środa, 31 maja 2017

Album ciążowy po raz drugi

Skoro popełniłam takowy dla Pzyki, to nie mogłam nie wykleić podobnej pamiątki dla drugiego potomka. Z nieukrywaną radością oddałam się "pracy" na kilka tygodni... Tak, aż tyle zajęło mi popełnienie albumu, mieszczącego wszystkie wspomnienia z czasu oczekiwania na braciszka dla Pyzki, a to za sprawą mojej małej królewny oczywiście ;) 

Pierwsza ciąża to 'leżenie i pachnienie' o ile tylko ma się na to ochotę :) 
Dużo spacerowałam, zajadałam się słodkościami i nadrabiałam serialowe zaległości...
Choć określenie tego stanu błogosławionym jest gruuuuuuuuuuubo przesadzone (co już z mojej perspektywy wytłumaczyłam tutaj) to za pierwszym razem mogłam to jakoś chwilami naciągnąć pod 'błogość' :P

Za to za drugim razem to już zupełnie inna bajka.
Szczególnie, gdy pierwsza pociecha intensywnie się usamodzielnia. Nie żebym narzekała, bo generalnie nie było źle, a położna co wizytę określała mnie mianem szczęściary (a to z powodu braku zgagi, czyli faktycznie, jak wygrana w totka :P), ale z rozrzewnieniem wspominam 'nicnierobienie' pod prowansalskim słońcem...

Jak wszyscy wiedzą z reklamy "mama nie bierze wolnego", więc czy chcę czy nie "tańczę, śpiewam, recytuję..." itd. itd. Dlatego właśnie album czekał na wykończenie tak długaśnie... 
Udało się jednak!
Jest taki jak chciałam, idealnie skomponowany :) 
Pasuje też kolorystycznie do metryczki ze słonikiem <3 (do podejrzenia tutaj)
Z powodzeniem pomieszczą się w nim wszystkie zdjęcia rosnącego brzucha i tulącej się do niego Pyzy :)
Przed Wami wersja saute...
Choć aktualnie prawie cały jest już wypełniony, to wybaczcie, ale fotki 'wieloryba' zachowam dla siebie :P















piątek, 26 maja 2017

Matka vs. matka

"Mój internet" wie o moim macierzyństwie i regularnie raczy mnie artykułami z tematyki okołodziecięcej czy okołoporodowej. Wyświetlające się 'przypadkowo' artykuły nie zachęcają mnie do diety czy uzupełnienia garderoby o nowe buty, a podpowiadają jak ułożyć do snu noworodka czy obalają mity na temat karmienia piersią. Chociaż wiem, że "nie ma końca internetu" to czasem mam wrażenie, że w niektórych tematach go odnalazłam, bo dzięki emigracji wszystkie te artykuły, a nawet komentarze do nich, mam już w małym paluszku... 
Dzięki temu dowiedziałam się między innymi, że "jedyną słuszną drogą" jest karmienie piersią i tylko piersią, najlepiej na środku ulicy (Marszałkowskiej, no bo przecież, że nie tej mojej tutaj, pośrodku niczego) i koniecznie najlepiej do pełnoletności. Z tych samych źródeł wiem też, że urodzić dziecko można tylko naturalnie, siłami natury, bez rozcinania brzucha, bo w przeciwnym wypadku "co z Ciebie za matka?!". A kto to wszystko pisze? Oczywiście inne, 'prawdziwe' matki... nóż się w kieszeni otwiera :(

Do tej pory obserwowałam to wszystko przez monitor komputera, ale jakoś osobiście mnie to nie dotyczyło. Po pierwsze dlatego, że byłam za granicą, gdzie ludzi g***o obchodziło to czym i jak karmię moje dziecko (poza pediatrą, rzecz jasna :) ). Po drugie dlatego, że nie zwierzałam się nadmiernie nikomu z moich decyzji czy poglądów, bo też nikt mnie do tych zwierzeń nie namawiał,  nie wypytywał, etc., więc zdaje się, że jak w punkcie "po pierwsze" - ludzi g*** obchodziło...
Teraz jednak, gdy rozwiązanie drugiej naszej ciąży coraz bliżej, kwestia mojego porodu zdaje się interesować wszystkich wokół. Fascynujące...
Jak?
Gdzie?
Szkoda, że nikt nie pyta : "Czy?" urodzę... :P
Już teraz wiem, co miała na myśli położna pytając, czy będziemy robić "plan porodu" (przy czym, po dostarczeniu na świat Pyzki wiem już, że zaplanować to można sobie ziemniaki na obiad, o ile ma się tę pewność, że woda nie wykipi, a one się nie przypalą...). Gdybym napisała plan porodu i wydrukowała go w tylu kopiach co ulotki o promocji w sklepie z bożą krówką w logo miałabym z głowy tłumaczenie się każdemu 'co z moim porodem'!
Przecież jakoś się ten człowiek wydostać musi, więc o co tyle hałasu?!

