wtorek, 27 czerwca 2017

Pseudowczasy

Czekając na Adasia spędziłam w szpitalu 5 dni.
Długich 5 dni...
Bo cóż tu robić między jednym a drugim KTG?!
Szpital nie zapewnia zbyt wielu atrakcji, poza pikającymi monitorami w każdym pokoju, a zatem o rozrywki trzeba było zadbać samemu...
Dziś kilka słów o tym jak mi tam było :)

Ulokowano mnie w pokoju dwuosobowym z łazienką (!) :D. Choć nie byłam przygotowana ani psychicznie ani fizycznie na takie "wczasy" to muszę przyznać, że warunki nie były najgorsze :P Zdjęć posiłków nie zrobiłam, ale - wierzcie na słowo - dało się je jeść (tak dawno już nie jadłam mielonki z galaretką :P), a obiady wybierałam spośród 3 różnych wariantów menu. W prawdzie porcje były jak dla mnie ze 3 razy za małe, ale chociaż smaczne. Pewien mankament stanowiły pory posiłków. Kto wymyślił, by ostatnie jedzenie podawać o 17?! Toż to skandal (!!!) szczególnie dla "brzuchatek"... Zwykłam w odmiennym stanie (choć nie tylko :P) jadać co najmniej 3 kolacje, poczynając od godziny 19. Kiedy więc zorientowałam się, że przekraczając próg szpitala rozpoczęłam dietę, czym prędzej poprosiłam Pana Męża o dowiezienie kilku paczek ciasteczek, które pozwoliłyby uzupełnić brakujące, wieczorne kalorie :P Trafiłam na bardzo miłą współlokatorkę, która podzieliła się swoimi herbatnikami nim dotarł mój transport żywności ;) Mama mocno wzięła sobie do serca moją prośbę o ciastka. Nauczona doświadczeniem sprzed lat, gdy mój Tato rezydował w tym samym "ośrodku" spakowała Panu Mężowi wałówkę dla połowy oddziału :P Był nawet pulpet z ryby (błehehehehe!!!  - mina współlokatorki po otwarciu przeze mnie pojemnika bezcenna :P).
Warunki w szpitalu mogę podsumować stwierdzeniem "miłe zaskoczenie" :)
Personel, o dziwo, również bez zarzutu!
Czy to nadal polska służba zdrowia?!
Przeżyłam mały, pozytywny szok ;P

A cóż ja tam robiłam?!

Syn i personel szpitala zadbali o to, bym nie miała zbyt wiele czasu do zagospodarowania. Myślę, że spokojnie szłam na rekord i zużyłam najwięcej papieru do zapisów KTG z całego oddziału :D  (to pewnie z oszczędności tego papieru własnie po dwóch dniach przerwano tę "zabawę"...). Leżałam zatem i drętwiałam... Na szczęście mocno się nie nudziłam!
Mam wspaniałą przyjaciółkę, która chyba czuła te same skurcze co ja, bo dotarła do szpitala w tempie błyskawicy i z książką pod pachą, coby umilić mi oczekiwanie <3 Kiedy więc musiałam pozostawać na łóżku, oddawałam się z przyjemnością lekturze, zdając sobie doskonale sprawę, że to ostatnie chwile na poczytanie książki w spokoju :P
Trafiłam też na bardzo miłą współlokatorkę (której nie zraził nawet zapach ryby), z którą przyjemnie się gawędziło, a jak wiadomo w dobrym towarzystwie czas płynie szybciej :)
Dodatkowo, w związku z panującym w rodzinie baby boomem, tak się złożyło, że "wymieniłyśmy" się miejscami na oddziale z moją szwagierką, która opuszczała go wraz ze swoim nowym, różowym bobaskiem kilka godzin po moim przybyciu. Zdążyłam więc poznać nowego członka rodziny, wypytać się "co, gdzie i jak" i trochę poplotkować ;D

