piątek, 28 sierpnia 2015

Służba zdrowia - jak to działa?

Jak obiecałam tak czynię...
Dziś trochę o tym jak się tu leczymy :)

Od czego by tu zacząć?!
Może od strony praktycznej :) 

Jeśli idę tu do lekarza i płacę to podaję do skasowania w czytniku oprócz karty płatniczej także kartę ubezpieczeniową (Carte Vitale zwana przez nas zieloną kartą...bo jest zielona :P ). Ten kawałek plastiku wystarcza bym po kilkunastu dniach mogła na moim koncie znów oglądać naszą kaskę!
Prawda, że proste? :)
Ale nie zawsze tak było...
Yyyy... to znaczy... zawsze było względnie łatwo (pomijając kwestie językowe) z tym, że karty ubezpieczenia zdrowotnego przysłali nam dopiero w marcu. No, ale przecież byliśmy ubezpieczeni tu od samego początku. Od początku korzystałam tu też z opieki lekarskiej (no bo jakże by inaczej zrobić to w ciąży?!).
Ciekawi jesteście jak to rozliczałam bez "zielonej karty" ? :)
Dla mnie to była niemała niespodzianka!
Każda placówka, czy to lekarz czy laboratorium, wystawiała mi rachuneczek. I tenże brunatny, a czasem i zielony papierek nakazywała mi przechowywać do momentu gdy nie zostanie przyznany mi numer ubezpieczenia i rzeczona karta. A gdy ten wspaniały moment już nastąpił wypełniłam najładniej jak umiałam te wszystkie świstki i wysłałam do "kasy chorych" (a o wypełnianiu papierów to już chyba na moim blogu było... każda osoba w danej placówce doradza wedle swego uznania, więc delikwent na 99% może być pewien, że dokument wypełniony zgodnie ze wskazaniami Iksińskiej po sprawdzeniu przez Igrekowską będzie do poprawki!).
No i nie zgadniecie... Oddali mi wszystkie należności z całego okresu ubezpieczenia!
W Polsce raczej by to nie przeszło, nieprawdaż?!

Jako, że korzystałam tu z lekarza prywatnego część kosztów leczenia ponosiłam sama. Tak, dobrze widzicie: CZĘŚĆ KOSZTÓW. Bardzo miłe zaskoczenie i sensowne niezwykle rozwiązanie. Ja to widzę tak, że każdy tu lekarz prywatny jest trochę jakby państwowy.
Jest taryfikator co i ile kosztuje - ceny podstawowe, takie państwowe. I ile by prywatny lekarz sobie nie krzyknął to francuska "kasa chorych" zwróci pacjentowi jakąś część poniesionych kosztów wg ceny państwowej! (Jeśli pacjent ma ubezpieczenie oczywiście!)
Każde laboratorium, gabinet czy doktor może mieć lub nie tzw. dépassement, czyli "przekroczenie" i sam decyduje w jakiej będzie wysokości. Jest to informacja totalnie jawna, nie ma niespodzianek. Przychodzi pacjent i widzi, że przekroczenie jest 20 EUR to wie, że tyle wyłoży z własnej kieszeni, a pozostały koszt podzieli z kasą chorych (w zależności od regionu Francji i tego jak jest on "zamożny" wysokość refundacji jest różna; tu u nas to 60% ceny państwowej). Skomplikowane? 
Dla nas już nie bardzo :-) 
Za to bardzo bardzo przyjemne. 
Ale na tym nie koniec...
Jeśli pacjent sobie życzy, może zainwestować w siebie i dokupić sobie ubezpieczenie dodatkowe. Wówczas, w zależności od pakietu, takie ubezpieczenie dokłada się do "przekroczenia", a czasem i więcej. Wiadomo, że nie zwrócą więcej niż się zapłaciło, ale może się zdarzyć, że wyjdzie do zapłaty dla pacjenta "zero". A raczej, że wszystko mu zwrócą, bo taktyka jest taka, że najpierw się płaci a potem kaskę odsyłają z powrotem na konto :)
Czy już teraz wszystko się Wam zagmatwało?
No to przykład:
Wizyta kosztuje 50 EUR przy czym przekroczenie wynosi 27 EUR, czyli francuska kasa chorych zwróci 60% z 23 EUR, a jeśli człek ma ubezpieczenie dodatkowe to ono odda mu, w zależności od opłacanego pakietu, specjalności lekarza i nie wiem czego jeszcze, bo aż tak się nie znam :) jakąś tam część z takiego oto działania matematycznego:
50 - (23x0,6)
Proste? :)

Jako była już "ciężarówka" nie mogę nie wspomnieć o opiece zdrowotnej nad ciężarnymi...
A wygląda to tak, że od 6 miesiąca ciąży każda ciężarna objęta jest nie 60-cio a 100%-owym zwrotem kosztów leczenia (cen państwowych oczywiście). Obejmuje to wszystko: wizyty lekarskie, badania typu USG, analizy krwi, ale także "szkołę rodzenia" czy wizyty domowe.
Szczególnie spotkania z położnymi mile mnie zaskoczyły! Jako, że mój francuski niezbyt się przez te pół roku rozwinął potrzebowałam położnych mówiących po angielsku. Na szkole rodzenia obsługiwały mnie dwie przemiłe panie, a zajęcia, oczywiście z przyczyn językowych, miałam indywidualne i...nie zapłaciłam za nie ani centa! :D
Na tym jednak nie koniec!
W ostatnim miesiącu ciąży lekarka skierowała do mnie położne na wizyty domowe. Przychodziły raz w tygodniu i to również na koszt kasy chorych :) Gdyby mój lokator dłużej się zasiedział to po terminie przychodziłyby częściej!
"Wyklucie się" naszego Bąbla nie zakończyło jednak spotkań z położnymi :-) "Nachodziły" nas przez cały tydzień po naszym powrocie do domu (co drugi dzień) i to również miałyśmy w ciążowym, stuprocentowym "pakiecie"  :)