Czemu mnie to wkurza?
Już tłumaczę :)

Denerwuję się, bo moją odpowiedź na pytania o poród determinuje wspomnienie z pierwszego tego typu doznania... I na tej podstawie stwierdzam, że nie ma takiego miejsca, gdzie chciałabym urodzić, poza znanym mi szpitalem w Avignon. Nie ma takiego miejsca w Polsce, bo u nas, w Polsce, tak się nie rodzi... PO LUDZKU!
Skandal!
Nie, nie dlatego, że TAM, gdzieś w świecie, tak może być...
Skandal, że tak uważam, że żadne miejsce w Polsce nie jest dla mnie dobre...
I skandal, bo "co ze mnie za matka?"...
Tak jestem odbierana w większości przypadków.

Tak, skandal, bo skoro nie wgryzałam się 12 godzin w poduszkę, nie wyłam z bólu, nie zwyzywałam personelu szpitala i nie umordowałam się do granic wytrzymałości to znaczy, że nie urodziłam. Wygląda na to, że znieczulenie przekreśliło moją szansę na zostanie 'prawdziwą matką' podobnie jak wszystkim tym 'nieszczęśnicom', które stały się posiadaczkami dzieci na drodze cesarskiego cięcia.

Coś Wam powiem:
Mam to w d***
Myślcie co chcecie!
Moje zdanie jest takie, że tak, jak mogłam urodzić we Francji, powinno się móc urodzić wszędzie.
W OSOBNEJ, pojedynczej sali (to nie takie oczywiste w Polsce, nawet na świeżo wyremontowanych porodówkach!), ze znieczuleniem, i mimo trudności w komunikacji, wynikających z nieznajomości języka, w poczuciu bezpieczeństwa.

Nasze mamy/babcie/ciotki rodziły bez znieczulenia - powiecie...
Prawda!!!
Nie ma co do tego wątpliwości...
Rwały też zęby na żywca.
Ręka w górę, kto zdobył się na 'heroizm' wizyty u dentysty bez znieczulenia?
Może leczenie kanałowe (to akurat ja :D) lub wyrywanie ósemek...?
Nikt?!
Dziwne!!!

Cierpienie uszlachetnia - powiecie?
Piękny argument, ale, dziękuję bardzo, "postoję"...
Choć nie wiem póki co, co "straciłam", to nie żałuję i nie żałowałam ani sekundy tego znieczulenia i nie zawahałabym się przed ponownym podjęciem tej decyzji ani chwili.
Nie potrzebuję dowodów na bycie "supermenką", bo wiem, że nią nie jestem.

Poszła na łatwiznę - powiecie.
Możliwe...
Bo po co sobie życie utrudniać?!
Chociaż, gdy się tak bliżej przyjrzeć macierzyństwu, które trwa od porodu aż do końca życia, to faktycznie, jeden zastrzyk uśmierzający ból na kilka godzin jest tu "taaaaaaaaaaaaakim ogromnym" ułatwieniem :P
Nieprawdaż?

Nie sądzę, by miarą miłości matki do dziecka i odwrotnie była ilość wylanych z bólu łez czy założonych szwów. Wiem za to z własnego doświadczenia, że gdy nie zemdleje się z bólu czy wycieńczenia to już od pierwszych minut życia dziecka można okazać mu całą gamę uczuć. Zobaczyć i zapamiętać jego pierwszy wydany dźwięk, otwarcie powiek, "uśmiech" (czy cokolwiek by ten grymas na twarzy nie znaczył)...

7 godzin przed poznaniem Pyzki <3
Jakby ktoś nie wiedział: głupawka :P

* * *
Drogie Mamy, 
w dniu Waszego (naszego) Święta życzę Wam 
radości i miłości, ale też niespożytych pokładów energii, 
cierpliwości oraz wytrwałości 
w pełnieniu matczynych obowiązków.

I pamiętajcie: każda matka wychowująca swoje dziecko, 
opiekująca się nim dzień i noc, troszcząca się o jego zdrowie, 
dobro i szczęście zasługuje na najwyższe uznanie! 
Każda matka, która robi to wszystko, a z pewnością jeszcze więcej,
 powinna czuć się bohaterką każdego dnia, 
niezależnie od tego jak jej dziecko przyszło na świat!

