wtorek, 30 czerwca 2015

Sowie pudełka


W Brykusiowej krainie nieodmiennie króluje upał i aktualnie każdy ruch jest mu podporządkowany...
Tubylcy zwą to "kanikułą"...
A co to właściwie znaczy?!

Wiedziałam, że po rosyjsku znaczy to tyle co "wakacje".
Po doszkoleniu się wiem już, dlaczego nasi wschodni sąsiedzi wybrali akurat takie słówko na określenie wakacji :) Mianowicie, jest to zbieżne ze znaczeniem tego słowa jeszcze z czasów starożytnych Rzymian, gdzie oznaczało ono porę roku od 22 czerwca do 22 sierpnia (tyle właśnie trwają wakacje... już o te kilka dni sierpnia nie będziemy się targować :P)
A dlaczego tak? A no dlatego, że wówczas księżyc jest w gwiazdozbiorze Psa, której to konstelacji najjaśniejszą gwiazdą jest Syriusz, zwany w starożytnym Rzymie "Kanikuła".
I oto cała historia :-)

Dlaczego jednak teraz i tu mamy wg mieszkańców Francji 'kanikul'?
Tutaj tą nazwą określa się okres upałów letnich, kiedy temperatura przekracza wszelkie dopuszczalne normy, sklepy "żyją" ze sprzedaży wiatraków i gotowych dań, a ludzie...prawie nie żyją :P
A tak serio, nie mam pojęcia jak oni sobie z tym radzą?!
Ja sobie nie radzę!!!
Próbuję jak mogę przywyknąć, ale póki co jedyną taktyką na ten klimat jest 'nicnierobienie'...
Wstaję bladym świtem, by przez jedną godzinę móc funkcjonować normalnie, czyli bez ocierania kropli potu z twarzy zjeść śniadanie...
Potem cały dzień toczę nierówną walkę o przetrwanie w tych ekstremalnych warunkach, by wieczorem, i mam tu na myśli godzinę 21 i więcej, wrócić do życia... wyjść na spacer... myśleć!!! Wcześniej mój mózg się nie załącza :P
Dobrze, że w takich okolicznościach przyrody nie ma się apetytu, bo gotowanie nie wchodzi w grę! 
Aktualnie potrawa nr 1 w mojej kuchni to kostki lodu! 

Jedyne, co pociesza w tej trudnej sytuacji, to fakt, że 'kanikul' w znaczeniu francuskim nie trwa tyle co za czasów rzymiańskich... Raptem 2-3 tygodnie! Nikt nie wie jednak, od którego momentu miałabym to policzyć... 
Prognozy w każdym razie są takie, że będzie jeszcze cieplej niż jest teraz, a kulminacja nastąpi za 7 dni...
Nie pozostaje mi nic innego jak zaopatrzyć się w duuuże zapasy wody, położyć się (na podłodze, bo tak chłodniej...) i czekać. Na nic innego nie pozostaje siły!
 
Zanim jednak pogoda całkowicie wyłączy mnie z życia trochę jeszcze walczę...
Na szczęście papiery nie wymagają ode mnie dużego nakładu sił. Siedzenie z nożyczkami w ręku nie generuje aż takiego wycieńczenia organizmu. A skoro już jestem uziemiona w domu (no bo przecież, nawet w kapeluszu myślę, że na zewnątrz mózg by mi się "ściął") to nadal papierowo kombinuję :P
 
Tym razem, z pudełka po ryżu :P powstały bliźniacze pudełeczka na przeróżne cudeńka.
Całkiem one sporawe, więc spokojnie znajdę dla nich sto zastosowań :-)
I takie to moje ostatnio rozrywki!
O!


piątek, 26 czerwca 2015

Święto muzyki!

Pierwszy dzień lata...
Czy w Polsce można to było poczuć w ostatnią niedzielę?
Zwykle jest wesoło, jeszcze lepiej gdy dopisze pogoda i na własnej skórze można poczuć to lato! Mnóstwo festynów, pikników, koncertów, słynne "wianki nad Wisłą"...
Tak było zapewne i w ten miniony weekend :)

A tu?

Jeśli chodzi o poczucie lata, to uwierzcie mi, czuję je już od kwietnia! Wiosna chyba omija te rejony...
Jeśli zaś chodzi o świąteczny, wesoły nastrój, towarzyszący nadejściu tej najlepszej, nieodmiennie kojarzonej z wakacjami, przez co jeszcze bardziej lubianej, pory roku, to zdecydowanie było nam dane tu tego doświadczyć!
A to dlatego, że w Avignon w niedzielę, 21 czerwca, miało miejsce "Święto Muzyki". Byłam przekonana, że ma to związek z obchodzonym w tym samym dniu akurat w tym roku Dniem Ojca tu we Francji i że z całą pewnością jest to impreza "avignońska" - charakterystyczna dla tego konkretnego miasteczka, gdzie z resztą za niespełna 2 tygodnie rozpocznie się słynny na cały świat festiwal teatralny. Mój tok rozumowania był więc taki, że miasto "artystyczne", centrum kulturalne itp. itd., to zanim zaczną się spektakle to trochę musi być też muzycznie...itd. itp. :)  