Z pewnością nie ogarniam nawet połowy tego co się tu dzieje :) ale pocieszam się tym, że oni, tubylcy :), też nie ogarniają.
Przyznacie jednak, że z tego co zdążyłam tu podpatrzyć, przeżyć i Wam przybliżyć tutejsza służba zdrowia funkcjonuje całkiem przyjemnie!
Szczególnie podoba mi się fakt jakiegośkolwiek zwrotu kosztów za wizytę w gabinecie prywatnym!
W naszym pięknym kraju raczej nie do pomyślenia...
Pozostaje płacić i płakać lub już dziś zaplanować wizyty na 2050 rok...
I tym optymistycznym akcentem wpis ten zakańczam!
Lecę zadzwonić i zapisać moją, dziś 6-tygodniową, córkę na lakowanie zębów!

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Czy trzeba mieć zdrowie żeby się leczyć?

Pytanie tytułowe dobrze znane w polskich realiach i w tychże odpowiedź zdecydowanie brzmi: TAK!
Ciekawi jesteście jak jest tutaj?
Otóż zdarza się usłyszeć, że lekarz nie ma terminu, jednak i tak człowieka przyjmą. Nie ma po prostu innej opcji... w przeciwieństwie do rodzimego podwórka!
Na pewno znacie na to 10000 przykładów :-(

Mój osobisty jest następujący:
Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży naturalną koleją rzeczy było oczywiście zgłoszenie się do lekarza w celu chociażby potwierdzenia tej radosnej nowiny. Oczywiście przesłanek po temu spotkaniu było więcej, no bo wiadomo, jakieś badania, oglądanie tej "fasolki", analizy krwi, witaminki itp. itd.  Zadzwoniłam więc do przychodni gdzie przyjmowała moja pani doktor. Poprosiłam o wizytę z okazji ciąży i usłyszałam co następuje: 
"Nie mamy terminów. Bardzo mi przykro. Mogę Panią zapisać na czerwiec"!!! 
Nie, to nie kiepski żart. Choć przez chwilę naprawdę tak myślałam! 
Był listopad... 
A wizytę zaproponowano mi na 8 miesiąc ciąży!!!
Szkoda, że nie od razu na poród... kto by tam wcześniej coś sprawdzał, oglądał...

A jak jest we Francji? 

Kiedy tu przybyliśmy musiałam zgłosić się do lekarza w ciągu 2 tygodni. Znaczy się mogłabym i później, ale dla nas korzystnie było zmieścić się w tymże terminie, bo wówczas możliwe było zarejestrowanie ciąży, a co za tym idzie nabycie praw do francuskiego "becikowego". 
Jak się domyślacie ogarnięcie wizyty w tak krótkim terminie nie było łatwe... No bo niby jak miałam znaleźć w 2 tygodnie doktora bez znajomości przeze mnie francuskiego ani żadnych ludzi tutaj, bez możliwości zadzwonienia gdziekolwiek nawet po wygooglowaniu jakiegoś medyka. Nie miałam też ubezpieczenia, więc trzeba było załatwić czym prędzej także tą kwestię, żeby te wizyty lekarskie móc realizować! No i oczywiście, jakby tego było mało, miałam dodatkowe wymagania, by ten lekarz mówił po angielsku... 
Jednym słowem : masakra!
A jednak udało się!
Choć lekarz, którego mi znaleziono (duża tu zasługa koleżanki Pana Męża zza biurka, która również była w ciąży i posłała mnie swoim śladem :) ) również, jak i ten w Ojczyźnie, nie miał terminu na randez-vous - przyjął mnie. Mało tego, ten sam lekarz, nie mający terminów i baaardzo zajęty, wręczył mi na wyjściu rozpiskę z kolejnymi wizytami. 
Cały kalendarz, włącznie z zaplanowanymi już USG! 
Daty i godziny aż do końca ciąży! 
W bonusie otrzymałam też całą wypasioną teczkę makulatury z cyklu: jak odżywiać się zdrowo, wyprawka do szpitala itp. itd. 
Jak powiedziała pani doktor: kurs językowy :P 
Z szoku wbiło mnie w podłogę!
Powiecie: lekarz prywatny...
Owszem, moja pani doktor ma prywatną praktykę.
Ale, ale... doktor, do którego ostatecznie trafiłam w PL również przyjmował prywatnie.
Fakt: miał terminy, jednak o zaplanowaniu wizyt na całą ciążę nie było mowy... Także wszelkie badania : "proszę sobie zrobić", bo przecież skierowania nie wystawia - jest prywatny!
USG - a i owszem, wykonywał, jednak na takie poważne badanie, gdzie "coś widać" to musiałam udać się prywatnie i zapłacić jak za zboże!  
Wiadomo, jak mus to mus, każdy zapłaci tyle ile każą, bo taki lokatorek to sprawa priorytetowa, się wie!
Tym bardziej, po przeprawach z naszym systemem, byłam w ciężkim szoku jak to wszystko tu funkcjonuje!