Sto lat, Drogie Mamy!!!

wtorek, 23 maja 2017

Co się czyta w Brykusiowie?

Dziś spóźniony post z okazji światowego dnia książki.
Dlaczego nie pisałam o tym 23 kwietnia?
A no dlatego, że w Brykusiowie dzień książki jest codziennie ;P
Zamiłowanie do książek (o którym już kiedyś pisałam) na szczęście Pyzce nie mija :)


A zatem 23 kwietnia, czy 23 maja to tak samo dobre dni by świętować, by o tym pisać, a przede wszystkim by CZYTAĆ!!!

Świętujemy więc i CZYTAMY  :D

Pan Mąż śmieje się, że półki w pyzkowym pokoju wyglądają jak biblioteka. A mnie to bardzo cieszy! Mamy całkiem pokaźny zbiór dziecięcej literatury i wspaniałą czytelnię, a kolejne książki do czytania zawsze pod ręką ;) 

Przyznam szczerze, że ostatnio nawet trochę zaczęło mnie to zaczytanie pyzkowe męczyć, bo następujące po sobie czytelnicze sesje przerywane jedynie  krótkimi epizodami z puzzlami totalnie mnie usypiają. Nie dość, że pogoda była jaka była, nie dość, że mój lokator siłą niemalże domaga się większych dawek snu dla nas obojga, to jeszcze Pyzka serwuje mi siódmy odczyt "Duszków, stworków i potworków" D. Gellner. Absolutnie fantastyczna pozycja w naszym księgozbiorze, jak wszystkie z resztą tej autorki, ale jak to z nowymi książkami bywa - Pyzka nie daje jej ani mi odetchnąć... "jeś raz" (czyt. 'jeszcze raz').

Jednak, choć czasem proszę ją i namawiam, byśmy zbudowały coś z klocków (chociaż to woli robić z tatą) czy ustawiły wieżę, to cieszy mnie przeogromnie jej zamiłowanie do książek i mam nadzieję, że jej to nie przejdzie. Z całą pewnością mamy z Panem Mężem w tym względzie spore pole do popisu, by tę miłość do książek w niej rozwijać, a co ważniejsze, by przypadkiem jej nie zabić!
Uzupełniam więc skrupulatnie naszą biblioteczkę malucha o coraz to nowe pozycje. Wertuję blogi w poszukiwaniu perełek i portale aukcyjne, by nie zrujnować domowego budżetu, a potem już tylko czytam, czytam, czytam, zawsze gdy Pyzka zapragnie!

Aktualnie na tapecie, poza wyżej wymienionymi "Duszkami...", mamy m.in. rewelacyjne "Liczypieski" (kocham!!!) i "Szopięta" (bardziej kocha Pyzka!!!) Ewy Kozyry-Pawlak, "Uśmiech dla Żabki" (drzemka się bez tego nie odbędzie) Przemysława Wechterowicza, ale też uroczo rymowane "Całuski i Buziaczki" (każdorazowo okraszone buziakami między nami :D) Agnieszki Frączek czy "Kocham Cię!", również tej autorki. Nie mogę tu też nie wspomnieć o książeczce, która absolutnie podbiła serce Pyzki, czyli "Miłość" A. Desbordes (- Co czytamy? - Abelab (czyt. Archibald)).
Znamy je, uwielbiamy i codziennie czytamy, co nie znaczy wcale, że innymi pogardzamy...

Z hitową (jeszcze z mojego dzieciństwa) książką "z dziurami"
Śniadanko - nasza ulubiona p. Gellner
Pasiaki :)
Adasiek też przejawia zamiłowanie do literatury - wyraźnie "nastawia ucha" i wierci się, by mieć jak najlepszą pozycję do odsłuchu czytanki ;)
Historyjka o Franklinie, czyli sposobimy się na przybycie dzidziusia :D
A Wy co polecicie dla tak zaczytanego dwulatka?
Dzień Dziecka za pasem, mam więc pretekst do kolejnych książkowych zakupów :P
Czekam na propozycje ;)

środa, 17 maja 2017

Dążenie do stanu gotowości

Spotkanie z Adaśkiem zbliża się wielkimi krokami, a ja...
Nadal w proszku :(
Ostatnio jednak coś jakby drgnęło w kierunku przygotowań na nowego członka rodziny...
Pan Mąż z pomocą Dziadka złożyli łóżeczko i tym sposobem pokój dziecięcy uzyskał status 'gotowego' :D W prawdzie dwie deski przewijaka nadal czekają na poskręcanie i zamontowanie w miejscu docelowym, ale kto by się drobiazgami przejmował! (edit:wczorajszego wieczora ogarnęłam przewijak własnymi siłami = jestem bohaterem w moim domu :D)
Najważniejsze, że dekoracje są na miejscu :P



