piątek, 29 maja 2015

Noc Muzeów - Majówka 3.0 cd.

W sobotę, po powrocie z  La Grau du Roi byliśmy ledwo żywi...
Mistral wywiał z nas całą energię!
Na szczęście byliśmy umówieni i to zmobilizowało nas do wyjścia z domu.
Razem z zapoznaną w poprzednim mieszkaniu parą z Meksyku wybraliśmy się na Noc Muzeów.

No i pierwsza niespodzianka, na którą na co dzień nie zwracamy uwagi była taka, że Noc Muzeów w Avignon odbywa się w dzień :P
Większość placówek otworzyła swe podwoje dla zwiedzających około 19-20. Tymczasem słońce zachodzi w Avignon ok. 21.30, a na noc i całkowity mrok trzeba czekać jeszcze dłużej... Tym sposobem z Nocy Muzeów zrobił się całkiem widny wieczór, no ale przecież nie o kolor nieba w tym wszystkim chodzi :-)

Drugą niespodzianką było to, że choć widać było wśród mieszkańców i turystów zainteresowanie zwiedzaniem to nie było to tak "intensywne" jak znane nam analogiczne akcje z Warszawy. Owszem, gdzieniegdzie widać było niewielkie kolejki do wejść, jednak wynikały one raczej ze względów bezpieczeństwa niż z tłumu zwiedzających.

Choć w Avignon jest kilka muzeów my nastawiliśmy się głównie na zwiedzanie Pałacu Papieskiego. Nie miałam do tej pory okazji go odwiedzić (mój Pan Mąż - a i owszem), więc pomyślałam, że to podwójna gratka! 

Niestety, Pałac Papieski, jak i cała Noc Muzeów w Avignon, muszę przyznać, mnie zawiodły... W porównaniu do tego co znam z rodzimego podwórka wypadła tu ona dość blado. Warszawskie placówki kulturalne, które dane mi było odwiedzić podczas poprzednich Nocy Muzeów przygotowywały na ten dzień specjalne atrakcje dla odwiedzających, a nawet jeśli nie, dzieliły się tym co miały najlepszego. Tymczasem Noc Muzeów w Pałacu Papieskim ograniczyła się do prezentacji filmu o jego powstaniu (w salce należącej do centrum kongresowego przy Pałacu) oraz odwiedzenia jednego z pomieszczeń pałacowych wraz z kaplicą. I tyle... Tylko tyle :(
Liczyłam na wiele więcej... 
...na to, że zwiedzę Pałac...
...że zobaczę coś extra...
...coś niedostępnego w czasie zwykłych godzin otwarcia...
...że z wyższych kondygnacji podziwiać będę zachód słońca i panoramę Avignon...
Niestety, nic z tego :(

Odwiedziliśmy jeszcze "Musee du Petit Palais", położone w sąsiedztwie Pałacu Papieskiego, na tym samym placu, gdzie obejrzeliśmy pozostałości rzeźb pochodzących z pałacu (zniszczonych podczas rewolucji francuskiej), a także pokaźną kolekcję włoskiego i francuskiego malarstwa renesansowego. Cóż, nie jestem fanką tego typu obrazów, jednak warto wiedzieć, co na tym naszym aktualnym "podwórku" można ciekawego zobaczyć. Na tle Pałacu Papieskiego nasz drugi punkt wycieczki wypadł zdecydowanie lepiej i nawet mi się podobało. Nie zmienia to jednak faktu, że Noc Muzeów w Avignon minęła nam bez szału.

Nasi znajomi, którzy przed spotkaniem z nami planowali odwiedzić jedną z tutejszych galerii sztuki również byli zawiedzeni. Okazało się, że mimo obchodów Nocy Muzeów pobierana jest tam opłata wstępu. Niezależnie od kwoty, była to dla nich niemiła niespodzianka, bo raczej nie taki jest zamysł tej imprezy!   

Spacery po tym mieście o każdej porze dnia i nocy są przyjemnością! 
Spotkanie ze znajomymi, na których nadmiar tutaj nie możemy narzekać :P również należy zaliczyć do niewątpliwych plusów Nocy Muzeów :D 
Cała reszta jednak...cóż : bez szału!

A tak prezentował się wieczór i Pałac tego, tak czy siak, uroczego dnia :)  
W drodze do Pałacu...
Karuzela :D
Plac przed Pałacem Papieskim
La Palais...
...de Papes...
...w nocy :P
W końcu się ściemniło :-)

czwartek, 28 maja 2015

La Grau du Roi - Majówka 3.0 cd.

Dalsza część Majówki 3.0 upłynęła nam pod znakiem Mistralu...

Stwierdziłam ostatnio, że z tym wiatrem tu jest tak, że przez pół roku się go nienawidzi, a przez drugie pół uwielbia. No, może z tym "uwielbieniem" to trochę na wyrost, niemniej jednak przy dużych upałach te zimne podmuchy przynoszą przyjemne wytchnienie...

W dość wietrzną sobotę znów wybraliśmy się na plażę.
Tym razem nasz wybór padł na miejscowość La Grau du Roi położoną po sąsiedzku z La Grande Motte, na wschód od Montpellier, a więc nie jest to już rejon "Lazurowego Wybrzeża". Nie oznacza to jednak, że jest mniej przyjemnie. Jest jednak inaczej...
Na Lazurowe Wybrzeże dociera się pokonując wspominane już przeze mnie "śródziemnomorskie fiordy", czyli calanques. Tu, bardziej na zachód natomiast trasa wiedzie przez równiny, a im bliżej morza tym więcej "bajorek" i rozlewisk. A to wszystko dzięki temu, że są to tereny delty Rodanu. Przepiękne! Rozlewiska rzeki zostały nawet zabezpieczone rangą Narodowego Rezerwatu Przyrody Camargue. Można tu spotkać wiele gatunków ptactwa i całe tony komarów... Dla zainteresownych zwiedzaniem tych okolic dobra rada od francuskiego znajomego: "zwiedzać w czasie Maistrala" - wtedy wszystkie komary po prostu wywiewa! Naszym celem tym razem nie było jednak zwiedzanie rezerwatu przyrody, a ordynarne byczenie się na plaży... 
Oczywiście zwiedzanie atrakcji miasteczka, a wśród nich Seaquarium oraz portu jachtowego, również było wpisane w nasz rozkład dnia :-)

Pobyt w La Grau du Roi rozpoczęliśmy od spaceru po mieście, które, ku naszemu przerażeniu przypomina nasze polskie Władysławowo w szczycie sezonu... Tragedia - pomyślałam! Wszystkie uliczki zastawione straganami na grubo, a pomiędzy nimi morze ludzi, co najmniej jak na pielgrzymce! Jedyna rzecz, która "wpadła mi w oko" to kanał łączący La Grau du Roi z położonym bardziej w głąb lądu Aigues Mortes. Można wzdłuż niego spacerować w cieniu palm i podziwiać "zaparkowane" łódeczki...