Czasem odpinali mnie od kabelków i wtedy mogłam bardziej aktywnie spędzać czas... (choć nie ukrywam, że Pyzka na pewno lepiej by mnie aktywizowała w domu i ubolewałam mocno, że stagnacja, wynikająca z uziemienia w szpitalu, poskutkuje wydłużeniem ciąży o kolejne tygodnie...).
Oczywiście odwiedzał mnie Pan Mąż, który zabierał mnie nawet na "spacerniak", czyli na przebieżkę wokół dziedzińca szpitala. Niezbyt mu się te spacery podobały, bo przyspieszałam ciągle kroku z nadzieją, że szybsze tempo poruszy nieco dziedzica w stronę świata, ale dzielnie znosił te moje sportowe zachcianki.
Ostatnią "rozrywkę" stanowiły wypady na IV piętro i do piwnicy...
Dlaczego?
Ano z tego samego powodu, dla którego krążyłam po pseudoparku szpitalnym z prędkością światła - by wydostać Adaśka :P
Na szczęście nie byłam sama! Na schodach panował spory tłok. Moje sąsiadki z innych sal - towarzyszki szpitalnej niedoli, oczekujące tak jak ja szczęśliwego rozwiązania - okupowały klatkę schodową razem ze mną. Wspinałyśmy się zatem na samą górę głównego budynku szpitala tylko po to, by "pocałować klamkę" oddziału chorób wewnętrznych. Zdyszane jak konie po westernie pocieszałyśmy się, że to na pewno pomoże, ocierałyśmy pot z czoła i ruszałyśmy w drogę powrotną. Turlanie się na dół było nieco łatwiejsze, choć i tak pot zalewał nam oczy... Z IV piętra podążałyśmy wprost do piwnicy, gdzie mieści się m.in. kaplica, jednak to nie ona była celem naszej wyprawy :) Jest tam też sklepik, ale jego również nie zaszczycałyśmy obecnością. Dreptałyśmy po prostu żwawym tempem przez te wąskie, podziemne korytarze, by pozostać w ruchu, ale jednak trochę ochłonąć, bo było to jedyne znane nam w owym czasie miejsce w szpitalu gdzie było naprawę chłodno :D Chociaż (co zapamiętam pewnie do końca życia) z poziomu "0" na samą górę jest 110 cholernych stopni, a pokonałam je dobrych kilkadziesiąt razy, to wyczyniane przez nas zabiegi niestety nie przyniosły oczekiwanych rezultatów (nie tylko dla mnie)... Dziś, gdybym miała te "wczasy" przeżyć, czy też może powinnam lepiej powiedzieć "przejść" jeszcze raz, pewnie postawiłabym na odwiedziny w sklepiku, kilka czekoladowych batoników, a może nawet wizytę w kaplicy, zaś rozbudowę pęcin zostawiłabym sobie na spacery z wózkiem i bobasem :P

Jak widzicie, mimo perspektywy nudów byłam całkiem zajęta!
A tymczasem w połowie pobytu dołączył do mnie Adaś...
I jak tu znaleźć czas na wszystko z dzieckiem u boku? ;P
Na szczęście książkę zdążyłam przeczytać wcześniej, współlokatorkę po ozdrowieniu wypisali do domu, a kumpele ze schodów też doczekały się w końcu potomstwa...
Do końca tych pseudowczasów pozostało mi więc tylko przewijanie i karmienie :)
No i nareszcie sobie odpoczęłam!

środa, 21 czerwca 2017

Rodzinka 2+2

Doczekaliśmy się w końcu  :)

Dziś w nocy minęło 3 tygodnie od tej wiekopomnej chwili...

Po długich dziewięciu miesiącach (zdecydowanie dłuższych niż za pierwszym razem :P) 31 maja 2017 roku o godzinie 0:45 powitaliśmy na świecie Adasia   <3




Tak, nazwaliśmy go Adam, a urodziłam go 31.05 i jak mówią niektórzy - podwójnie "złamaliśmy" mu życie (bo ponoć z czterech możliwych prezentów dostanie tylko dwa: jeden prezent urodzinowo-dniodzieckowy, a drugi, też wspólny, imieninowo-bożonarodzeniowy)... Ja tam jednak uważam, absolutnie skromnie, że wygrał los na loterii, bo ma super rodzinkę, a o prezenty nie musi się martwić... Pyzka potwierdzi, że mamusia umie znaleźć więcej okazji i nie pozwoli by był "pokrzywdzony" :P 

Kawaler słusznego wzrostu (58 cm) i średniej wagi (3580 g) przyszedł na świat w warszawskim Szpitalu Praskim.
Tak, 3580 g to "waga średnia"... Takie sprostowanie, gdyby komuś się wydawało, że to "duży chłopak". Otóż duży to był nasz koleżka z sali - Andrzejek. Kruszynka 5600 g, tegoroczny rekordzista praskiej porodówki! Na jego tle nasz synek wypadał jak "pokurcz" podczas naszego pobytu w szpitalu. 