Wózek odgruzowany po Aśce, doczekał się w końcu odświeżenia...
Leżaczek natomiast pokrywa wciąż, niewielka bo niewielka, ale jednak, warstwa kurzu ;/

Są też jednak pewne sukcesy, nie wszystkie moje, ale grunt to dobra organizacja pracy :P
Dzięki Babci mamy gotową, wypraną, wyprasowaną i pachnącą wyprawkę :) Poza kilkoma drobiazgami, które Pyzka musiała testować na sobie, przez co kwalifikują się do kolejnego prania, w temacie ubranek i becików wszystko gotowe.

Udało mi się odnaleźć fotelik samochodowy i wkładkę do niego. Czemu to sukces? Bo tyle osób wiozło nasz dobytek z Francji w kilku turach, że trudno było mi wymyślić gdzie też mogła się podziać owa wkładka. Teraz leży sobie spokojnie wyprana w szafie i mam nadzieję już jej nie zgubić :P Jeśli zaś chodzi o sam fotelik to w związku z tym, że jest "używany", bo przecież woziliśmy w nim Pyzkę, musiał przejść ponowną kontrolę i serię crash testów cobyśmy wszyscy mieli pewność, że nowy członek rodziny bezpiecznie dotrze do domu :) Poniżej dokumentacja zdjęciowa potwierdzająca dobry stan techniczny fotela ...

15-kilogramowa dama z ;powodzeniem się w nim wybujała :P
Szpitalne torby spakowane, choć nadal nie mam pewności czy zawierają wszystko to czego potrzebuję. Grunt, że mam je na oczach, bo ich brak napawał mnie największym przerażeniem. Niby miałam czas, aż do dnia gdy lekarz powiedział "powodzenia", a ja zorientowałam się, że bagaży brak!

Sama nie wiem, co jeszcze powinnam ogarnąć?
Wydawało mi się, że skoro to "powtórka z rozrywki" to jestem wyluzowana, wszystko wiem, znam, radę sobie dam itd. A tymczasem załącza mi się właśnie tryb paniki...

Na szczęście Pyzka ma głowę na karku... Mentalnie sposobi się do bycia starszą siostrą i wygląda na to, że będzie dla nas dużą pomocą :D Wszystkie lalki już poprzewijała, wykarmiła i ululała, a w wolnej chwili bawi się z brzuchem, żeby umilić młodemu czas oczekiwania na poród.


Nie zapomina także o czytaniu... Zarówno do brzucha, jak i "o jego zawartości" :P



Dobrze, że tak poważnie podeszła do sprawy ;)
Przynajmniej jedno z nas będzie mogło dogadać się z "dzidziuchem", jak go ostatnio pieszczotliwie nazywa nasza mała słowotwórczyni <3

Odliczanie rozpoczęte, a poczucie upragnionego stanu gotowości i spokoju ducha... no cóż... pewnie nie nadejdzie i będę musiała z tym żyć ;P

poniedziałek, 15 maja 2017

A co, kiedy wiosna jest jesienna?

Zdaje się, że pogoda postanowiła wyrównać w naszym życiu poziom chłodu i deszczu...
Skoro przez ubiegłe dwa lata mogliśmy cieszyć się słońcem i ciepełkiem, teraz raczyła nas iście listopadowymi temperaturami i widokami :(
W takie dni stoimy więc z Pyzulą w balkonowym oknie, patrząc na strugi wody zalewające podwórko i podśpiewujemy piosenkę, której nauczyła nas babcia Kasia :D :
pada deść, pada deść, 
lecą z nieba kopki, (w ustach Pyzy brzmi jak "kupki", a w oryginale są 'krople" :P)
pada deść, pada deść, 
siśko w koło mokje

(tak weszło jej to "w krew", że ostatnio śpiewała też sobie bujając się na huśtawce w całkiem przyjemny, słoneczny dzień ;P)

<3 <3 <3

W takie dni trzeba zająć jakoś żywiołowego brzdąca, by nie rozniósł nam chałupy swoją energią :)

Ostatnio Pyza z lubością oddaje się gotowaniu i jest pierwszym pomocnikiem w kuchni...
Kiedy więc tylko mam możliwość zaangażowania jej w prace kuchenne staram się schować gdzieś pod stołem moje zamiłowanie do porządku, braku rozsypanych ziarenek/okruchów/mąki etc. i czystego blatu, by sprawić jej trochę frajdy.