Trochę to zagmatwane, ale postaram się Wam w następnym poście przybliżyć to najlepiej jak potrafię :-)

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Cykady nie tylko na Cykladach

Piosenkę Maanamu w wykonaniu Kory UWIELBIAM ! ! ! 
I to by było na tyle jeśli chodzi o sympatię do cykad!
Ale po kolei...
 
Na początku nie zwracałam na nie kompletnie uwagi.
A może nie było ich słychać aż tak bardzo?!
Sama nie wiem...

Pierwszy raz usłyszałam je świadomie po dyskusji na ich temat z naszymi meksykańskimi znajomymi. Rozmowa przebiegała w tonie "O matko, jak mnie te cykady wnerwiają!" itd. itp.
Wszystko pięknie, ładnie, tylko o czym wy mówicie?! Ja nic nie słyszę, nie słyszałam... tak mi się przynajmniej zdawało :P
A może działał jakiś mechanizm "wyparcia"...
Tak czy siak, do tego pamiętnego, gorącego, czerwcowego popołudnia, cykady w mojej świadomości, tu w Avignon, nie cykały.

Od tamtej pory jednak wiele się zmieniło! 

W związku z tym, że odkąd już je "zauważyłam" doprowadzają mnie do szału !!! postanowiłam pogłębić moją wiedzę z zakresu biologii i dowiedzieć się nieco na temat tychże stworów przedziwnych, co to cykają tym głośniej im cieplej... w przeciwieństwie do pozostałych znanych mi stworzeń żyjących, które to w miarę wzrostu temperatury ograniczają swoją aktywność do niezbędnego minimum :P

Wypatrzyć je praktycznie nie sposób. Choć po odgłosach zdaje się, że robal, że tak go nazwę, jest tuż koło nas, gdy podchodzi się bliżej, te złośliwe bestie milkną! A gdy ich nie słychać, trudno je znaleźć. Choć nie są bardzo małe, problem stanowi fakt, że stworzenie to, brzydkie okrutnie!, jest trochę jak kameleon, dobrze zamaskowane na korze drzewa i naprawdę trudno je dojrzeć!
Robal, to dobre sowo, bo okazuje się, że to owad z rodziny pluskwiaków, a feee!!! I naaaprawdę urodą nie grzeszy...
Jednakże Prowansja właśnie to obrzydlistwo, poza lawendą oczywiście, wzięła sobie za symbol. Stąd, na wielu straganach z pamiątkami (standardowo zapełnionymi obok prawdziwych pamiątek tandetną chińszczyzną) znaleźć można wszystko co tylko człowiek jest sobie w stanie wyobrazić w kolorze fioletu lawendy, jak również ceramiczne figurki cykad o najróżniejszych rozmiarach i wymalowanych w przedziwne wzory, które łączy jedno: wszystkie mają zamontowany mechanizm wydający ten sam cykadowy dźwięk!
Osobliwa to pamiątka... 
Cigales... souvenirs par Cilions
Suweniry z Prowansji :-)   (www.weloveprovence.fr)
Może, gdybym wpadała tu na tydzień się wywczasować wprawiałoby mnie to w zupełnie inny nastrój. Tak jednak nie jest... 

Jak pisałam, robalki "nadają" najgłośniej, gdy  dostatecznie rozgrzeją im się "kuperki"! :P A jako, że dni upalnych mamy tu aż nadto, a i miejsc bytowania - zieleni - sporo (z racji sąsiedztwa całkiem zadrzewionego cmentarza), odgłosy cykad towarzyszą nam niezmiennie od rana do późnego wieczora już wystarczająco długo, by mogły obrzydnąć! Dlatego też może nie umiem docenić tego godowego koncertu. 

Dlaczego piszę "kuperki"? Ano dlatego, że instrument, który w cykadzie "gra" (tymbale) znajduje się na jej odwłoku... i tak właściwie to nie na "jej" odwłoku, a na JEGO, gdyż ponieważ tylko męskie cykady :-) tak koncertują w celu zwabienia partnerek, wiadomo :) 
Cóż, dobrze, że nie jestem Panią cykadą, bo wówczas byłby to wpis z serii "i tak wyginęły mamuty" :P ...ja bym tam na to nie poleciała! 
Choć trzeba przyznać, że się chłopaki naprawdę starają! 
Niektóre z gatunków mogą wydawać dźwięki o natężeniu powyżej 100 dB!!!
Nic Wam to nie mówi... to nic nie szkodzi, mnie też nie :P ale, że ostatnio poszukujemy odkurzacza, dokształciłam się i z decybeli :P i powiem Wam dla porównania, że zwykły, niezbyt wyszukany, tani odkurzacz workowy daje jakieś 80 dB. Czyli całkiem głośne te cykady!

A jeszcze a propos wyginięcia czy też rozmnażania, kontynuując wpis w tonie "Czy wiesz, że..?" muszę przyznać, że prócz tego, że te pluskwiaki są brzydkie, hałaśliwe (=denerwujące) potwornie to są również szalenie interesujące z uwagi na ich wieloletni (tak, tak!) cykl rozrodczy! Pani cykadowa składa jaja, z jaj wylęgają się larwy - nic nadzwyczajnego, powiecie... No i prawda, do tego momentu wszystko przebiega standardowo jak na owada, tu jednak zaczyna się ciekawostka! Czy wiecie, że te larwy zagrzebują się w ziemi i siedzą tam i siedzą i siedzą... w zależności od gatunku  siedzą tak od kilku do nawet 17 lat!!! Jak już tak posiedzą, to potem wyłażą gdzieś na drzewo i dalej to już idzie znów standardowym torem: przeobrażenie w postać dorosłą, chwila nędznego naziemnego żywota i tyle je było widać.