Oczywiście, tak jak przewidywałam, wszystko było dokładnie odwrotnie niż bym sobie mogła zaplanować czy zamarzyć... z tym jednym wyjątkiem, że syn jest absolutnie idealny :D Najważniejsze jednak, że wszystko dobrze się skończyło, a nowy członek naszej rodziny z kompletem punktów dołączył do brykusiowej drużyny.
Całe szczęście nie było żadnej "niespodzianki", że adaś jest "Adasią"...
Tym sposobem siły się wyrównały :)
Dwie babeczki vs. dwóch chłopaków <3


Teraz uczymy się życia na nowo.
Wszystko co znane i pewne skończyło się bezpowrotnie...
Wpłynęliśmy na zupełnie nieznane nam wody i póki co dryfujemy po nich jak poniosą fale. Wierzę jednak gorąco, że z każdym dniem jesteśmy bliżej tak upragnionego lądu o nazwie "stabilizacja".
Choć przy dwójce dzieci pragnienie jakiegośkolwiek porządku rzeczy zdaje się być nierealnym marzeniem mam jednak nadzieję, że wkrótce wypracujemy nasz nowy rytm, a do planu dnia czy chociaż tygodnia wrócą takie punkty jak "chwila na bloga" czy "chwila we dwoje" przy czym nie mam tu na myśli tych momentów, gdy jedno z dwojga, czyli ja, tkwi mocnej w objęciach Morfeusza aniżeli Pana Męża ;)
Tymczasem staram się jak mogę, by nie zwariować i cieszyć się każdą minutą tego radosnego chaosu, który towarzyszy zapewne każdej powiększającej się rodzince w pierwszych dniach życia nowego członka rodziny. Momentami frustracja i bezsilność przysłaniają mi w prawdzie "blaski" macierzyństwa, ale z każdym dniem jest coraz lepiej...
A dokładniej "lepiej nie mówić" :P
Chociaż, chociaż...
... widzę już "światełko w tunelu" - dziś pierwszy raz od dwóch tygodni dzieci ucinają sobie drzemkę w tym samym czasie <3

Kiedy tylko to wspólne spanie, które dziś celebruję jak święto, stanie się naszą codziennością wrócę tu by opowiedzieć Wam jak nam się żyje w nowym składzie :D
A może nawet coś papierowego wyczaruję...
Kto wie?! :)

czwartek, 15 czerwca 2017

Remontowe kwiatki Epizod VII: Sprzęty

W tym temacie również jest spore pole do popisu :D
Przy remoncie było, oj było co wybierać, a jak wiecie na rynku firm jest mnóstwo, więc trzeba było się poważnie przyłożyć!
Klasy energooszczędności, zużycie wody, wymiary, okres gwarancji - wszystko ma znaczenie!
Na koniec jeszcze musi się podobać i mieścić się w budżecie.
Wybór nie był łatwy!
Udało się?!
Prawie... :P