Po spacerze swoje kroki skierowaliśmy do Seaquarium czyli akwarium morskiego będącego jedną z głównych atrakcji miasta.
Tu ciekawostka dotycząca cen.
Zawsze i wszędzie polecam najpierw udać się do biura informacji turystycznej. Po pierwsze po mapę! To moja pamiątka z każdej wycieczki :) Zwykle te mapy mają oznaczone najważniejsze punkty w mieście, a często również i wyznaczone trasy spacerowe. Poza tym w "office de tourisme"  często gęsto można znaleźć różnego rodzaju prospekty z licznych atrakcji turystycznych, opatrzone, UWAGA, zniżką!!! w stylu: "z tą ulotką 5% /2 EUR /druga para taniej :-) Ewentualnie można czasem zakupić lub dostać "paszport ze zniżkami", który obejmuje wiele różnych atrakcji turystycznych (wtedy najczęściej jest płatny) lub innych atrakcji, jak zniżki na loty paralotnią, restauracje i sklepy (wówczas zwykle jest darmowy - tak było właśnie w La Grau du Roi). I na koniec: jeśli to tylko możliwe (tu miłe zaskoczenie - w informacji turystycznej Francuzi z "obsługi" mówią po angielsku :P), spróbujcie pytać pracowników takiego biura o różne zniżki. Nam się właśnie to sprawdziło, bo choć miałam papierowy prospekt seaquarium opatrzony zniżką "-1,5 EUR" okazało się, że zakupując bilet w punkcie turystycznym mogę oszczędzić jeszcze więcej! :D
To tyle dobrych rad, wracam do seaquarium...
A tam...
Jakby to powiedzieć, żeby elegancko brzmiało, gdy jedyne co mi przychodzi do głowy to: "d*** nie urwało" :P No, ale taka prawda. Fajnie urządzona i skomponowana jest część edukacyjna dedykowana głównie dla dzieci i młodzieży, ale niestety cała po francusku :( Jeśli chodzi zaś o inne "atrakcje" obiektu, np. o "tunel z rekinami", to muszę przyznać słabizna. W sumie po odwiedzinach barcelońskiego oceanarium nie ma się co dziwić. Tam stawało się na ruchomej podłodze i przesuwając podziwiało płaszczki, rekiny i inne stwory przez dłuuugi tunel z prawdziwego zdarzenia. Tu tunel był zdecydowanie krótszy, a do tego to tak naprawdę pionowe i poziome okna połączone ze sobą... czyli nic specjalnego. Jeśli chodzi o mniejsze akwaria z kolorowymi rybkami to owszem, podobały mi się, jednak nie wyróżniały się niczym szczególnym na tle tego co można obejrzeć w ogrodach zoologicznych, nawet naszym warszawskim... Ale żeby zakończyć optymistycznym akcentem: spodobał mi się za to zbiornik dla fok, gdzie można było podziwiać ich podwodne wyścigi :-) Bardzo lubię patrzeć na te zwierzęta pod wodą, bo choć na lądzie są dość zwaliste i niezgrabne w wodzie mają w sobie wiele gracji i lekkości...


Urodą zdecydowanie bardziej odpowiada mi Lazurowe Wybrzeże, czyli nasza "francuska Chorwacja" jednakże plażowanie na piasku jest dużo wygodniejsze niż rozkładanie się na kamulcach! I to w głównej mierze zdecydowało o naszym pobycie w La Grau du Roi... dość dłuuugie piaszczyste plaże. To co miało być dla nas chwilą relaksu za sprawą Mistrala zmieniło się jednak w koszmar nie do opisania! Zanim poczuliśmy piach pod stopami mogliśmy go już zasmakować... Silny wiatr rozwiewał piasek z wydm na prawo i lewo, unosił na dość znaczne wysokości i odległości, tak że w okolicach plaży cały czas panowała piaskowa mgła. Byliśmy jednak mocno zdeterminowani na plażing... Rozłożyliśmy koce za płotem jednego z plażowych barów i próbowaliśmy wypocząć... Nie było nam to jednak dane! Wiatr był zbyt silny. Uszy, oczy, zęby...wszędzie pełno piachu, a do tego skóra, oczywiście potraktowana filtrem przeciwsłonecznym również równo pokryła się jego ziarenkami... Zmieniliśmy miejsce na takie bliżej morza, prawie na mokrym piachu, bo wtedy nie ma co przywiać. Udało mi się nawet przyciąć sobie krótką drzemkę, jednak Pan Mąż ma zdecydowanie mniej cierpliwości w tego typu kwestiach i zarządził koniec plażowania i wakacjowania na ten dzień. 

W drodze do domu z okien samochodu podziwialiśmy okolicę i oczywiście zdecydowaliśmy, że jeszcze tam wrócimy... Przede wszystkim, w La Grau du Roi ominęliśmy port jachtowy, który jest podobno wart obejrzenia. Także okolice tego miasteczka mają wiele do zaoferowania... Choć flamingi w naturze mieliśmy okazję już spotkać na Sycylii również tu udało nam się wyłapać kilka sztuk na trasie :-) Być może za jakiś czas, gdy wybierzemy się znowu w te okolice odwiedzimy okoliczne saliny, gdzie więcej jest takich ciekawostek... 

Każda prawie wycieczka pozostawia jakiś niedosyt, coś czego nie zdążyliśmy/ nie mogliśmy lub nie wiedzieliśmy, że możemy zobaczyć...
Tym sposobem nie wiem czy starczy nam tego pobytu we Francji by zobaczyć choć ułamek tego co ma do zaoferowania chociażby Prowansja, skoro wszędzie prawie musimy udać się po raz drugi :-P

I tradycyjnie już, na koniec fotorelacja z wycieczki :)

Kanał w La Grau du Roi

La Grau du Roi
Seaquarium... atrakcja chyba dla dzieci...aaale się zmieściłam (ledwo, ale wlazłam :P)
Zbiornik dla fok :-)

Seaquarium





Moja lepsza strona :-)
Plaża w La Grau du Roi

Boisko do gry w boule...bo każde szanujące się miasteczko boiska musi mieć!

środa, 27 maja 2015

Tarascon - Majówka 3.0 cd.