No, to zaspokoiłam swoją ciekawość i podzieliłam się z Wami moimi na temat cykad przemyśleniami :P Tymczasem, odpukać!, ustały u nas tropikalne upały, a raczej odczuwalność temperatur nieco się zmieniła za sprawą, jakże ulubionego latem, mistrala. Tym sposobem i cykady mniej słychać, bo wiaterek taaaki zimniutki :P !

Aaaa, byłabym zapomniała!
Jest też jeden jedyny pozytyw płynący z cykadowej "muzyki" i byłabym totalną niewdzięcznicą, gdybym tego nie doceniła i o tym nie wspomniała. W tym kontekście to muszę przyznać, że w jakimś sensie jestem totalną fanką tych "słonecznych koncertów". 
Mianowicie: nasza córka śpi jak aniołek przy tym osobliwym hałasie! W prawdzie nie robi jej wielkiej różnicy czy to sąsiad za ścianą wierci dziurę w wielkiej płycie, czy to gość na budowie robi bóg-wie-co szlifierką kątową, czy też cykady dają swój codzienny popis... Ważne żeby hałasowało, a jak się pewnie domyślacie, sąsiad wierci nie co dzień (na szczęście! bo my nie śpimy przy dźwięku wiertarki!! ), na budowie też różnie to bywa, a robali na cmentarnych drzewach Ci u nas dostatek... :)

środa, 12 sierpnia 2015

Dziadkowie

Dziadkowie

Jak już wiecie odwiedzili nas niedawno moi Rodzice.
W poprzednim o nich poście rozpływałam się nad ich wspaniałymi dla nas podarkami…
Oczywista oczywistość, że Rodzice bardzo nas kochają i z pewnością odwiedziliby nas tutaj tak czy siak :-)… ale to pojawienie się Aśki na świecie odpaliło ich silniki do wyruszenia tutaj!
I rzecz jasna to wyprawka oraz prezenty dla małej zajęły większość samochodu :P

Jak wiadomo Dziadkowie mają tendencję do utraty głowy na punkcie wnucząt…
Aśka jest pierwszym wnuczęciem moich Rodziców, a do tego tak wyczekiwaną „kinder niespodzianką”! Nie dziwi więc, że kompletnie zwariowali na jej punkcie… jeszcze przed jej narodzinami :P
Dziadek obstawiał chłopaka, dla którego zresztą złożył już prawie pierwsze wypasione auto :) Babcia natomiast, choć wszyscy się temu dziwili, w końcu ‘matka trzech córek’, liczyła mocno na wnuczkę :P
No i jak to w naszej rodzince bywa: Mamy zawsze musi być „na wierzchu” … (biedny ten mój Tato, najcierpliwszy ze wszystkich mężów!)!

Niezależnie jednak od płci wnuczęcia, od początku (pierwsze zakupy poczynili wcześniej od nas!), ochoczo zabrali się za pomoc w przygotowaniach do jego powitania na świecie!

Po szybkim rekonesansie tutejszego asortymentu dziecięcego stwierdziłam, że znakomita większość oferowanego przez sklepy towaru z kategorii dekoracji (choć tych nie potrzebowałam zbyt wiele – sama się wyposażyłam :P), ubranek, pościeli i innych tekstyliów czy zabawek jest niewyobrażalnie brzydka! Nie mówiąc już o aspekcie finansowym!
Cenowo wygląda to podobnie jak i artykuły z kategorii „niedziecinnych” – w najlepszym wypadku cena po przeliczeniu równa się polskiej (wcale nie małej, jeśli mówimy o wyprawce dla dzieciaczka), zdecydowanie częściej jednak jest to 2 do 4 razy tyle!
Oczywiście mnie to nie dziwi!
To jak z kategorią wydatków ślubnych… Na hasło „ślub” ceny idą w górę! W końcu, teoretycznie, z każdej pary młodej zedrzeć tą całą kasę można tylko raz :P
Z dziećmi sprawy mają się podobnie… Przecież rosnąc w ekspresowym tempie nie zużywają ubranek tak, by kolejne dzieci nie mogły z nich skorzystać. Wózki czy łóżeczka też raczej nie dematerializują się po roku użytkowania :P Tym sposobem ma się jedną wyprawkę na „całe życie” i tylko doposaża się ją w miarę potrzeb kolejnych pociech… musi być więc odpowiednio droga by każdy mógł zarobić tak, jakby była dla trójki dzieci, a nie dla jednego!