Skoro to wpis "kwiatkowy" to o udanych zakupach nie będzie ;] Muszę za to "zareklamować" koniecznie firmę Samsung, na której piekarnik się zdecydowaliśmy... Otóż, w piekarniku był od nowości problem z drzwiczkami. Jakieś 5 cm przed ich całkowitym domknięciem następował specyficzny "przeskok" na zawiasach. Niby nie przeszkadzało to w użytkowaniu, (w sensie drzwiczki otwierały się i zamykały) pytanie tylko: jak długo? 
Zgłosiłam sprawę do producenta od razu, jednak Pan na infolinii stwierdził, że znają problem i że nikt do mnie nie przyjedzie, bo sama mogę to naprawić w 3 minuty. Dodał też, że bez problemu załatwi to dziecko ze śrubokrętem, na co mu odpowiedziałam, że moja córka jeszcze się nie bawi takowym, zatem zapraszam do mnie serwis, bo ja się tego nie tykam... Rozkręcę, zepsuję i z gwarancją na sprzęt mogę się pożegnać. To akurat każde dziecko wie, że samodzielne naprawy skutkują wygaśnięciem gwarancji! Niestety, ponowna próba kontaktu i zaproszenia serwisu do domu skończyła się analogiczną sugestią pracownika firmy Samsung. Po telefonicznym wyjaśnieniu "drukowanymi literami", że sama nie zamierzam tego naprawiać, Pan z infolinii łaskawie wpisał mnie na listę serwisową, zaznaczając jednocześnie, że ekipa sprawdzi czy sprzęt oraz jego elementy składowe mają wady fabryczne. Jeśli wszystko jest sprawne i będzie to, jak powiedział, "jedynie kwestia regulacji" (czyt. zdjąć i zamontować drzwiczki ponownie) to mogą mi to zaproponować na MÓJ KOSZT. Zadzwoniłam zatem do serwisu i zapytałam ile ewentualnie kosztów miałabym ponieść... Uwaga: regulacja drzwiczek, którą wykonują m.in. dzieci ze śrubokrętem to koszt 160 zł ! ! ! Od tamtego dnia trenujemy z Pyzką obsługę śrubokręta... Niech bierze za regulację stówkę, a i tak będzie zarobiona :D
'Podziękowałam' firmie Samsung. Anulowałam reklamację i ponownie, dzięki sugestii pracownika infolinii sklepowej, złożyłam ją przez sklep, w którym zakupiłam feralny sprzęt.
Sklep zdecydowanie stanął na wysokości zadania, zgłosił sprawę do serwisu (tego samego, do którego zwraca się Samsung, gdy dzwoni się do nich bezpośrednio!!) i już po tygodniu gościłam u siebie przemiłego Pana, który jednym ruchem ręki naprawił usterkę. Wygląda na to, że Panowie przy montażu niechcący wypięli mi drzwiczki i stąd zaistniały problem. Nie musiałam jednak tego wiedzieć, a kupując sprzęt z gwarancją płacę także za tego typu "szkolenie", czyż nie? Zupełnie przy okazji wywiązała się z Panem serwisantem i moją siostrą rozmowa, dzięki której, "na gratisie", uprzejmy specjalista poprawił mi kabelki w lodówce, ratując tym samym wyświetlacz przed ewentualnym zepsuciem w przyszłości :)
Wszystko dobrze się skończyło, jednak niesmak po kontaktach z firmą na "S" pozostał...