Po wykańczającym czwartkowym upale przyszedł piątek i odrobina wytchnienia...
Było słonecznie i ciepło, ale też trochę powiało co przygnało kilka chmurek, tak, że spacerowanie było nie tylko znośne, ale i całkiem przyjemne :) Wygląda więc na to, że z wiatrem w tym regionie to jest chyba tak, że przez pół roku się go kocha, a przez drugie pół nienawidzi... No i właśnie weszliśmy w fazę "kochamy Mistral" :D
Zatem, korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody ruszyliśmy na podbój okolicznych miast i miasteczek.
Nasz wybór padł na Tarascon i Beaucaire - dwa bliźniacze miasteczka położone po przeciwnych stronach Rodanu, jakieś 25 - 30 kilometrów na południowy wschód od Avignon. Kierowaliśmy się raczej głównie odległością - nie chcieliśmy spędzić zbyt dużo czasu w aucie a przyjemnie spędzić dzień na spacerach i włóczęgach po nieznanych zakątkach. Na szczęście Prowansja ma pod tym względem tak wiele do zaoferowania, że właściwie w każdym jednym miejscu, w którym chcący czy niechcący człowiek się znajdzie można znaleźć coś interesującego do zwiedzania, eksplorowania czy po prostu podziwiania. Udowadnia nam to regularnie przy każdej nadarzającej się okazji! Wystarczy ustawić na GPS "omijaj drogi płatne" by na 30-stokilometrowej trasie znaleźć przynajmniej jedno miejsce warte postoju. 
Nie inaczej było tym razem :) ...jednak zdecydowaliśmy, że do bliżej nieokreślonych nazwą ruin i ciekawych formacji skalnych zajrzymy w drodze powrotnej. 

Tarascon oczarowało mnie swoim spokojem! 
To nieduże miasteczko z pięknym majestatycznym zamkiem - bo zamek zawsze musi być, a jakże! - które zdaje się być cały czas "uśpione". Niewielu tu turystów, a mieszkańców chyba jeszcze mniej! Tym przyjemniej było pokrążyć wśród cieniu platanów po jego niedużej "starówce"i zgubić się na chwilę wśród tych wąskich uliczek...
Choć nasze kroki wprost z samochodu skierowaliśmy najpierw do biura informacji turystycznej (jeśli to tylko możliwe wizyta w takim miejscu to zawsze nasz pierwszy punkt docelowy!), położonej jakże korzystnie w sąsiedztwie zamku :) w celu nabycia mapy i tak udało nam się kilka razy zbłądzić na oznaczonym dla spacerowiczów "szlaku"... Jednak, jak to mówią, "nie ma tego złego...", bo jak zwykle okazało się, że to co najbardziej urzekające znajduje się dokładnie poza utartymi ścieżkami!
Zamek górujący nad miastem również bardzo nam się spodobał. Niestety, jak to  w przypadku takich wielkogabarytowych obiektów bywa ciężko zaprezentować go na fotografiach... szczególnie amatorskich) w całej jego okazałości i krasie...   Mam nadzieję jednak, że choć trochę udało nam się oddać jego urodę!
Po dokładnym przeszperaniu wszelkich zakamarków Tarascon udaliśmy się na drugą stronę rzeki, by sprawdzić na ile bliźniacze jest sąsiednie miasteczko... Niestety, z tych planów nic nie wyszło :( Druga strona rzeki to już chyba inna strefa klimatyczna! W momencie, gdy zaparkowaliśmy naszą czerwoną strzałę lunął taki deszcz, że zdecydowaliśmy o powrocie do domu. Tym sposobem dalsze plany spacerowe zostały przeniesione na termin bliżej nieokreślony, a Beaucaire musi poczekać na swoją kolej...

Poniżej krótka fotorelacja z tej krótkiej wycieczki :-)
...To był naprawdę miły dzień!












wtorek, 26 maja 2015

Dzień Matki ! ! !

Nie zapomniałam, nie zapomniałam!!!

Choć we Francji TEN DZIEŃ to nie 26 maja jak u nas, w Polsce...

We Francji Dzień Matki świętuje się w ostatnią niedzielę maja (tak jest w tym roku, czyli 31.05) lub czasem w pierwszą niedzielę czerwca...
Przedziwne to i pokręcone, że: 1. jest to tutaj święto ruchome, 2. powód jego "ruchomości"...
Bo Dzień Matki obchodzony jest w czerwcu wtedy, gdy (jak podaje wikipedia "ostatnia
niedziela maja wypada w Zesłanie Ducha Świętego"... I że się tak zapytam "co ma piernik do wiatraka"??
No ale tak już mają... ich sprawa :)

Przy okazji sprawdziłam, że w różnych zakątkach świata uroczystości ku czci Mam obchodzi się w różnych kompletnie terminach...właściwie przez cały rok! 
A to ciekawostka!
Choć wiem, że Polska nie jest "centrum wszechświata" :P...
...a z drugiej strony nigdy nie zagłębiałam się kto i kiedy obchodzi jakie święta i "dni", gdzieś tam z tyłu głowy zdawało mi się, że może te terminy różnych miejsc na ziemi jakoś ze sobą sąsiadują... Tymczasem okazuje się, że przez cały rok praktycznie co 2-3 tygodnie gdzieś jest Dzień Matki :)
Kalendarzowo pierwsza jest Norwegia, gdzie Mamy są szczególnie hołubione już w drugą niedzielę lutego...
Muszę sprawdzić jakie są inne tradycje z tym związane w różnych krajach, bo zdaje się, że w drugą niedzielę lutego norweskie mamy nie dostają raczej tulipanów... Biorąc pod uwagę położenie i klimat pewnie nawet nie przebiśniegi :P 
Ostatnie świętujące mamy to panie z Indonezji, gdzie celebracja tego zacnego święta przypada na 22 grudnia...


Ja jednak obchodzę Dzień Matki po Polsku i dlatego...
wszystkim Mamom życzę dziś wszystkiego czego sobie tylko zamarzą ! ! ! 
Dużo  radości, uśmiechu i miłości ! ! ! 
Ale też wytrwałości, cierpliwości i spokoju na każdy dzień bycia Mamą :D
Kochane Mamy - STO LAT !  !  !

Kończąc rozważania datowo-terminowe muszę zaznaczyć jednak i chyba się tu ze mną zgodzicie? :), że Mamom, wszystkim bez wyjątku, wyrazy uznania za ich cierpliwość, poświęcenie i oddanie (i wiele wiele więcej!!!) należą się nie tylko w Dniu Matki!