Okazuje się jednak, że święto to nie jest charakterystyczne jedynie dla Avignon, a jest to impreza o charakterze ogólnoświatowym (!) obchodzona 21 czerwca, czyli pierwszego dnia lata! 
A to Ci nowina... 
Jakoś gdy byliśmy w Polsce tego nie zauważyłam!
Tutaj jednak nie dało się po prostu tego ominąć!
Nie mogło to umknąć niczyjej uwadze!
Nie można też było przejść obok tego całego "zamieszania" obojętnie!!!
A to dlatego, że to święto muzyki odbywało się tu wszędzie!
Nie w teatrach, nie (tylko) na scenach, ale dosłownie wszędzie!
Co kilka, kilkanaście metrów mijaliśmy na swojej drodze grających, muzykujących ludzi! 
Wszystkie style i rodzaje muzyki, totalna kakofonia dźwięków!
Spotkaliśmy na naszej trasie spacerowej kilka scen, ale też konsole z głośnikami wystawione na prowizorycznym stoliku, kapelę rockową grającą pod przystankiem autobusowym (i śpiewającą po francusku - to akurat nie był mój ulubiony zespół, rock po francusku - masakra!), zespół jazzowy rozstawiony pod kaplicą i wiele, wiele innych, a wszystkie te grupki otoczone były wianuszkiem fanów muzyki!
Ludzie grali siedząc, stojąc i spacerując (pierwsza fotografia przedstawia korowód "pomarańczowych grajków", którzy grali na wszystkim i szli przez całe miasto !!! totalnie fantastycznie!!!), a inni tanecznym krokiem podążali od zespołu do zespołu, od jednego koncertu do drugiego, z własnymi krzesełkami pod pachą, by zatrzymać się choć na chwilę i podelektować kolejnymi wykonami!
To tak jakby być na 5-7 koncertach jednego dnia!
Można było też spróbować swoich sił w rozlicznych tańcach! 
Całe miasto zalała fala tańczących, śpiewających, a przede wszystkim grających, uradowanych!!! ludzi!
Byłam totalnie zauroczona tym co zobaczyłam!
Fantastycznie było przespacerować się tymi tonącymi w dźwiękach ulicami, z zaciekawieniem przestępując kolejne przecznice, by przekonać się skąd też dobiega ta melodia lub zgadywać co też się słyszy... W tych wąskich uliczkach starego miasta, gdzie każdy odgłos odbija się od okolicznych budynków, nie lada wyzwaniem było wytypować, z której strony dobiegają do nas głosy :)
Ledwo wróciłam do domu - tak się złaziliśmy, a z pewnością widzieliśmy jedynie część z "wystawiających" się grup! Było jednak warto trochę pocierpieć z powodu obrzęku stóp, bo święto muzyki tutaj jest naprawdę niesamowitą imprezą!!!

Poniżej zaledwie kilka fotek z tego co też napotkaliśmy na naszej trasie...
Czasem było zbyt dużo ludzi by móc uchwycić muzyków, a czasem ulokowali się w takim miejscu że żadną siłą nasz skromny aparacik nie był w stanie tego "udźwignąć".  
Mam jednak nadzieję, że te kilka zdjęć, które udało mi się pstryknąć pozwoli wam choć odrobinę poczuć klimat tego barwnego wydarzenia!

Gorące rytmy wybijane przez ok. 50-osobową grupę przemierzającą miasto z "muzyką w swoich rękach"

Scena na jednym z głównych placów miasta, przy Les Halles; wysłuchaliśmy tu kilku naprawdę fajnie zagranych rock 'n' rollowych kawałków :)
Rock pod przystankiem autobusowym (niestety po francusku, zgroza!!!)
Piosenka aktorska czy może jakieś etniczne rytmy, trudno było stwierdzić, bo druga kapela grała za blisko, a mi nie udało się bliżej podejść!