Czajnik elektryczny to kolejny "udany" zakup :) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, ale nie wyprzedzajmy faktów...
Spontanicznie nabyliśmy go w Lidlu, bo stary przeciekał przy nalewaniu. Nówka okazała się odjazdowo-discopolowa... Przezroczysta obudowa pozwalała obserwować gotującą się wodę, co na początku napawało mnie trochę przerażeniem... Przyzwyczaiłam się jednak do tej atrakcji :) Drugim "bonusem" urządzenia było podświetlenie rodem z Las Vegas (stąd przydomek 'discopolowy' :) ). Włączony czajnik podświetlał się od dołu na niebiesko-fioletowy kolor :D  
Niestety, gdy już przywykliśmy do jego "uroku", a było to zaledwie miesiąc czy półtora po jego zakupie, padła sprężynka domykająca klapkę. Tym sposobem woda mogła gotować się całymi godzinami... Doraźnie stosowaliśmy otwieracz do czosnku jako niezawodny "zamek" do czajnika, jednak na dłuższą metę groziło to poważnymi uszkodzeniami blatu, bo wrząca woda powodowała drgania sprzętu tak silne, że otwieracz spadał waląc z impetem w tenże. Reklamacja feralnego sprzętu przebiegła jednak zdecydowanie sprawniej aniżeli ma to miejsce w przypadku piekarnika. Obsłudze sklepu sprzęt ten był już wcześniej znany z podobnych usterek, więc bez zbędnych ceregieli zwrócono nam gotóweczkę od ręki ;)
Do domu wróciliśmy bez żalu, bo czajnik do nowej kuchni (z lawendą <3, a jakże! ) był już opłacony... Pozostało mi więc tylko wyczekiwać kuriera. Gdy zakup dotarł od razu spakowałam turystyczny sprzęcik mieszczący ledwo szklankę wody i odpaliłam kuchenkę, by testować, wyparzać i udomawiać mój nowy nabytek.
I tu kolejna "kwiatkowa" niespodzianka...
Bardzo cieszyłam się na ten zakup, żywiąc nadzieję, że nie będę musiała marnować prądu na kilkukrotne włączanie czajnika (poprzedni sprzęt nie informował o zakończeniu działalności). Nowe naczynie ma gwizdek, a zatem powinnam słyszeć, gdy woda się zagotuje... Powinnam, a jednak nie słyszę i nie wynika to wcale z ewentualnej (choć nic mi o tym nie wiadomo) wady słuchu. Klapka od czajnika z niewiadomych przyczyn od nowości się jakby nie domyka, o dosłownie 1-2 mm, które wystarczają, by na gwizdanie się nie doczekać. Nadal muszę więc stać nad kuchnią w oczekiwaniu na wrzątek lub liczyć się z tym, że za prąd zapłacę jak za zboże, a połowa wody z czajnika nawilży powietrze w naszym domu...
Uroczo :)

Mam nadzieję, że to jedyne "atrakcje" i przeprawy jakie spotkają nas ze sprzętami w nowym domu ;)
Trzymajcie kciuki, by Pyzka nie musiała naprawiać mi piekarnika ;P 

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Adasiowe kartki

Pamiętacie jeszcze kartki-bodziaki wyklejone przeze mnie podczas pobytu we Francji? 
Do podejrzenia tu_1 i tu_2.
Karteczki trafiły do naszej rodzinki z nowiną o nowo narodzonej Pyzce. Wkleiłam w nie jej fotkę, datę urodzenia i kilka ważniejszych cyferek  (bez nr PESEL :P) 
Taki drobiazg sprawił rodzince trochę frajdy :) 
Babcie i dziadkowie dumnie porozstawiali karteczki po regałach i cieszyli oczy naszą królewną. 
Pomyślałam więc, że o narodzinach Adasia poinformujemy ich w ten sam sposób...
Mam nadzieję, że inne "ciężarówki" w rodzinie nie wpadną na ten pomysł, bo, jako, że mamy prawdziwy baby boom, może zabraknąć miejsca na babcinych regalikach hehehe...

Choć Pyzka była niespodzianką i starałam się z całych sił, by kartki były uniwersalne co do płci to jednak gdy teraz je oglądam, stwierdzam, że były bardziej damskie niż męskie ;) Może ie wszystkie, ale kilka z nich ociekało wręcz różem :P

Tym razem płeć jest znana, a więc i fason i kolorystyka są określone jednoznacznie.

Kartki są niejako kompletem do publikowanych tu już wyrobów 'adaśkowych', jak metryczka czy album ciążowy, a zatem pozostajemy w kolorystyce błękitu, szarości i gdzieniegdzie domieszki żółtego. 
Dla mnie jak zwykle bomba! :D
(100% skromność)
A tak serio... Nawet jeśli mają jakieś niedociągnięcia czy braki, to wyszły spod mojej rączki i jest w nich jakaś malutka cząstka mnie co czyni je dla mnie najlepszymi podarunkami na świecie, O!