Rękodzielniczo, Brykusiowo wyczarowało coś specjalnego na tą okazję!
Tego jeszcze nie było !!!
Jestem szalenie zadowolona z efektu mojej pracy, bo nie spodziewałam się, że wyjdzie tak pięknie !!!

Jednak, niestety, w związku z dzielącą mnie od Mamy odległością musicie wybaczyć...w publikacji będzie opóźnienie!
Postaram się zdążyć na Dzień Matki w Luksemburgu :P

poniedziałek, 25 maja 2015

Majówka 3.0

Właśnie dziś kończymy czwarty, ostatni z cyklu długich weekendów :)

A tymczasem nie wiecie jeszcze jak upłynęła nam "Majóweczka 3.0"!!

Zaraz wszystko nadrobimy!

Specjalnie przeciągnęłam w czasie publikację tych wpisów...

Po pierwsze, by Was nie drażnić, że u nas ciągle wolne :P
...i do tego (prawie) bajeczna pogoda!

Po drugie dlatego, że nasz 4 wydłużony weekendowy wypoczynek zbiegł się w czasie z przyjazdem gości z Polski!!! 
Baaardzo niezmiernie nas to cieszy :-) i co zrozumiałe, w związku z ich pobytem moje blogowanie pozostanie uśpione...
Zamierzam do cna wykorzystać każdą chwilkę, którą mogę spędzić w tak wybornym towarzystwie :D :D :D, więc komputer, który jest moim kompanem już od 4,5 miesiąca naturalnie pójdzie w odstawkę...
Na pewno jednak kiedy znów zostanę z nim sam na sam całe dnie opowiem Wam po drobno co też Brykusiowo widziało i zwiedzało razem z polskim koleżeństwem :-) 
A plany są zacne ... :P

Tymczasem weekend trzeci...
...Przywitał nas upałem tak niemożebnym, że wszelkie plany z czwartku trzeba było przenieść na inny dzień...
Zaszyliśmy się w domu, rozebraliśmy do majtek, zasłoniliśmy okna metalowymi roletami i udawaliśmy, że nas nie ma :P
Kiedy włóczyłam się po mieście często zastanawiałam się czemu "Ci dziwni Francuzi" siedzą pozamykani w tych swoich domach niczym w norach, zaciągnięte rolety czy zamknięte okiennice, ani widu ani słychu żywej duszy... Teraz już wiem, bo sama dołączyłam do grona tych "dziwaków". Po prostu w te najbardziej gorące dni, gdy powietrze stoi (tak, czasem się zdarza, że nie ma mistrala) nie ma innego wyjścia, nic nie jest w stanie zminimalizować tego wrażenia, że gorąc aż pali skórę!

My tymczasem, jak ostatni szaleńcy, wybraliśmy się na zakupy... autem oczywiście. Stanie na powietrzu nie było w tym wypadku najgorszą tragedią, nawet w słońcu. Kiedy jednak wsiadaliśmy do samochodu czułam jak w sekundzie puchnę tak, że moje ciało podwaja swoją objętość, sandały uwierają mnie w każdym jednym miejscu, sukienka na tyłku ma plamę, która wygląda co najmniej dziwnie, a oczy mam niby otwarte, ale powieki tak napęczniałe, że aż trudno uwierzyć, że jednak cokolwiek widzę!
Wspaniała przejażdżka!
Zrobiliśmy jednak zapas płynów, który powinien wystarczyć na cały upalny weekend i czym prędzej wróciliśmy do naszej nory....yyy... tzn. oazy :D

Tu dodatkowe gratulacje dla mnie, Perfekcyjnej Pani Domu, która potrafi zawsze skutecznie podgrzać atmosferę.... Dosłownie!
Przyznaję, czasem zdarza mi się, że przepalają mi się w móżdżku jakieś styki na łączach i robię tak kompletne głupoty, że aż boli...
No i tym razem bolało!!!
Sama sobie jestem winna...
Okna zasłonięte, więc w domu półmrok, ale też przyjemny chłodek (czyli tak ze 25 stopni - chłodek... :D ), a ja z zapałem biorę się za przygotowanie śniadania. Czyli... wstawiam piekarnik na 200 stopni, żeby upiec nam do paróweczek świeże bułki! No powiedzcie, czy tak robi normalny, myślący człowiek?! Sto punktów za głupotę dla mnie! Można by to zwalić na to, że zaspana, nie do końca przemyślałam swoje czyny... Ostatecznie sama  w tym piekiełku przy piekarniku musiałam stać, gdyż jest to również miejsce przygotowywania posiłków. Lekko się podpiekłam, ale trudno...
Jednak powtórzenie tego zabiegu po południu to już naprawdę szczyt szczytów!
Nie ma to jak się nie uczyć na błędach...
Obiad też był z piekarnika!
Mistrz - Ja!
Zdaje się, że przejażdżka do sklepu i z powrotem prócz zablokowania mi na palcu obrączki (na szczęście udało się ją odblokować :D hehehe - ŻARTUJĘ, Panie Mężu) spowodowała również totalne przegrzanie mózgu skutkujące podejmowaniem bzdurnych decyzji!
Zafundowałam więc sobie kolejną sesję w saunie...
Obiad był w prawdzie pyszny, ale po spożyciu ciepłego posiłku czułam, że temperatura mojego ciała zbliża się niebezpiecznie do tej, w której białko zaczyna się ścinać...
Zjadłam jeszcze lody, które przynajmniej pozornie przyniosły ukojenie na mała chwilkę,a potem w pozycji horyzontalnej już tylko czekałam by ten dzień się skończył!
 
Czasem z przerażeniem poważnie się zastanawiam jak to będzie dalej tu żyć, skoro już teraz ciężko bywa wytrzymać z gorąca...
Czy kiedyś się przyzwyczaimy?!
Może i tak...ale wtedy z pewnością przyjdzie nam już wracać do Polski i znów będziemy narzekać... że zimno, że śnieg (którego tu podobno ciężko doświadczyć) i inne niedogodności klimatyczne. 
Tak to już mamy, my Polacy, że lubimy ponarzekać, więc choć cieszy mnie niezmiernie błękit nieba i pełne słońce w tym pięknym zakątku świata, w którym przyszło mi aktualnie żyć nie mogę udawać, że z Polski nie jestem i narzekać muszę! 
Inaczej pomyślą, że się "zfrancurzyłam" :)

piątek, 22 maja 2015

Poznajemy nowe smaki

Chociaż baaardzo lubię jeść, a nawet kocham! to jeśli chodzi o próbowanie nowości jestem raczej ostrożna... Może wynika to trochę z tego, że nie lubię wyrzucać jedzenia, a taki los spotyka zwykle coś niedobrego, wręcz niejadalnego no i wtedy pojawiają się dylematy...