Jazzowy band, który grał totalnie fantastycznie...zapełnił wszystkie stoliki okolicznych knajpek do ostatniego miejsca :)

...byłam nimi absolutnie oczarowana!!!
Początkująca grupa rockowa... jeśli chodzi o moje odczucia: może gdyby nie śpiewali... ale i tak mieli sporą widownię! Właśnie to mi się podobało, stare, dobre "śpiewać każdy może"!! Chcieli, to się wystawili i grali! Gdzieś muszą próbować, trenować i się doskonalić!
La Republica i imprezujące dzieciaki...ciężko było uchwycić band - za dużo ruchu wokół!
Kolejna kapela rockowa, która bardzo rzetelnie wykonała kilka starych, dobrze znanych coverów! Grali świetnie! Nie dało się przebić przez plac! - tak dużą mieli widownię... Mi udało się przycupnąć na chwilę na skraju fontanny, by wysłuchać w ich wykonaniu słynnego "Purple Rain" :)
Po jednej stronie ulicy kubańskie gorące rytmy, zaraz obok bezpłatny kurs tańca "tu i teraz", a na przeciwko straganik z odpowiednimi drinkami :)

Szkoda, że święto muzyki trwało tylko jeden dzień...
Powinno, tak jak festiwal teatralny trwać cały miesiąc!

czwartek, 25 czerwca 2015

Pudełko z podglądem ;-)

Pudełko z "okienkiem" wykonałam z opakowania po makaronie...

Teraz taka u nas prawidłowość: im więcej jem tym więcej mogę bawić się papierem :P
Była pyszna zapiekanka z penne - jest i materiał na kolejne zabawy !

Póki co przechowuję w nim kartki-bodziaki, co widać na załączonych fotkach, ale zastosowań dla takiego skarbca na pewno znajdzie się wiele!

Pan Mąż robi się coraz bardziej zatrwożony ilością moich prac nagromadzonych w domu... Najważniejsze jednak, że nadal mam z tego frajdę, nie nudzę się i mam co ze sobą począć, gdy z nieba leje się żar! Dobrze, że i on ma apetyt na kluski i inne ryże, bo prognozy na najbliższe 2 tygodnie nie napawają optymizmem (mnie oczywiście, bo pewno urlopowicze by tak lubili...)... 
Mianowicie: 34-36 stopni!!!, obłoczka choć jednego na niebie brak, a do tego nawet listek nie drgnie!

Możecie być więc pewni, że w najbliższym czasie uraczę Was jeszcze jakimiś brykusiowymi, papierowymi dziwactwami :P



środa, 24 czerwca 2015

Wspomnienia z wakacji, czyli ramki na zdjęcia :)

To już się stało naszą rodzinną tradycją, że co weekend wyruszamy nad morze :)
Nie inaczej było i w tym tygodniu...
 
W związku z tym, że nie będzie w tym roku u nas prawdziwych wakacji, czyli tygodniowego, co najmniej!!, byczenia się gdzieś pod palmą, odbieramy sobie ten urlop na raty...
Tym sposobem czujemy się trochę jakbyśmy cały czas byli odrobinę na wakacjach :)
Pomijając trudny podróży samochodem bez klimy w tym upalnym klimacie są to naprawdę udane mini-wakacje :-)

W minioną sobotę odwiedziliśmy kolejne miasteczko na Lazurowym wybrzeżu obfitujące w piękne plaże. Bandol, w którym przyszło nam się byczyć na piachu cały dzień :):):) to typowo turystyczna miejscowość z portem jachtowym, niedużymi hotelami i całym mnóstwem restauracji ulokowanych wzdłuż wybrzeża. 
Do tej pory plaże, na których gościliśmy na Lazurowym Wybrzeżu, czyli patrząc na mapę na prawo od Marsylii, były kamieniste czy żwirkowate. Bandol leży już bliżej Tulonu niż Marsylii. I...zaskoczył mnie tu żółty piasek!!! Pomyślałam, że może będzie trochę jak w Polsce. Ale jednak nic nadbałtyckim plażom nie dorówna... Jak się  okazało piach ten był jakiś taki sztuczny, grubaśny i żwirkowaty. Mimo wszystko jednak lepszy chyba niż drobne kamyczki, które nagrzewają się w tym słońcu do czerwoności i parzą w stopy. Także pod tym względem gruby piasek wygrywa... Inna sprawa,ze plażując na żwirku nie ma problemu z wytrzepaniem piachu z... zewsząd właściwie :P Także co kto lubi...
Ja wybieram te nagrzane kamyczki, które parzyły mnie w stopy 2 tygodnie temu w La Ciotat :) 
Co nie znaczy, że w Bandol mi się nie podobało... 
Słońce, plaża, lenistwo, a na koniec przeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeepyszne lody o smaku bazylii!!!!! Tak, tak, dobrze widzicie!!!!!!!! 
Bazyliowe!!!! 
Pychotkowe!!!!
Reasumując: kolejne udane wakacje ! :D
A, byłabym zapomniała - woda jak zupa!!! Także i Pan Mąż miał używanie...wymoczył się za wszystkie czasy :P

Zaś po powrocie z tego krótkiego urlopu wzięłam się za wspomnienia z naszych wiosennych wypadów. Mianowicie: z plażowania na szaro-czarnym piachu wybrzeży położonych na zachód od Marsylii przywiozłam sobie całkiem spory zapas muszelek. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym ich nie wykorzystała w jakimś brykusiowym celu...
A że świecznik już mam padło na ramki na zdjęcia, których, nie wiedzieć czemu, do tej pory nie popełniłam :) W każdym razie błąd już naprawiony i pierwsze ramki "za płoty" :)  

Nie spodziewałam się, że efekt aż tak mnie ucieszy! bo wyszły naprawdę fajosko :)
Wymiana zdjęć oraz postawienie ich w pionie lub poziomie oczywiście jest możliwe, czyli pełna prorfeska!