A Wam jak się podoba taka forma ogłaszania przyjścia na świat nowego członka rodziny? :)

wtorek, 6 czerwca 2017

Wycieczka do ZOO

Pogoda w majówkowym tygodniu była dość nieprzewidywalna...
Nie można zatem było zaplanować sobie praktycznie niczego :(
Chcieliśmy grillować, a łapał nas deszcz...
Planowaliśmy prace domowe, by jakoś sensownie spożytkować czas, gdy okazywało się, że aura sprzyja robotom ogródkowym. Cały tydzień był taki zwariowany - z nosem przyklejonym do szyby w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "co też dziś będziemy robić?".
Chociaż już ledwo się kulałam, ciągnęło mnie na jakieś "włóczęgi"... Gdzieś poza naszą usianą kałużami leśną dróżkę i polanę przypominającą bardziej zielone jezioro :) 
W końcu, w czwartek, czyli już teoretycznie po majówce, choć Pan Mąż np. nadal świętował początek maja z nami w domu <3 zdecydowaliśmy się zaryzykować spacerowe wyjście. Początkowo mieliśmy wybrać się do pobliskiego miasteczka, oddalonego o jakieś 10 km od naszego bezpiecznego domku, by w razie czego móc jak najszybciej uciec, gdyby złapał nas deszcz.
Pyzce opowiedzieliśmy, że pójdziemy na spacer, na którym może nawet zobaczymy jakieś zwierzątko typu 'pies' czy 'kot' :) Na co młoda ochoczo stwierdziła, że skoro zwierzątko, to może "miś"... 
- Nie tym razem - odpowiedział tatuś i powróciliśmy do przygotowań, ubierania i pakowania niezbędnych akcesoriów, jak np. folia przeciwdeszczowa. Coś mnie jednak podkusiło, by sprawdzić godzinową prognozę pogody. W stolicy najbliższe 3 godziny miały być suche... Postanowiłam ten jeden raz zaufać przewidywaniom.
- A może jednak pokazalibyśmy jej misia? - rzuciłam nie do końca wierząc w powodzenie mojej próby :)
Pan Mąż może nie okazał oczekiwanego tak przeze mnie entuzjazmu dla tej propozycji, ale też nie powiedział "NIE" :D Postanowione! Jedziemy do ZOO :D:D:D
W prawdzie dzieliła nas od niego pełna godzina podróży, a zegarki wskazywały już 14-stą, ale mieliśmy misję: pokazać córce misia!
Spakowaliśmy się prędziutko i wyruszyliśmy w drogę :) Nasze perfekcyjne dziecko zdecydowało się wykorzystać czas podróży na regenerującą drzemkę - zuch dziewczyna!
Kilka minut po 15 dotarliśmy pod ogród zoologiczny i już od zaparkowania auta wiedzieliśmy, że pomysł był strzałem w 10!
- Zebra, zebra, zebra!!! - usłyszałam, nim zdążyliśmy zgasić silnik. Dobrą chwilę zajęło mi zorientowanie się, o którą zebrę chodzi Pyzce :) Otóż, zebry wymalowane są na budynku ZOO od strony ulicy Ratuszowej :D 
Dalej było już tylko lepiej :) :) :)
Chociaż ani pora ani pogoda wydawały się nieco niestandardowe jak na odwiedziny w ZOO to wypad udał się znakomicie.
Pyzce z wrażenia buzia się nie zamykała, aż trzeba było ją upominać, by nie nałapała much...
"Żyjacha, tukan, majpka" ;D
Wszystko jej się podobało, wszystko interesowało! W pewnym momencie nie chciała już nawet iść za rękę tylko prawie biegła w poszukiwaniu kolejnego zwierzątka.


Było tak jak najbardziej lubię zwiedzać takie obiekty... spokojnie i cicho. W ogrodzie poza nami spacerowało dosłownie kilka podobnych nam rodzin z maluchami. Zwierzęta spacerowały leniwie po wybiegach tak, że można było podziwiać je w całej krasie ;) Papugi gaworzyły ze sobą, lwy wylegiwały się na samym środku wybiegu, a nosorożec odpowiadał na zaczepki porykiwaniem.