Żeby ich uniknąć staram się nie kupować "głupot" i raczej przemyśliwać to co mam ochotę spróbować.

O kozim serze, którego fanką, delikatnie mówiąc, nie jestem, już tu pisałam...bleee!!! Okropne świństwo jak dla mnie (przepraszam wszystkich amatorów tego specjału, dla mnie niejadalnego kompletnie!)!
Jednak nie poprzestałam na tym poszukiwań czegośkolwiek zbliżonego do twarogu.
Ostatnio wywołałam u całej rodziny salwy śmiechu oznajmiając, że po stosowaniu serka mascarpone do naleśników weszłam na kolejny poziom wtajemniczenia wyrobów seropodobnych i zakupiłam coś na kształt "almette" o smaku śmietankowym. Konsystencja naleśnikowa - jak najbardziej, przynajmniej z tych dotychczas testowanych. Pierwsze próby odbyły się na kanapkach. Wyszło pysznie z jednym małym "zonkiem" - ser jest posolony! Aaaaa!!! Ale czy ktoś z Was próbował kiedyś kanapki z żółtym serem i dżemem truskawkowym?! My z siostrami czasami komponowałyśmy sobie taki specjał, ku przerażeniu rodziców! Całkiem dobre :P
Dlatego też sól w serze wcale mnie nie zraziła. Posmarowany dżemem morelowym na świeżej bagietce wtarł się doskonale. Wierzę, że w naleśnikach będzie równie jadalny :)

Bataty, które choć znałam wcześniej ze sklepowych półek, spróbowałam dopiero tutaj okazały się nie tak słodkie jak to sobie wyobrażałam i całkiem smaczne :-) Weszły z resztą na stałe do naszego menu...

Ale już np. owoce liczi z puszki (tzn. w syropie) miałam okazję kosztować kilka lat temu. Mój Pan Mąż natomiast nie... No i on, jako ten odważniejszy i chętniejszy do wszelkich prób (ten to się nie boi ryzyka! czuje się spokojniejszy chyba dlatego, że zawsze dbam żeby był zapas papieru toaletowego :P) wziął sobie puchę na spróbowanie... Tak jak w przypadku Pastisu próbowałam go odwieźć od tego pomysłu, ale jak mawiała Babcia "nie wierz gębie, połóż na zębie".
No i kupił!
I jak to mój Pan Mąż... otwiera, próbuje, mówi, że może być, po czym po dwóch kolejnych kawałkach stwierdza: jak ci smakuje to jedz! W sensie, że taki jest kochany, że się ze mną podzieli! :)
Już ja go znam! "Baaardzo mu posmakowało" :P 
...Wykończyłam ten rarytas, co drugi kawałek dogadując: "a nie mówiłam" :P

Czasem jednak tak się zdarzy, że wybierze sobie coś bardziej jadalnego! Znaczy się dla niego :P Ja "robactwa" żadnego nie tykam i gdyby okazało się to być dla Pana Męża niejadalne to prędzej umarłabym z głodu niż to-to zjadła. No a mój Pan Mąż wręcz przepada za owocami morza :) Przynajmniej mu nie wyjadam, więcej dla niego!
(Tak przy okazji: wiecie że to była taktyka mojej Mamy, delikatnie uzależnionej od chałwy?! Od najmłodszych lat mówiła nam, że my chałwy nie lubimy! No i było więcej dla niej! :P A to Mama! No i efekt jest taki, że wszystkie trzy nie lubimy ani chałwy ani sezamków! Nasza Mama za to uwielbia :) Zdemaskowana! Ha!)
Wybrał sobie więc Pan Mąż na obiad jakieś tam "robaczki" przyprawione na grilla...
O takie:

Na szczęście dało się to "pożenić" z moim obiadem i bez stu dodatkowych brudnych garnków :) Moja ryba na tym kontakcie nie ucierpiała, a całość była jadalna po przyrządzeniu. Tego typu próby nowości są jak najbardziej ok :)

Zaraz potem jednak okazało się, że kolejny wybór był dość chybiony!
Wcale nie było to dla mnie niespodzianką!
Słodki syrop do rozcieńczania wodą (taki do picia) o smaku migdałowym...
To nie mogło być dobre!
No i teraz mamy flaszkę tego dziwactwa do zużycia na nie-wiem-co!
Jest jeden plan, co się może udać :)
Dolewać to można do kawy... I tylko takim sposobem da się to spożyć żeby nie wyrzucać! A że butla jest litrowa, a syrop mega aromatyczny to przed nami wieeele migdałowych kaw!

I na deser ostatnio wypróbowany najpyszniejszy DESER!
Chodziło to za mną od przyjazdu do Francji...
Pisałam już kiedyś o wystawach cukierniczych udekorowanych tym specjałem, które wyglądają iście bajkowo, porażają kolorami i sprawiają, że nie można oderwać od nich oczu, a ślinka cieknie aż na buty!
No i oczywiście... "Ja wiedziałam, że tak będzie!"
Zakochałam się bez pamięci ! ! !
Są taaakie piękne, że aż szkoda je jeść, ale gdy już się spróbuje nie można się oderwać...
Z resztą...nie zdążyłam nawet zrobić im zdjęcia :P
...Był jeszcze kolor zielony - smak pistacjowy, ale zanim się opamiętałam pozostało po nim tylko wspomnienie...
Tak jak przypuszczałam (można było też po prostu zapytać, ale wtedy odkrywanie nie jest takie interesujące :-) ) każdy kolor to inny smak!
Eksplozja pyszności i słodyczy na języku!!!

Uwielbiam!!!

My love!

Przed Państwem:

M A K A R O N I K I !!@#$%^&*i(o*&^%$#@#$%^&*


... a raczej wspomnienie po nich, bo gdy to piszę, są już dawno (przedwczoraj...to jak wieczność!!!) zjedzone :-(

czwartek, 21 maja 2015

Box szufladkowy w błękicie

Szufladkowo raz jeszcze, tym razem na niebiesko...
No i na "brzuszkowo"!
Cóż poradzę...taki klimat!

Wśród znajomych - gdzie się nie obejrzę - dzieci, brzuchy, brzuchy, dzieci...
Cały, dobrze wszystkim znany, portal społecznościowy :P zalany "dzieciową" falą :)
Rodzina też nie próżnuje...
W tym miejscu:
Wszystkim "znanym brzuchom" Brykusiowo serdecznie oczywiście gratuluje  :P !!! 