W świetle poczynionych obserwacji byłam niezmiernie rada i wdzięczna rodzicom, że tak intensywnie zaangażowali się w kompletowanie wyprawki dla mojego, zagadkowego wówczas, lokatora :)
Pomoc ich okazała się nieoceniona!
Zdecydowanie za to doceniona :D
Nie zdawałam sobie sprawy jak wiele rzeczy potrzebuję, a raczej potrzebuje ten mały człowiek!
Nie miałam też pomysłu co tak naprawdę może mi się przydać!
Na szczęście moi rodzice odchowali trójkę zdrowych ‘ludziów’ i nie pozostawało mi nic innego jak zaufać ich radom i sugestiom!
Była to najlepsza z możliwych opcji :)
A skończyło się to tak, że to właśnie za sprawą ekwipunku dla wnuczki samochód tarł prawie zawieszeniem o asfalt :P
Tym sposobem nasza mała panieneczka stała się m.in. dumną posiadaczką najpiękniejszego w całym Avignon, jeśli nie w całej Prowansji, a nawet Francji komfortowego „dyliżansu”.

Joanna z mamą na pierwszym spacerze - wózek zdał pomyślnie wszelkie testy beznadziejnych avignońskich chodników, krawężników i ulic :P

Dziadkowie bardzo starannie wybrali najpierwszy z prezentów dla wnuczęcia! Mama zadbała o piękny wygląd, a Tato osobiście dopilnował, by zawieszenie było mięciutkie, ale i wytrzymałe, a wózeczek prowadził się sam. Jestem zachwycona tym pojazdem, a i po naszej córce widać, że to świetny wybór! Mała śpi jak susełek całe spacery, tak, że nawet o jedzeniu zapomina :P

Babcia, przekonana na 100%, że to będzie dziewczynka zadbała o piękne suknie…
(na pytanie: „A co jeśli będzie chłopiec?” niezrażona odpowiadała, że ma 3 córki, którejś w końcu trafi się dziewczynka i z zapałem kupowała kolejne kreacje :) )
Biedny przyszły Dziadek, rad-nierad, choć kibicował, by mojemu lokatorowi wyrósł jednak siusiaczek, jeździł gdzie go moja Mamusia posłała i odbierał kolejne zamówienia…
Jej przewidywania się potwierdziły i przeszczęśliwa mogła spakować te wszystkie kiecki ze sobą w trasę…  A teraz już, z tego co wiem, poluje na kolejne „promocje” ! Dziadziuś natomiast poleruje autko i pewnie da się pobawić też Asi  :-P  

Garderoba naszej córki (to tylko rozmiar "na teraz")... Musiałam oddać szafę, a to dopiero początek!
Także moje siostry pomagały odbierać zamówienia internetowe, jeździły za naszymi „super okazjami” czy w końcu reklamowały, gdy coś poszło nie tak!
Ta najmłodsza, którą już tu chyba kiedyś reklamowałam, zadbała o piękne zabawki dla naszej panieneczki!
Nikt nie ma takich!
Są prze-mega-super-hiper cudne!!!
A już najpiękniejsza w świecie jest karuzelka z owieczkami!
Marzenie!
Karuzelka z owieczkami i Miś by Ela Makrela Crochet www.elamakrela.blogspot.com   
Prawda, że cudne?!
Choć dzierganie szło jej chwilami opornie udało jej się skończyć wszystkie te cuda na czas i moi Rodzice mogli przywieźć nam tą całą włóczkową menażerię :)

Wszyscy baaardzo się postarali, by nasza mała królewna miała wszystko co najlepsze!
Jednak to nie prezenty dla dzieci są najważniejsze, a czas który im poświęcamy…
To były naprawdę wspaniałe dwa tygodnie z moimi Rodzicami!
Wszyscy mogliśmy nacieszyć się sobą nawzajem!

Dziadkowie mogli choć przez ten krótki czas rozkoszować się chwilami spędzonymi z pierwszą wnuczką!
Zakochali się w niej totalnie od pierwszego wejrzenia!!! Od pierwszego dnia obmyślali plan porwania małej ze sobą do Polski :D Niestety, mimo usilnych prób nie udało się Tacie pobudzić u siebie laktacji…

Dla nas zdecydowanie największą radością, oczywiście poza samym z nimi spotkaniem !!! była ich pomoc, dobra rada i wsparcie. Choć jako świeżo upieczeni rodzice jesteśmy totalnie przeszczęśliwi to naturalnie byliśmy też nieco przerażeni (na szczęście okazało się, że „nie taki diabeł straszny…”)! Dobrze mieć kogoś kto patrzy na ręce i dobrze doradzi zanim urwie się głowę ukochanej latorośli tudzież ugotuje się ją w za ciepłej kąpieli…

Serce omal mi nie pękło, gdy musieliśmy pożegnać się z nimi, a oni z Aśką…

Teraz pozostają nam tylko skype’owe konferencje :(
Dobre i to, choć niestety, przez kamerę nie można pogłaskać rączki czy podszczypać stópki…

Na szczęście Dziadkowie mogą przynajmniej podpatrywać, jak mała z każdym dniem rośnie, zmienia się, obraca główkę, wodzi wzrokiem…
My natomiast zawsze możemy poradzić się, a czasem nawet pokazać „co nieco” do kamery z zapytaniem typu: „Mamo, a co to za czerwona kropka?”…

Co my byśmy bez nich zrobili…?!

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Niespodzianka

Niektórych z Was, czytelników mojego bloga, którzy nie mieli okazji mnie poznać i nie utrzymują ze mną kontaktów, nazwijmy je koleżeńskich, ta wiadomość może zaskoczyć…
Choć na blogu dało się wyczuć „specyficzny” klimat oficjalnie nie informowałam o nadchodzących ogromnych zmianach w Brykusiowej krainie.
Jest to więc, przynajmniej formalnie, niespodzianka dla gości „Brykusiowa”.

20 lipca zostaliśmy RODZICAMI !!!