Pozostaje tylko zorganizować fotki do tych moich arcydziełek :)
Najlepiej wakacyjne, bo cóż nie będzie prezentowało się lepiej przy muszelkach niż wakacyjna opalenizna :P
Ale o ogarnięciu zdjęć napiszę Wam innym razem...

Póki co mamy na stanie naszego lokum tylko foteczki chrześniaczka mojego szanownego małżonka...
Mały przystojniaczek doskonale prezentuje mój wykon, czyż nie? :D


wtorek, 23 czerwca 2015

Laurka na Dzień Taty :)

Choć jesteśmy we Francji, Brykusiowo Dzień Ojca świętuje po polsku, czyli dziś!

Bo Francuzi obchodzą je kiedy indziej...
Mianowicie, podobnie jak dzień Matki, ruchomo...
Taka ciekawostka.
Tu te dni nie są przypisane do konkretnej daty, a do dnia tygodnia i miesiąca.
O dniu Matki już było...
 
Jeśli zaś chodzi o Dzień Ojca, to we Francji świętowany jest w trzecią niedzielę czerwca, czyli był przedwczoraj...
Przy okazji, skoro już się dowiedziałam :) to podzielę się z Wami tymi "newsami", że jak i w przypadku Dnia Matki Dzień Tartusiów na całym świecie obchodzony jest przez cały rok, poczynając od stycznia (6.01 - Serbia) na grudniu kończąc (26.12 - Bułgaria)!

Niestety, podobnie jak w Polsce, tak i tu mam wrażenie, że jest to święto mniej popularne niż Dzień Matki... 
A szkoda! 
Bo przecież Tatusiowie, choć na świat nas bezpośrednio nie wydają, są równie ważni co Mamy! :) 

Wiadomo, to Mama częściej wycierała gile spod nosa i inne rzeczy z innej strony... :P 
Ale to Tato z cierpliwością uczył nas jeździć na rowerze, pomagał w rysunkach technicznych (zmora!!!) czy w ostatniej chwili był w stanie skompletować zestaw na zajęcia z techniki do samodzielnej budowy obwodu z żaróweczkami i bateryjkami... nawet o 12 w nocy !!! ("zapomniałam... to na jutro do szkoły" - znacie to? :) ?  
To Tato miał zawsze w zapasie magiczne, tak pożądane kulki z puszek po sprayu :)
To Tatę zawsze można było naciągnąć na colę, gdy w sobotnie popołudnie wybierał się do sklepu po relaksującego browarka... i o chipsach też można było podyskutować :P
To Tato nauczył mnie grać w tysiąca i nigdy się nie podkładał! :) 
Nauczył nas walczyć o swoje i się nie poddawać... Próbować chociażby i setny raz!
 
To wszystko było kiedyś... niezapomniane, jakże udane!!! dzieciństwo!
I choć naturalnie, siłą rzeczy, pracującego na 5 etatów (plus sto "fuch"...bo jakoś trzeba było zarobić na ten babiniec) Taty było w nim mniej, nigdy nie był mniej ważny!

A teraz? 
Teraz Tato jest taki sam! 
Niezastąpiony...

Bo gdyby nie Tato nie zabrałabym tu całej masy tak potrzebnych rzeczy! Nie dość, że nauczył mnie pakować się "po wojskowemu" to jeszcze pomógł te ubite tobołki ułożyć w naszej czerwonej strzale :)  A i czerwona strzała wiele mu zawdzięcza! Bo Tato umie naprawić wszystko i wszędzie i wszystkim...
Z resztą wiele tu razy już o tym pisałam! 
Zawsze służy dobrą radą czy oryginalnym pomysłem! 
Ostatnim razem, gdy byliśmy w Polsce, "wskrzesił" naszą zdechłą walizkę, której urwało się koło!
Bo Tato potrafi wszystko!!
To Tato nauczył nas kombinować! 
To dzięki niemu żadna sznurówka się nie zmarnuje, bo coś z niej można jeszcze zrobić (Mamie to się średnio chyba podobało, bo piwnica zawsze pod sufit była zawalona tatusinymi "przydasiami" :P ). 
I tak - kombinuję zawsze dotąd aż wymyślę rozwiązanie, aż znajdę sposób jak zrobić coś taniej, sprytniej, lepiej, szybciej...
Bo jak nauczył mnie Tato (przepraszam za "wyrażenie"): "Wszystko się da, tylko parasola się nie da w d*** otworzyć".