A dalej...?
"Reszta świata" nie jest gorsza...
W świecie, telewizji, internecie - same ciąże! (wiem coś o tym! codziennie do śniadania czytam internet od końca do końca :P)
I aktorki, i celebrytki i wszelkie inne gwiazdy i gwiazdeczki rozmanżają się na potęgę :-)
Coś wisi w powietrzu!
Nawet na czerwonym dywanie w Cannes nie zabrakło "ciężarówki"...

I tu w Avignon też tak jest!
Wszędzie brzuszki, brzuszki i brzuszki :)

Pozostając więc w tematyce ciążowej prezentuję kolejny boxik z szufladkami.
Niezwykle on zgrabny i delikatny :)
Nadziubałam się trochę przy ukręceniu tych wszystkich różyczek, ale było warto :)
Strasznie mi się podoba!
A Wam?



środa, 20 maja 2015

Chusteczkownik

Ostatnio moje rękodzieło nieco podupadło :(

Czas mi zdecydowanie nie sprzyja! Nie wiem gdzie on się podziewa!
Całe dnie przepadają mi na nie-wiem-czym...
A jak pomyślę o tym ile jeszcze mam rzeczy do zrobienia....zaplanowanych, niecierpiących zwłoki i tych odłożonych "na potem" to aż dostaję dreszczy!
No więc czasu mam jakby coraz mniej...

Coraz mniej mam także materiałów :(
Tych to w zasadzie nie mam już wcale...
Wykończyłam, wydziergałam, wykleiłam wszystkie prawie karteczki, koraliki i tekturki :(
Czasem udaje mi się trafić w jednym jedynym przedziwnym sklepie z tych typu "mydło i powidło za 5 zł" jakieś skarby, ale są to przypadki totalnie sporadyczne. Kiedy już więc zabieram się do jakiegoś dłubania to robię to powoli i z namaszczeniem, żeby starczyło mi na dłużej :P

Ostatni niesprzyjający zdecydowanie rękodziełu aspekt to pogoda...
Tak, tak...pogoda!
Bo jest tu ostatnio po prostu nieprzyzwoicie gorąco!
A to dopiero wiosna....aż strach pomyśleć!
Nie da się jednak za dnia wysiedzieć w domu przy odsłoniętych oknach!
Człowiek lepi się do wszystkiego, papier lepi się do człowieka...słaba opcja :(
Zasłonięte okna polepszają nieco klimat jednak skutecznie uniemożliwiają widzenie czegokolwiek... 
I to tak!

Rozważałam nawet ostatnio przejście w tryb życia nocnego, skoro i tak nie chodzę do pracy to mogę spać w dzień...  Aaale jednak nie mogę, bo jak każdy wie...kiedy jest gorąco to się kiepsko śpi!

Zanim jednak nastały tu tropikalne upały zmontowałam (po pudełku od ryżu :D) chusteczkownik.
Nigdy wcześniej nie robiłam czegoś takiego, a te które oglądałam w sieci były drewniane i wykonane zwykle techniką decoupage. Ja postawiłam jednak klasycznie na moje papiery i wstążeczki, i wykleiłam pudełko na chusteczki, które idealnie pasuje do kompletu wcześniej już prezentowanych pojemniczków na drobiazgi...

Projekt uważam zdecydowanie za udany, a efekt końcowy całego przedsięwzięcia prezentuje się tak:


wtorek, 19 maja 2015

Bo ja jestę inżynierę :)

Ostatni długi weekend był naprawdę długi :)

Zdążyłam się polenić, pozwiedzać, wypocząć, ale też trochę uporządkować niektóre sprawy.

I tak np. odkryłam z przerażeniem jak dawno już nie pochwaliłam się wam niczym własnej produkcji...
Tylko pisze i pisze, opowiadam jak nam tutaj, a żadnego rękodzieła nie dodaję!
Toż to skandal!

Trochę to dlatego, że wiele już nie produkuję, właściwie prawie wcale...
Ale przy porządkach komputerowych odkryłam, że mam jeszcze coś w zanadrzu :)

Jednak po kolei...

Dziś słów kilka jak to sobie wyedukowany w Polsce naszej kochanej inżynier radzi na obczyźnie z trudnościami dnia codziennego.

Nie wiem czy Wam wspominałam o moich pierwszych tu kotletach schabowych, których nie miałam czym utłuc... Tak się niefartownie złożyło, że nie było żadnej pustej butelki po browarze (szok!), która świetnie się zawsze sprawdza jako wałek do ciasta tudzież tłuczek do mięsa... Pełnej flaszeczki drogocennego polskiego trunku (trzymanej na "czarną godzinę") nie śmiałabym wypróbowywać do takich celów, tym bardziej, że proceder cały przeprowadziłam na podłodze z terakoty (mięsko w folijkach, a jakże), a wszystko to dlatego, że jako nowoczesna Pani domu przyjechałam tu z małą, szklaną deseczką :( więc nie dało się tłuc kotletów na metalowym blacie"pseudokuchni" na szklanej desce - masakra! No a za tłuczek posłużyła mi jakże okrągła "dupka" naszej włoskiej kawiareczki... Pomysł z cyklu "dobry, ale marny", bo kawiarka słabo to zniosła - odpadła jej przykrywka :( No trudno się mówi i żyje się dalej!

Jednak takich genialnych rozwiązań co dnia wprowadzam tu kilka do kilkunastu i z pewnością nie zwracam już nawet na to uwagi... Niektóre są dość absurdalne, a jednak tak oczywiste!

"Tron" zmontowany ze wszystkiego, żeby wygodnie pisać przy komputerze na starym mieszkaniu to pewnie pamiętacie :)

Suszarka na bieliznę wystawiona na mikroskopijny balkon w czasie ulubionego naszego wiaterku 100 km/h - dlaczego nie... Na początku na bieżąco improwizowałam. Ostatnio Pan Mąż spojrzał na suszarkę rozstawioną w salonie z niepokojem "czy tu się coś nie popruło?". 
Nieee, nic się nie popruło kochanie! Te dwa dyndające, czerwone sznurki to nic innego jak mocowanie naszej suszareczki... Przytroczyłam je do suszarki i teraz kiedy wystawiam ją na balkon nie ganiam po domu jak kot z pęcherzem w poszukiwaniu czegoś do "zamontowania jej na barierkach", zerkając nerwowo co chwila czy aby jeszcze nie odleciała. Teraz od razu wiążę ją do balkonowej barierki i spokojnie czekam aż mi mistral wysuszy majteczki :)