Dla nas i naszych bliskich też jest to niespodzianka! :D
Nie, nie fakt, że byłam w ciąży  :) 
To typowa „Kinder niespodzianka” z zaskoczeniem pt. „Co jest w środku?” :P… bo postanowiliśmy dopiero przy rozwiązaniu dowiedzieć się kto dołączy do naszej „drużyny”.

Pamiętacie literki, które wydłubałam z papieru i tektury wiosną?
Zestawy były dwa: Asia i Adaś…
Teraz zagadka już rozwiązana!

To dziewczynka!!

Różowe literki wiszą nad łóżeczkiem… a adasiowy napis musi poczekać spokojnie w moim kuferku ze skarbami na swoją kolej !
  

Długo zastanawiałam się czy publikować tego newsa na blogu.
Jak z resztą widzieliście, prócz rękodzieła, które mogło wskazywać, że „coś jest na rzeczy”, fotki z wyjazdów, wycieczek i inne takie skrzętnie ukrywały mój rosnący brzuchal.
Do końca ciąży utrzymywałam, że nasze dziecko nie będzie osobą publiczną, poród nie będzie relacjonowany online, nie będzie też z tej okazji wydarzenia na facebooku, a profile na portalach społecznościowych nasza latorośl założy sobie kiedyś sama :P

Jak widzicie, konsekwencji starczyło jednak na krótko…

Po pierwsze dlatego, że dziecko jest wspólne - taty i mamy  - a my zdecydowaliśmy się żyć i wychowywać je razem, więc gdy jedno jest na „tak”, a drugie na „nie” trzeba szukać kompromisu (w tym akurat przypadku jedno musiało ustąpić, nie było trzeciej opcji… tym razem ustąpiła mama)

Po drugie dlatego, że ciężko nie pochwalić się takim szczęściem i radością z życzliwymi znajomymi (stąd ustąpiła mama :) )… a skoro jesteśmy zagranicą to najprościej, najłatwiej i najszybciej zadziała internet i wszechobecny już facebook (Czy to już lokowanie produktu? Powinni może płacić mi za tą reklamę :P).

Po trzecie dlatego, że odkąd tu przyjechaliśmy zmodyfikowałam charakter bloga i między kolejnymi wyrobami papierowymi dzielę się tu z Wami swoimi przemyśleniami, obserwacjami i zmaganiami z życiem codziennym. Nie da się więc udawać, że nic się nie zmieniło… Od teraz zapewne gro naszych perypetii na francuskiej ziemi będzie spowodowanych tym małym, słodkim człowieczkiem śpiącym właśnie smacznie przy moim boku!
Z pewnością jednak fakt, iż do moich „tytułów” obok żony, córki, siostry, wnuczki, synowej, bratowej, szwagierki, kuzynki, pracownika, chemika czy rękodzielnika dołączył najważniejszy z nich: MATKI, blog ten nie zamieni się w pamiętnik o „zupkach i kupkach”…
Nie mam nic przeciwko takowym, jednakowoż mój pomysł na dalsze losy „Brykusiowa” jest inny.

Już wkrótce opowiem Wam o naszych przeprawach z służbą zdrowia, którą przy okazji ciąży mogłam tu wypróbować czy o kontaktach z polskimi placówkami dyplomatycznymi  we Francji.

Nie zamierzam również rezygnować z rękodzieła, o nie!
…muszę tylko uzbierać trochę nowych opakowań po żywności, bo „przyzwoite” surowce już się wyczerpały!

Tymczasem uciekam do mojej, trzytygodniowej już (jak ten czas leci!!!), małej księżniczki.

środa, 5 sierpnia 2015

Ile słoni zmieści się w maluchu?

Znacie ten kawał? :

- Ile słoni zmieści się w maluchu?
- Cztery.
- A ile żyraf zmieści się w maluchu?
- Zero. Słonie już tam siedzą...

Może 'średnio śmieszne' zaraz jednak Wam wyjaśnię czemu śmieszy mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej...

Prawdopodobnie wystarczy jedno zdanie:
Przyjechali moi rodzice :D 

I w tym miejscu chciałam oficjalnie ogłosić, z dumą!, że jesteśmy słoikami!!! 
I to jakimi!
Słoiki zwożone do Warszawy z połowy Polski to 'pikuś' w porównaniu z maminymi przetworami wiezionymi przez pół Europy! 
No i z pewnością te krajowe - międzymiastowe nie są tak doceniane jak te międzynarodowe ... 
Dżem malinowy mojej mamy po przejechaniu 2000 km jest tak wytrawny jak 50-letnia whisky!!!

Jeżdżą ludzie na wakacje, w różne strony świata...
Samolotami, autokarami, prywatnymi autami... 
Przed wyjazdem zaś szykują się staranie na plażing, smażing i relaxing...
Panie używają SPA, kosmetyczek i manicure... 
Koniecznie hartują skórę na solarium...
Panowie robią na siłowni 'zestaw plażowy'...

Moi rodzice natomiast do swojego urlopu, "wakacji życia" :P, na (prawie) Lazurowym Wybrzeżu szykowali się nieco inaczej...
...zakupy, gotowanie, zakupy, gotowanie, konsultacja skype (czyt. przekazanie listy zakupów), zakupy, gotowanie, pieczenie, gotowanie, zakupy, gotowanie itd. itd. ...