Szkoda, że teleportacja to jak "otwarcie parasola w tyłku", bo bardzo tęsknie tak za Tatą jak i za Mamą i wiem, że najlepszym prezentem byłoby móc się spotkać i po prostu być dziś razem!

Z okazji Dnia Ojca 
wszystkim Tatusiom życzę 
dużo, dużo zdrówka!!!
Cierpliwości, wytrwałości  i pociechy ze swojej dzieciarni, 
czy to tej małej czy już całkiem wyrośniętej - jak my! 
Sto lat!!!

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Exploding box inaczej, czyli kolejne szufladki :-)

Nareszcie trochę wytchnienia od upału...
Trochę, czyli z 35 zrobiło się 30 stopni...
Ale to zawsze "ochłodzenie" :)

Jeśli dodać do tego "wiaterek"to może być całkiem znośnie !

"Wiaterek" tzn. Mistral, na który tak mściłam się zimą i wiosną teraz jest moim najlepszym przyjacielem :)

Baaardzo tęskniłam... nie było go od 26.05, już nawet zaczęłam odliczanie: kiedy nadejdzie?!
W końcu Avignon to "miasto wiatrów", więc gdzie on do cholery był tyle czasu?!

W sumie, wszystko jedno, najważniejsze, że wrócił i kilka dni względnie nas chłodził :)

W końcu wypełzłam więc z domu rozejrzeć się co też na mieście słychać...
Nie zapuszczałam się tam już od tygodnia!

Kiedy czekałam na mistral i dogodne warunki do spacerów nie rozstawałam się z klejem i nożyczkami, czego efekty możecie ostatnio zobaczyć na blogu.
Dziś kolejna porcja tych wykonów, czyli boxik szufladkowy.
W nieco bardziej stonowanych niż ostatnio kolorach jednak również mocno przypadł mi do gustu :)
A jak Wam się podoba w takiej wersji??



piątek, 19 czerwca 2015

Organizer

Po pudełku na baterie natchnęło mnie na zmontowanie czegoś większego, co pozwoli zachować jako-taki porządek w szufladach z różnymi drobnymi szpargałami...
Gromadzę tego bez liku i ciągle się gubię, nic nie mogę znaleźć lub wywalam całe zawartości na stół w poszukiwaniu mojej zguby, bo przecież wiadomo, że "gdzieś to tu widziałam"...
Miałam pudło po papierze, z którego powstała baza, okleiłam je resztkami papierów, także wyszło dość "patchworkowo", do środka wmontowałam przegródki i tak oto powstało pudło-organizer.
Rozważam dorobienie do niego przykrywki, wówczas możliwe będzie używanie go "na zewnątrz" :)
Jednak póki co musi zostać jakie jest, bo nie wiem jak będę stała z papierem po kolejnych moich pomysłach :P
Może jest nieco nieporadne, ale swą funkcję spełni w stu procentach :-)
No i o to chodzi!



czwartek, 18 czerwca 2015

Karteczki-bodziaczki (cz.2)

Trochę się nam to francuskie życie uspokoiło :-)
W końcu po prawie pół roku pobytu tutaj mamy chwilę wytchnienia od dokumentów, papierków, niezrozumiałych listów, brakujących podpisów etc.
Ufff...
Można powiedzieć, że odetchnęliśmy z ulgą.
W końcu "normalne" życie.
No, może nie tak do końca, bo jakoś mimo wszystko nie jestem w stanie pozbyć się wrażenia, że to długie wakacje...
Do miasta czy mieszkania już przywykłam, do przedziwnych godzin funkcjonowania, tak by dopasować się do otoczenia też, ale zdaje się, że w drugą stronę tak to nie działa. 
Tubylcy nadal biorą mnie za turystkę...po takim czasie raczej długoterminową, ale jednak turystkę. I choć mam swoje ulubione sklepy, a ekspedienci witają się ze mną jak ze starą znajomą nie jestem u siebie...
Gdy tylko wspomnę, że nie mówię po francusku od razu przechodzą w tryb pytań "turystycznych", czyli: jak mi się podoba i czy smakuje mi jedzenie :) 
Oczywiście, że mi smakuje! 
Przecież sama je gotuję :P czym również wywołuję zdziwienie na ich twarzach...bo oni jedzą na mieście...

Fakt, nie ułatwiam im zadania tym, że faktycznie prezentuję się jak "turystka". Tu piszę w cudzysłowie, gdyż dla mnie w takich okolicznościach pogody jest to naturalne, ale nie dla tubylców. Bo ja nie rozstaję się z kapeluszem i okularami przeciwsłonecznymi, no i stale jestem wymalowana od czoła aż po czubki palców u nóg filtrem 50!!! Przy takiej pogodzie nie ma innej opcji: albo image jak wyżej albo udar słoneczny!!! 
Już po pierwszym tygodniu słońca moje nogi opaliły się w kretyński wzór sandała i tak pewnie zostanie mi na zawsze! 
Co ciekawe, tubylców się chyba ten upał i słońce nie ima! 
Można ich rozpoznać po braku nakrycia głowy!!! 
No i do tego dziewczyny zawsze w rozpuszczonych długich włosach i o matowej cerze... 
Jak to jest możliwe??!! 
Czemu one się nie "błyszczą"??!!
Czy im nie jest gorąco??!!
Czemu te włosy się do nich nie lepią??!!
Jak one wytrzymują w długich spodniach??!! jeansowych...
O Panach w marynarkach i Paniach "chuściarach" to już nawet nie wspomnę...