Gdy dotarliśmy do hipopotamów zaczęło nieco kropić, co wcale mi nie przeszkadzało, bo oznaczało jedynie dłuższy postój w tymże miejscu, które jest moim ulubionym z całego ogrodu zoologicznego <3 Oba warszawskie hipki akurat sobie pływały, co można oglądać przez szybę ich ogromnego basenu. Z rozmarzeniem wpatrywałam się w ich ogromne cielska, z gracją poruszające się pod wodą... Chciałabym czuć się tak lekka jak one w tej wodzie, a nie jak typowy hipopotam na lądzie ;P
Tu, ku uciesze Pyzki, schroniły się też inne spacerujące po ZOO osoby, a wraz z nimi kilkoro dzieci, z którymi Pyzka próbowała nawiązać kontakt :) Cudnie było patrzeć na te jej podchody. Patrzyła z zaciekawieniem na sobie podobne ludziki i gadała po swojemu, tłumacząc, że "tu duzia jyba" :D


Z drugiej strony czasem na widok takich scen pęka mi serce, bo ona tak bardzo tęskni za kontaktem z dziećmi... Szkoda, że Adasiek urodził się taki mały :P Pyzka snuła plany na wspólne kopanie piłką czy układanie klocków. Mam nadzieję, że brat nie sprawi jej zbyt dużego zawodu swą bierną postawą w tych pierwszych miesiącach życia...

Wizyta w ZOO wprawiła mnie w doskonały nastrój z jeszcze jednego powodu...
Ubawiłam się prawie do łez, a wszystko to oczywiście za sprawą dzieci :D
Aż trudno uwierzyć, że w pustym ogrodzie zoologicznym, gdzie zwiedzających można było na palcach obu rąk zliczyć, w kilka minut można zasłyszeć tak niesamowite historie :)

Dzieci mają moc!

Gdy obserwowaliśmy popołudniową przekąskę szympansów, potwierdzając co 2-3 sekundy "tak, majpka mniam-mniam" przy sąsiednim okienku ustawiła się 4-osobowa rodzinka z nieco starszymi latoroślami.

Niestety, nie towarzyszyli nam długo... Rodzice pospiesznie zabrali je w inne miejsce zaraz po tym, jak ich synek stwierdził, że "małpka jebanan" :D :D :D Słowo daję, że to nie moje dziwne skojarzenia, ani niedosłyszenie, co potwierdziła z resztą reakcja rodziców. Omal nie pękliśmy ze śmiechu... tylko jego tato spalił lekkiego buraka :P Zaraz potem pomyślałam, że może to i lepiej, że w naszej wersji "majpka mniam-mniam" i przestałam powtarzać "małpka je"... Niech jej będzie "mniam-mniam" - tak bezpieczniej :P


Prosto od małpek poszliśmy do słoni. W związku z tym, że te ogromne ssaki spacerowały w sporym oddaleniu chwilę zabawiliśmy przed wybiegiem, nim Pyzka je dojrzała i połapała się na co patrzy. Policzyliśmy użytkowników zagrody, określiliśmy role: "tata, soń, mama soń, dzidzi soń" :D


Sprawdziliśmy też oczywiście, czy aby na pewno każdy zwierz ma trąbę na miejscu i już mieliśmy ruszyć dalej, gdy nagle za plecami usłyszeliśmy cienki, dziewczęcy głosik, sprawdzający, jak się okazało, te same słoniowe parametry tymi słowami: "Mamo, a dlaczego temu słoniowi wystaje z tyłu trąba małego słonia?" :D :D :D  Jak myślicie, dlaczego? (podpowiedź na zdjęciu poniżej, choć już 'mały słoń' zdążył się w większości ukryć :P)


Jakże to wspaniała przygoda być rodzicem!
A wyobrażacie sobie ile takich "hitów" można usłyszeć, gdy ogród pełny jest ludzi w słoneczne niedzielne popołudnie? ;P Wprost nie mogę się doczekać kolejnych wycieczek do ZOO jak również w inne miejsca, gdzie na pewno czeka nas nie mniej rozrywek i niespodzianek ;)

Majówkowy, spontaniczny wypad do ZOO, mimo pewnych niedogodności pogodowych, które skróciły nasz spacer do auta (prognoza, której zaufałam sprawdziła się co do joty i po 3h od jej sprawdzenia faktycznie zaczęło padać) świetnie się udał. Nawet misie, które Pyzka tak kocha, obiecane na wyjeździe z domu, udało nam się pokazać w przelocie - na jakieś 3 minutki deszcz osłabł na tyle, że dało się podnieść daszek wózka :D
Wrażeń było co nie miara!
Dość, że już miesiąc opowiadamy i przeżywamy wciąż na nowo to, co widzieliśmy <3