Od noszenia zakupów mięśnie mogą wyrobić się jak na siłowni, a przy garnkach i gotowaniu dżemamerów i produkcji innych słoików z pewnością można się upocić jak w saunie czy solarium, tyle, że bez opalenizny... no i zorać sobie nieźle paznokcie, więc nie ma już z czym iść na manicure... Czyli jak napisałam - przygotowania wakacyjne przebiegały dla moich rodziców "nieco inaczej" :-P
I chwała im za to!!!
Kochani są!!!

Zaczęli chyba zaraz po naszym wyjeździe z kraju...
Tak sądzę!
Bo taka ilość słoików nie zrobi się w jeden dzień...
Dżemy, konfitury, ogórki, pomidorki, smalczyk "dla zięciunia"...
Cała masa pyszności...
W prawdzie trochę martwiliśmy się z Panem Mężem co poczniemy z całym tym majdanem (Mama wcześniej na bieżąco informowała nas o postępach w przygotowaniach ich 'bagażu') i gdzie ulokujemy wszystkie te dobrodziejstwa, jednak znając listę podarków nie studziliśmy ich zapału :)
Postanowiliśmy wszystko, co nie zmieści się w spiżarce ułożyć pod naszym małżeńskim łożem... a do szafek nocnych przenieść sztućce i talerzyki i Voila! śniadanie do łóżka podano :)
 
Oczywiście nie byłaby to moja kochana rodzinka, gdyby tak po prostu wsiadła do auta, zamknęła drzwi i elegancko dojechała do wyznaczonego celu w zamierzonym czasie... 
O nie!
Nam się to po prostu nie zdarza!
Taki już urok tej familii...
Okazuje się z resztą, że przeniosłam tego farta i na naszą Brykusiową rodzinkę!
Widać dziedziczne w linii żeńskiej... (UWAGA!!! Kawalerowie moich sióstr! Żeby nie było, żeście nie wiedzieli!...)
Jak to mówią "na złe to i kura pierdnie" czy jakoś tak... 

Pewnie jesteście ciekawi, co też im się przydarzyło?

Trasa wyliczona była tak, że od rana we wtorek, po całodniowej podróży i popołudniowym postoju u wujka w okolicy Strasburga, rodzice mieli dotrzeć do nas w nocy, ewentualnie rano, w środę. Tymczasem przyjazd do nas zajął im 3 dni i ostatecznie dojechali do nas o 2 w nocy...czyli był już piątek!
Trochę się zeszło...
A wszystko za sprawą awarii części, która ponoć nie psuje się nigdy!
(Może i są takie części...ale nie dla kobiet w naszej rodzinie :P )
Nie pytajcie o szczegóły, dla mnie auta dzielą się na osobowe i ciężarowe :) Dość powiedzieć, że skoro ta część nie psuje się nigdy, to nigdzie nie można jej dostać... Szczęście w nieszczęściu, że cała ta przygoda przydarzyła im się blisko wujka, więc mogli powrócić "do bazy" i coś razem wyrzeźbić...
Niestety poszukiwania elementu zamiennego pochłonęły sporo, jak na nieprzewidziany wydatek, środków finansowych, a jeszcze więcej czasu i nerwów. Tu ciekawostka : uratował ich szrot, na którym najpierw płaci się za wejście, a potem dopiero szuka się części... czyli w sumie zakup kota w worku! Aaaa... no i jeszcze jedno: części są do samodzielnego wymontowania! To się nazywa pomysł na biznes!
Ostatecznie jednak cała ta przejazdowa przygoda zakończyła się szczęśliwie dla wszystkich!
Wszelakie podarki i niezbędne nam z Polski zakupy już rozładowane i względnie poupychane! (mieszkanie pęka w szwach!)
I tu wracamy do kawału "ile słoni zmieści się w maluchu?".
Choć samochód moich rodziców to nie maluch i nie widziałam na własne oczy jak był zapakowany, gdyż rozładunek przebiegał w godzinach środkowonocnych, to po ilości rzeczy wniesionych do naszego mieszkanka wyobrażam sobie, że auto wyglądało mniej więcej tak:
fot. pewex.pl
...plus oczywiście załadowana cała tylna kanapa...
Taaaak...Troszkę mieliśmy tych "najpilniejszych potrzeb" jak również sporą listę rarytasów, których nie można (lub nie umiemy) nabyć drogą zakupu w bagietkowym kraju  - na tej liście m.in. drobna kasza do krupniku i kisiel żurawinowy :P
No, sami widzicie: nie da się żyć bez tego typu artykułów!!
Tak samo jak nie da się żyć bez mamusinego smalczyku czy ciasta, choć niestety...po drożdżaku już nawet zapach nie został... :( (ale mama obiecała, że upiecze mi tu drugie! a ja przy okazji dowiedziałam się gdzie mogę kupić drożdże :D)

Jeśli natomiast ktoś zastanawia się "Ile słoni i ile żyraf zmieści się w maluchu?" odpowiedź brzmi: Wszystkie!
A nawet jeszcze więcej!
Oczywiście kiedy pakuje mój Tato!

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Pofestiwalowo...

Jak wcześniej pisałam, lipiec w Avignon stoi pod znakiem festiwalu teatralnego!
Miasto zalewa ogromna fala turystów i artystów, a swoje podwoje otwierają nagle dziesiątki teatrów poukrywane w najciemniejszych norach i najmniejszych dziurach całego starego miasta i nie tylko!