Czyli ja, wyglądająca na typową turystkę, rezydentka tego uroczego, upalnego miasta staram się ciągle przywyknąć do tej rzeczywistości i poczuć możliwie zadomowiona... 

Może jeśli przywyknę do tych warunków atmosferycznych coś się odmieni...
Póki co oswajam upały siedząc w domu.
A to też nie takie proste!
Wymaga wyboru: 
- widno i gorąco czy ciemno i chłodniej?
- chłodno i drogo (po miesiącu dojrzewania do tej decyzji kupiliśmy wiatrak!!!) czy ciepło i tanio?
- chłodno i z komarami (wtyczka prądowa anty-komarowa jest nieco przereklamowana...zawsze znajdzie się jakiś "twardziel") czy bez komarów i w zasadzie bez spania, bo się duszę!!!

Dobrze, że jeszcze jest troszkę papieru...to on mnie zabawia, gdy nie da się wysunąć z domu choćby nosa... 
I tak jak już wcześniej pisałam, popełniłam ostatnio sporo karteczek...
Dziś prezentuję ich drugą i ostatnią partię :)







środa, 17 czerwca 2015

Pudełeczko

Najpierw było upalnie - wtedy spacerowałam z moimi zacnymi wszystkimi gośćmi tu i tam :-)
A potem było deszczowo i burzowo - zaszyłam się więc w domu, wygrzebałam papiery i zaczęłam "modzić"...
Z rozpędu nie zauważyłam kiedy przestało padać i znów nad Avignon zawisło słońce, gwarantując upały przez calutki dzień...
A że w domu chłodniutko pozostałam przy moich skrawkach papieru :)

Efekty przed Wami :)

Dziś pudełko na baterie...

Mimo rozlicznych ładowarek do komórek, mp3 i innych tym podobnych dobrodziejstw techniki nie rozstaliśmy się definitywnie z klasycznymi bateryjkami. 
Niestety!
Całe szczęście, że je też można naładować, bo w przeciwnym razie mój pobyt w domu kosztowałby fortunę za sprawą baterii do myszki!!! Tak, tak!!! Moja myszka komputerowa pożera baterie w zastraszającym tempie!
Doliczając do tego baterie do myszki nr 2, aparatu, lampki, pilota i telefonu robi się tego całkiem pokaźny stosik. 
I oczywiście za każdym razem jest sto "przekładek", bo wszystkie one są totalnie pomieszane i nie wiadomo, która z nich jest już zużyta, a która jeszcze nie...
Pan Mąż zażyczył więc sobie z brykusiowej pracowni pudełko na baterie :-)
Czyli mam zamówienie :D 
....i to takie, któremu jestem w stanie podołać... (bywały niestety ostatnio takie, które musiałam odesłać do "konkurencji" :(:(:( no, ale cóż poradzić, gdy nie ma z czego robić :( o dostarczeniu tego do Polski już nie wspomnę!!!)
Jupi!!!
Zabrałam się więc ochoczo do pracy!

Pudełko wykleiłam z opakowania po makaronie i papierowych resztek  najładniej jak umiałam! 
Wyszło całkiem nawet zgrabnie i poręcznie :)
Trochę się martwiłam  czy nie będzie za duże, tymczasem Pan Mąż po powrocie do domu stwierdził, że nie wie czy wszystkie nasze akumulatorki się do niego zmieszczą! 
Szok, że mamy tego aż tyle!!!
Ostatecznie bateryjki się pomieściły, a ja już planuję kolejne pudełka na wszelkie "przydasie" domowe, od których szuflady aż pękają w szwach!!!



wtorek, 16 czerwca 2015

Kartki - bodziaki

Moje papierowe zabawy coraz częściej przypominają puzzle...
Ciężko coś "wyrzeźbić" kiedy materiałów coraz mniej :(
Nadal nie znalazłam niestety w tym naszym miasteczku żadnego punktu gdzie mogłabym się do-zaopatrzyć. Nawet przestałam się już rozglądać... Pogodzona z moim losem szperacza i zbieracza odpadków robię wszelkiego rodzaju składaki... dla własnej przyjemności i frajdy... wykorzystując wszystkie możliwe na pozór śmietki, które tylko wpadną mi w ręce :-)