Z suszeniem prania jest jeszcze jedna ciekawostka. Mianowicie taka, że nie dorobiłam się jeszcze spinaczy do bielizny. Zawsze na zakupach jakoś wypada mi to z głowy. A jednak tutaj, przy tym ciągłym "wiaterku" jest to dość przydatna sprawa... jeśli nie chce się ganiać gaci po ogródkach sąsiadów z dołu (w przypadku wiatru pt. "standard") lub po pobliskim cmentarzu czy całym Avignon (jeśli chodzi o mistral: "Mistral!"). Ale i tu "perfekcyjna pani domu" zawsze znajdzie rozwiązanie :D Moje pierdółki i inne zabaweczki od rękodzieła przydają się i w życiu codziennym, w bardziej i mniej oczywisty sposób. 
Znacie na pewno klipsy do papieru...
Zwykle używam ich przy klejeniu kwiatów kusudamy...
Okazało się jednak, że świetnie sprawdzają się również do upinania t-shirtów. Ba, jestem nawet skłonna twierdzić, że są lepsze niż klasyczne spinacze do bielizny! Wystarczył jeden na 1 sztukę odzieży by wesoło powiewały niczym flaga, a nie odfrunęły! No i były suche po 25 minutach :D Takie suszenie to ja lubię! I tylko co pranie i "suszenie na mistralu" zastanawiam się czemu Ci Francuzi stosują suszarki na pranie, które: a) są płatne!, b)  stosują wysoką temperaturę, co nie jest bez znaczenia dla zużywalności się odzieży, c) wymagają straty czasu, bo trzeba w pralni swoje odsiedzieć i poczekać aż się wysuszy! A tak, na własnym balkonie, wieszam kiedy chcę, zdejmuję kiedy chcę, pachnie wiaterkiem i zaoszczędziłam na waciki ;)

Przy porządkowaniu zawartości wszelakich folderów "różne" natknęłam się na jeszcze jedną moją genialną myśl techniczną z ostatnich tygodni. 
Pamiętam, że byłam tak uradowana własną kreatywnością, że aż postanowiłam to arcydzieło sfotografować :)
Brytfanka by Brykusiowo :-)
Gdy szykowałam ciasta na poczęstunek do pracy dla Pana Męża nie przemyślałam do końca w czym zamierzam te pyszności produkować! Mam blachę do tarty i do lasagne, w których, jak się chwaliłam, sieknęłam dwa dorodne mazurki. Bałam się jednak, że nie starczy tego ciasta dla wszystkich... takie polskie chyba myślenie, że zawsze musi być dużo, dużo duuużo... Albo może to myślenie łasucha :P
W każdym razie zdecydowałam, że zrobię jeszcze na szybko ciasto na krakersach bez pieczenia, czyli na pewno znane Wam doskonale "rafaello" (jeśli nie znacie - wujek google, polecam! ciasto-banał!!! 3 minuty roboty, a jaka pychota!). Decyzja zapadła, składniki w komplecie, a ja nie mam pomysłu w czym mam to cudo popełnić! I nagle... Eureka!
Kolejny raz moje zapasy materiałów do rękodzieła się przysłużyły :P
Z resztek tekturek zmontowałam na desce do krojenia (dorobiłam się już drewnianej, luxus po prostu :P) prowizoryczną brytfankę. Wyłożyłam ją folią aluminiową i papierem do pieczenia, a cały ten "twór" zdekomponowałam po ostygnięciu ciasta! 
Wyszło mistrzowsko...w sensie, że ciasto się udało!!!

A Wy co myślicie?


Swoją drogą okazało się, że to jednak takie myślenie łasucha, któremu zawsze mało łakoci... Pan Mąż przyniósł do domu połowę ekwipunku! i musiałam (niestety :P) razem z nim wyjadać te okropnie pyszne ciasta, bo przecież szkoda żeby się zepsuły!

Na dziś to tyle moich popisów z cyklu "zrób to sam (najlepiej z niczego)" :D
Z pewnością jednak nie powiedziałam jeszcze w tej kwestii ostatniego słowa!

czwartek, 14 maja 2015

Wakacje na Lazurowym Wybrzeżu !!!

Było W S P A N I A L E ! ! !

Nasze jednodniowe wakacje na Côte d'Azur :)

Było słońce i plaża, czegóż chcieć więcej?!

Choć zwiedziliśmy już wakacyjnie wiele miejsc zawsze niedoścignionym ideałem była Chorwacja...
To tam podobało nam się najbardziej!
Plaże, zatoczki, lazurowa woda, nawet kamyki na plaży...
Wszystko po prostu było tam "naj".

W niedzielę, 10 maja znaleźliśmy naszą "francuską Chorwację".

Jestem prze-zauroczona tym miasteczkiem!!!
Cudne położenie, malownicze szlaki spacerowe...
Bajka!
Miasteczko i jego port jachtowy oczarowały mnie kompletnie!