Ulicami zaś suną procesje zwiedzających...

Trudno przecisnąć się między kolejnymi grupkami oglądającymi występy ulicznych wystawców rozlicznych swych talentów... gry aktorskiej, kabaretu, śpiewu, tańca, pantomimy, skoków na linie i innych gimnastycznych wygibasów, gry na kiju (tak, tak! jakiś hinduski śpiew ludowy z tłuczeniem o siebie dwoma kijami), skręcania balonów, malowania sprayami... dla każdego coś miłego!

Wszystko to ma swój urok i czar, jednak na dłuższą metę (a przecież festiwal trwa praktycznie cały miesiąc) musi być to dla tubylców dość męczące... Impreza pod oknami od rana do wieczora może się w końcu znudzić... A turyści, jak to turyści - mają wolne to imprezują... do pracy nie chodzą, więc bawią się na ulicach do rana! Dokładając do tego upał, który wymusza otwarcie na noc okien (bądź też śmierć przez ugotowanie we własnym łóżku - czyli wybór w sumie żaden) powstaje nam dość nieciekawy obraz życia Avignończyka w lipcu :( 

Trzeba przyznać, że organizacyjnie miasto radzi sobie jednak z tą imprezą doskonale! Mimo ogromnej fali turystów nie znać było w mieście korków, a ulicami można było poruszać się płynnie i sprawnie! Było to dla mnie nie małym zaskoczeniem! Dodatkowo, na wszelkich rozjazdach pojawiły się na ten czas bonusowe pomocnicze tablice informacyjne z oznaczeniami parkingów i kierunków istotnych dla turysty festiwalowego! Wyższa cywilizacja...

Kolejny aspekt festiwalowy, jak sądzę (ewentualnie sezonowy - wakacyjny) to knajpki i restauracje... Do tej pory ze sporym zaciekawieniem obserwowałam pojawiające się i znikające punkty gastronomiczne. Co dzień te same, w tych samych miejscach, otwarte tylko w porze lunchu... czyli są, a jakby ich nie było! I co dzień zadawałam sobie ten sam zestaw pytań: Jak to możliwe, że mają po 3-4 stoliki, a jednak właściciel coś zarobi?! Jak to możliwe, że nie mają strat (no bo gdyby je mieli to chyba nie trzymaliby takiego "biznesu") choć są otwarte tak krótko?! Jak to możliwe, że jest ich aż tyle... chyba tyle samo co mieszkańców ??!! Teraz, w porze festiwalu, choć doprawdy nie mam pojęcia 'jak to możliwe?' - jest ich jeszcze więcej! Tak, tak... więcej niż było! Więcej niż 1 knajpa na mieszkańca :P I jest w nich nawet ruch... Stoliki pełne...

Coś z czym miasto Avignon zdecydowanie sobie nie radzi to kanalizacja... Niby jest, a jakby jej nie było... Nie wiem czy to wina takiego natłoku turystów, a co za tym idzie większego zużycia wody w mieście, czy też wina upałów, które wpływają niekorzystnie na "atmosferę" w mieście... Niemniej jednak miasto śmierdzi! Niemożebnie i miejscami nie do wytrzymania! Jeszcze bardziej zastanawiające jest to, że im bardziej śmierdzące miejsce tym większe obłożenie turystów w okolicznych restauracjach...przy stolikach koniecznie na "świeżym powietrzu"... Co kto lubi...

Teraz jednak festiwal już skończony...
A to co zaskoczyło mnie najbardziej to obraz miasta po festiwalu!
Miałam przyjemność udać się do centrum (i to za dnia, co nie zdarzyło mi się już od kilku tygodni...ech, te upały...) w poniedziałek, niedługo po zakończeniu teatralnego święta...
To co zastałam totalnie zwaliło mnie z nóg...
Pamiętacie, gdy pisałam o wszechobecnych afiszach szpecących, moim zdaniem, całe miasto?
Otóż, moi drodzy, w poniedziałek nie spotkałam ani jednego z nich!!!
Festiwal zakończył się 26.07, w środę...
Sprzątanie miasta zajęło służbom 3 dni.
Trzeba przyznać, że spisali się świetnie!  na medal! i szóstkę z plusem!
Wszystko zostało usunięte!
Żadnych walających się papierów, resztek, skrawków, pozostałości...
Nic! (fr. Rien!)
Śladu nie ma po tym całym przerażającym bałaganie, którym uraczyły nas teatry na długie, prawie 4, tygodnie!

Przechadzając się wysprzątanymi uliczkami starówki, tak niedawno obwieszonymi prawie po czubki dachów teatralnymi afiszami, z rozmarzeniem wyobrażałam sobie jak byłoby pięknie, gdyby i w naszym rodzimym kraju umieli tak elegancko wysprzątać cały tego typu bałagan np. powyborczy... Pomarzyć dobra rzecz...

Tymczasem z innych marzeń ziszcza się koniec upałów :-)
Najgorsze za nami...
Teraz wakacje ze względnie normalnymi temperaturami!
'Kanikuła' odeszła wraz z festiwalem :)

Tym sposobem ja mogę wrócić na moje stare, spacerowe trasy i nadal obserwować i podglądać życie tubylców, przybliżać Wam nasze zmagania z francuską rzeczywistością i opisywać kolejne przygody Brykusiów w tych, znów uroczych (gdy słupek rtęci na termometrze wskazuje poniżej 35 st. C), okolicznościach przyrody!
:-*