Dziś przedstawiam Wam kartki-bodziaki zrobione z myślą o poinformowaniu co ważniejszych członków rodziny o jej powiększeniu...
Inspiracja wykonania oczywiście z nieskończonych zasobów internetowych :)

Kartki mają w środku po obu stronach miejsce gdzie można cośkolwiek napisać oraz wstawić foto...
Także jednocześnie może to być ramka na zdjęcie :)

Tak się rozpędziłam, że trzasnęłam całkiem pokaźną kolekcję tychże karteczek...
Kolejne wzory już wkrótce na blogu :P

A ja chyba niebawem przerzucę się na jakieś inne niż papierowe rękodzieło, bo w moim pudle z papierem widać już niestety dno :(
Albo zostanie mi jedynie zwiedzanie i o tym pisanie :P

Dziwne to Avignon...jest sklep z rzeczami "artystycznymi", czyli sam decoupage...
Są też pasmanterie z różnego rodzaju włóczkami... a papierów wszędzie brak !!!

Dla Babci i Dziadka, Cioci i Wujka czy najlepszych psiapsiółek jak znalazł, czyż nie??









poniedziałek, 15 czerwca 2015

La Ciotat, czyli znowu plażowanie :)

Ostatnie już niestety porcja wspominek z pobytu Pe...
 
Moja przyjaciółka uwielbia upał i słońce i plażę i od tygodnia zapewne też południe Francji :P ...mam nadzieję :) więc złożyliśmy przed jej przyjazdem zamówienie, by było właśnie tak: słonecznie i upalnie. No i wysłuchano nas aż za dobrze. Z moich rozmów z tubylcami wynika, że gorzej (czyli goręcej) niż w tamtych dniach mogliśmy poczuć już nie będzie! Moja Pe mogła więc odczuć na własnej skórze (baaardzo dosłownie) klimaty słonecznej Prowansji latem.

W takich okolicznościach przyrody, no i pogody :) nie mogło zabraknąć więc leniuchowania na Lazurowym Wybrzeżu.

Tym razem nasz wybór padł na La Ciotat. 
Miejscowość położona jest w bliskim sąsiedztwie znanego nam (i Wam już też) Cassis. 
Przy okazji przejechaliśmy sobie przefajną trasą z widokami na malownicze "śródziemnomorskie fiordy" (o których to już opowiadałam w poście o Cassis) i jak się zapewne domyślacie z ręki nam one jadły :P

Były więc bajeczne krajobrazy, a potem już tylko plażing i smażing :-)

Plażowe kamyczki były tak rozgrzane, że nie dało się po nich stąpać, ale przynajmniej tym razem woda była wystarczająco ciepła (w moim mniemaniu podchodziła już pod zupę) żeby Pan Mąż miał używanie...
Każdy znalazł więc coś dla siebie: Pe się usmażyła, ja wyspałam, a Pan Mąż wymoczył za wszystkie czasy.

Takie dni to ja lubię...

Żeby zachować trochę z naszej rodzimej, polskiej zrzędliwości - zazrzędzę na auto bez klimy, którym wracaliśmy z tego kolejnego "raju na ziemi". Bo o ile wyjazd zaplanowaliśmy "bladym świtem" i nie było jeszcze takiego skwaru, to już powrót w godzinach późnopopołudniowych był ciężki. Małe to jednak uniedogodnienie patrząc na ilość plusów całego wypadu...

No, tylko spójrzcie jakież to plusy :P
 






piątek, 12 czerwca 2015

Mont Ventoux

Góra wiatrów!

Wiało i to nieźle :)

Ale zanim poczuliśmy wiatr we włosach trzeba było troszkę się przejechać.
Trasa z Avignon na szczyt Mont Ventoux zajęła nam około godzinki.
Szczyt ma wysokość prawie 2000 m.n.p.m. i jest widoczny znakomicie z równin rozciągających się wzdłuż Rodanu. Z ogrodów Pałacu Papieskiego w Avignon wygląda na całkowicie zaśnieżony!
Postanowiliśmy więc sprawdzić, czy faktycznie leży tam śnieg!

Już sama trasa dojazdowa do Mont Ventoux sprawiła nam wiele frajdy... A wszystko dzięki temu, że to samo serce malowniczej Prowansji! Tu każda wioska i miasteczko mają swój niepowtarzalny urok! Każda uliczka zachwyca :) Ciężko aż oderwać wzrok także od malowniczych krajobrazów dolin i pól! Minęliśmy po drodze tak wiele pięknych "obrazków", że gdyby chcieć upamiętnić je wszystkie na fotografiach nawet najpotężniejsze gigabajtowe karty nie dałyby rady! Swoją drogą: jak dobrze, że czasy "36 zdjęć" już minęły!!!

W końcu zaczęliśmy wspinaczkę "nad poziom morza" :P...