Najpierw trochę się zmęczyliśmy, spacerując po okolicznych zatoczkach i pięknie położonym porcie Miou.
Choć wymagało to od nas nieco wysiłku, bo miasteczko położone jest na wzgórzach, a najbardziej urodziwe zakątki jego okolicy wynikają z obecności 'Calanques', czyli, za Wikipedią: głęboko wciętych w wapiennych skałach, trudno dostępnych dolinek ze stromymi ścianami (...) (piszą, że nazywane są często śródziemnomorskimi fiordami :D - to już teraz mogę mówić, że fiordy to mi z ręki jadły :P !!!) - było warto się zmęczyć!
Mieliśmy bardzo kiepską mapę i dzięki temu poszliśmy złym szlakiem, a także trasą opatrzoną znakiem "nieupoważnionym wstęp wzbroniony" :) Tym razem jednak okazało się to być dla nas zbawienne! Zamiast wspinaczki po schodach, przeciskania się między zaroślami i dreptania po ścieżynkach leśnych, pokrytych kamulcami przeszliśmy się wzdłuż zaparkowanych w porcie Miou jachcików, udając "tubylców" (nie było trudno, "Bonjour" mam już opanowane, więc witałam każdego :P i chyba myśleli, że jestem "sąsiadką"). Na tymże spacerze udało się Panu Mężowi wypatrzyć w wodzie najprawdziwszą w świecie ośmiornicę ! Zawsze nas radują takie spotkania :) Oczywiście zostało to porządnie udokumentowane fotograficznie!!! Chociaż pani ośmiornica była nieco onieśmielona naszym zainteresowaniem i po krótkiej sesji prysnęła pod pomost, udało nam się ją uchwycić w całej krasie :)  Podążałam tą "zabronioną drogą portową" bez przekonania, pewna, że będziemy musieli zawrócić i dreptać tym krzywym, dosyć rozchwianym pomostem z powrotem... Ta myśl nie napawała mnie optymizmem, jako że potykałam się średnio co 3 krok i widziałam już oczami wyobraźni, że kolejne potknięcie będzie ostatnim, po którym wywinę klasycznego orła z upadkiem do wody... Na szczęście na końcu pomostu, a był on dłuuuugi, odkryliśmy taką samą furtkę, jak tap rzez którą weszliśmy... Z takim samym napisem :) Co oznaczało oczywiście, że nie była  to "ślepa uliczka", no bo gdyby była, to skąd mieliby się wziąć po drugiej stronie "nieupoważnieni"?! :D I tym sposobem uniknęliśmy nawrotki, a po kolejnych 3 krokach znaleźliśmy się na szlaku, który według map mieliśmy osiągnąć po pół godzinie wędrówki! Chyba jednak ktoś się pomylił w ocenie tego czasu, bo cały szlak był niby na 1,5 h... Ale napisali w przewodniku, że to szlak dla każdej grupy wiekowej i nie jest zbyt wymagający... Może więc czas przejścia policzyli dla początkującego spacerowicza... takiego ok.12 miesięcy :P Na inny szlak nie mogliśmy sobie pozwolić, jako że sandały to chyba nie są buty trekingowe, a trasa na 4 h w jedną stronę to już nie brzmi jak wakacje, a jak ciężka harówa! 
W związku z tym, że upał był iście tropikalny wcale nas nie zasmuciło, że i ta wędrówka, na którą się zdecydowaliśmy nie była tak długa jak przewidywały nasze mapy :)
Po pięknej krajobrazowej trasie, gdzie widoki zapierały dech w piersi!!! przyszedł czas na plażing i smażing :)
Najpierw zalegliśmy na plaży, która była najbliżej naszego punktu rozładunkowego, czyli parkingu :) Plaża kamienista, ale nie drobny żwirek lecz konkretne kamulce!!! Takie wielkości dorodnych ziemniaków! Pan Mąż nie chciał iść dalej, bo woda tak go nęciła, że musiał iść "już, teraz, natychmiast". Rozłożyliśmy się więc, a on... tak szybko wybiegł z niej jak wskoczył :P Może i pogoda jest letnia, ale woda jeszcze wiosenna... Przynajmniej na standardy lazurowego wybrzeża. Maj to maj i nie da się tego przeskoczyć :] Choć moim zdaniem "w d*** się poprzewracało"! Woda wcale nie była zimniejsza niż nasz polski Bałtyk! I to w szczycie swojej "ciepłości". Pozostał więc smażing. W naszym wydaniu oznaczało to: parasol, nogi przykryte ręcznikiem, dekolt zakryty chustą, kapelusz i okulary... Prawie jak na maxa ortodoksyjna muzułmanka... Jak się domyślacie, zjarałam się na heban! :P A tak serio, to mimo przedsięwzięcia wszelkich tych środków zapobiegawczych doszczętnie zrujnowałam sobie tym słońcem dekolt! Domyślam się, że nastąpiło to jeszcze na spacerze, co nie zmienia faktu, że ewidentnie widać po mnie ten jednodniowy urlop!

Kiedy już wyleżeliśmy się na kamieniach, które do najwygodniejszych jednak nie należały, zmieniliśmy lokalizację na piaszczystą plażę, położoną w sercu miasteczka, tuż przy porcie. Tu wypoczywało mi się zdecydowanie wygodniej :)
Wyleżałam się za wszystkie czasy! No i w końcu mogłam, co w kamieniach raczej nie jest możliwe, wykopać sobie niezliczoną ilość dołków w piachu i układać się w dowolnych pozycjach!
Kiedy już piasek miałam przylepiony wszędzie, a więcej mnie leżało na gołej ziemi niż na pozwijanym od wiercenia się kocu, gdy już pożarłam cały zapas obowiązkowych na każdej wycieczce kanapek z jajkiem mogliśmy wracać do domu...

I tak to nam upłynęła radośnie ta wakacyjna niedziela.
Na szczęście mamy tu taaaak blisko :) Raptem 1,5 h samochodem...
Tu głęboki ukłon w stronę francuskich dróg i autostrad!
Podróżuje się tu fantastycznie!
Czy to drogi płatne czy nie płatne - żadnych dziursk i innych nieprzyjemności... No może poza rondami, których na trasach niepłatnych jest chyba 20 na 1 km drogi. Aaaale, jeśli nie ma się choroby lokomocyjnej można się do tego przyzwyczaić :P Trzeba pamiętać tylko, by zabezpieczyć tobołki w bagażniku, bo inaczej latają "jak żyd po pustym sklepie". 

Choć majóweczka 2.0, jakże udana, dobiegła końca wcale się nie smucimy...
Dziś rozpoczęliśmy majóweczkę 3.0 :D:D:D:D
Czy już pisałam jak ja lubię tą Francję?! :-)
Mój Pan Mąż to jest jednak trochę ze mną biedny, bo jak króliczek z reklamy baterii Duracella nie zatrzymuję się ani na 5 minut i ciągle mam nowe pomysły...
Dokładnie zaplanowałam już najbliższe 4 dni i mam nadzieję, że wszystkie te plany uda nam się zrealizować!
Będzie zwiedzanie, plażowanie i znow zwiedzanie!
Trzymajcie kciuki by pogoda dopisała i by starczyło nam sił na wszelkie wojaże :)

Tymczasem, na zakończenie kilka fotek z naszej "francuskiej Chorwacji" :)

Port Miou położony w dolinie, pięknie...

 ...i ten sam port z jego poziomu :)



Pani ośmiornica (fot. by Pan Mąż)
  

Można się zakochać w tych widokach!
 


 Odpoczynek :)

Cassis

Bajecznie! Pocztówka fot. Ja :D Aż nie wierzę, że udało mi się taką fotkę cyknąć!!!

Pchli targ :]

Lazur, lazur...

Miejski plac do gry w boule (świetna gra, w której nie mam pojęcia o co chodzi! :) plan jest taki, że jak się doszkolę to wam wszystko opowiem!) - akurat rozgrywano tam jakieś zawody!!! Poszczególne teamy miały nawet swoje specjalne stroje :D

Malowniczo... 

Karuzela!!! :D:D:D
Prze, prze, przecudna!!!
Był i balon, i motocykl, i rakieta, samolot i nawet batyskaf!!!
Coś pięknego...