Inna nazwa góry to "Olbrzym Prowansji" i trzeba przyznać, że doskonale oddaje jej charakter!
Ta góra jest wielka...nasza meganeczka ledwo dała jej radę! 
Tym bardziej szokuje, że te strome podjazdy i kręte serpentyny stanowią jeden z etapów sławnego wyścigu kolarskiego Tour de France! Trzeba mieć naprawdę moc w nogach by pokonać coś takiego!!! Z podziwem spoglądaliśmy z okien naszego autka na mijanych przez nas kolarzy trenujących zapewne do tego typu wyścigu, no bo innego powodu by się tak umordować pedałowaniem nie widzę :P !!!

Początkowo jechaliśmy przez las, którym porośnięte są niższe partie góry. Im wyżej się "wspinaliśmy", tym krajobraz zmieniał się na bardziej surowy. Górę tworzą głównie wapienie, a przez silne wiatry, w tym osławiony, zimny jak lód mistral, który w okolicach szczytu osiąga zawrotne prędkości, ciężko jakimkolwiek roślinkom na dłużej zagrzać tam miejsce... Stąd też widoki na szczycie przypominają jakiś kosmiczny krajobraz! Wszędzie kamienie! To dlatego z daleka może wydawać się, że leży tu śnieg... Wszystko jest w jednym, szarym kolorze...
Można powiedzieć, że nie zastaliśmy tam śniegu (jedna mała, naprawdę tycia kopka, pewnie z zeszłego roku, się nie liczy!) ... co trochę mnie osobiście zawiodło! Miałam plan ulepić bałwana! No, ale trudno! Na szczycie było jednak zdecydowanie chłodniej niż "na dole". Nareszcie trochę wytchnienia od morderczego upału!!! (czy już wspominałam, że ostatni tydzień to wiatr = 0 km/h i 35 st. C w cieniu?).  
Spotkaliśmy za to grupę biegaczy! To chyba jeszcze bardziej szalone niż jazda pod górę na rowerze! Godne podziwu!!!
Choć nie zobaczyliśmy Alp z powodu czegoś w rodzaju mgły widzieliśmy kilka błyskawic i słyszeliśmy kilka potężnych grzmotów... 
Po serii zdjęć do albumu pt. "na bloga" :) tudzież "zobaczone-odhaczone" :P i z nadzieją na ochłodzenie zapowiadane odgłosami nadchodzącej burzy ruszyliśmy w drogę powrotną.

By nie było nudy, stosując się do rad przewodnika użyliśmy do tego innej trasy - zwanej widokową - wiodącej wzdłuż kanionu rzeki. Znów przyszło nam jednak drżeć o nasze autko, bo po kilku zakrętach i zjazdach w dół czuć było zapach topionej gumy... Góra stroma, więc hamulce "poszły w ruch"! Na szczęście droga usiana była tarasami widokowymi, więc niczym japońscy turyści co 200-500 metrów wyskakiwaliśmy z auta pstryknąć kilka pamiątkowych fotek. Niestety, pora była już dość późna, a światło do zdjęć bardzo marne, więc większość z tych krajobrazów pozostała jedynie w naszych wspomnieniach :( Co jednak udało się cyknąć -tradycyjnie już "wrzucę" na koniec posta.
Trasa widokowa wzdłuż kanionu była dość interesująca, choć rzeki nie widzieliśmy, bo "drzewa nam zasłaniały". Wierzymy jednak na słowo, że tam była... 
Mimo braku niektórych widoków nie było wcale nudno (choć ogólne "nudna była ta wycieczka" - to hasło tego wyjazdu, bo w związku ze zmianą ciśnienia ziewaliśmy jedno przez drugie! :) ). Gdy zaczęło się ściemniać zakręty na trasie były dość przerażające! A do tego, na jednym z tarasów słyszeliśmy prawdopodobnie "ducha kanionu", czyli pewnie jakąś turystkę (bo głos był damski), która np. spadła tu w przepaść, ostrzegającą turystów przed niebezpieczeństwem... Dziwi was ta teoria?! Otóż, głos, który słyszeliśmy (wszyscy troje, żeby nie było, że tylko ja, bo ktoś mógłby stwierdzić, że zwyczajnie oszalałam i już!) przeraźliwie wrzeszczał (naprawdę przeraźliwy to był krzyk) "get out of here" (czyli wynoś się stąd) !! 
Prawda, że wymowne?!
Nie widzę innego na to wytłumaczenia niż duch turystki!!! - przecież jak już sto razy tu pisałam Francuzi nie mówią po angielsku!

Tak nam oto minęła z przygodami wycieczka na górę wiatrów :)
Być może jeszcze kiedyś, z którymś kolejnym "turystycznym turnusem" gości z Polski odwiedzimy tego Olbrzyma...

A to kilka zdjęć tej "kosmicznej" góry, które możecie podziwiać dzięki uprzejmości mojej przyjaciółki, etatowej w tym tygodniu "fotografki", Pe !