 

Po takim wspólnym zagniataniu ciasta kuchnia jest w stanie raczej opłakanym, a dziecko - umorusanym, za to wypieki są najlepsze na świecie, bo nikt nie włoży w nie tyle serca co zaangażowany w pomoc mamie maluch :D
Inaczej rzecz ma się z pomocą przy naleśnikach. 
"Śniki" Pyzka mogłaby jeść bez końca. Generalnie je wszystko, ale "jajo" czy "śniki" bardziej ;P
Zatem, gdy próbuję je przygotować, jej pomoc dotyczy głównie dbania o miejsce na talerzu... Wchodzi pomiędzy moje nogi, by dostać się jak najbliżej kuchni i próbuje z każdej możliwej strony uskubać choć mały okruszek :D


W kuchni jest też niezastąpiona jeśli chodzi o opróżnianie zmywarki... Samodzielnie, z wielkim poświęceniem i zaangażowaniem sprawdza czystość łyżeczek do herbaty, oblizując je z namaszczeniem, jedna po drugiej... 

Zdarza nam się też jednak nie przebywać w kuchni, choć nie ukrywam, że to jedno z moich ulubionych miejsc w domu, co ciążowy brzuch "maskuje" nader skutecznie (czyt. jest tak wielki, że nie widać, jak bardzo spuchł mi tyłek :P). Zwykle wtedy oddajemy się lekturze ciekawych pozycji z naszej domowej biblioteczki, co oznacza, że nadal pozostajemy w kulinarnych klimatach...
Czemu?
Ano temu, że ostatnio jedną z ulubionych pyzkowych książek jest publikacja, którą uzyskaliśmy dzięki naklejkom w jednym z marketów spożywczych. Ładnie wydany tom, zawierający przepisy do gotowania wraz z dziećmi, okraszony kolorowymi fotografiami wesołej "lidlowej rodzinki" szczególnie przypadł Pyzce do gustu. Z zaciekawieniem ogląda kolorowe zdjęcia i z uwagą wsłuchuje się w listę składników na zupę z kukurydzy :D Jeszcze trochę, a sama coś ugotuje... 
Żarty żartami, ale choć nie przepadam za czytaniem jej przepisów i nazywaniem setek przedmiotów w odpowiedzi na pytania "a to?", to muszę przyznać, że zdecydowanie poszerzyła swój słownik kulinarny. Jest w nim teraz i "łysia" i "ijejec", a gdy znudzi jej się zwykłe śniadanie potrafi poprosić też o "kepuć" :D 

Nie pozostaje mi nic innego, jak wyposażyć ją w sprzęty na miarę jej możliwości, by mogła rozwijać swoje pasje i talenta... 
Zatem pomysł na prezent urodzinowy gotowy! 
Tym razem planuję kuchnię "z prawdziwego zdarzenia", chociaż z sentymentem ogromnym wspominać będę (arcy)dzieło, które popełniłam we Francji (pamiętacie je jeszcze?) :)
A gdyby ktoś z moich szanownych czytelników miał rady dotyczące idealnej kuchni dla dwulatki to polecam się łaskawej pamięci ;) 
   

piątek, 12 maja 2017

Wiosną zapachniało...

Czyżby to już koniec zimy?

Dość mam już żartów typu: "kulig czy grill?"
Nawet fejsbuczek ma dość tej pogody...
Wczoraj sam, bez pytania, wyświetlił mi, że będzie dziś "znacznie cieplej" :D
No i jest!!!

Nie zapeszajmy, ale...
Posiedziałam dziś chwilę na słonku i dostałam nawet wypieków!
Nie mogłam nie skorzystać z tak znakomitej okazji, jaką było wyjście słonka, by pokazać mu, że mój kapelusz i ja jesteśmy już gotowi i z utęsknieniem czekamy na ciepłe dni!!!
Najpierw, w domu, odbyły się próby generalne strojów wiosennych, z nakryciami głowy na czele...


...by potem testować je na świeżym powietrzu :D
Nie ma to jak pobyczyć się na leżaczku, słuchać śpiewu ptaków i co jakiś czas strzepywać z siebie ziarenka piasku niesione... nie, nie wiatrem! 
Bez żartów :P
Małymi pyzkowymi rączkami, rzecz jasna :P 


PS. 
Nieeee....wcale nie jestem taka gruba :P
To tylko bluzka odbija tak mocno słońce uwypuklając drobne krągłości tu i tam...

środa, 10 maja 2017

Same błogosławieństwa...

Jak już wiecie, z niecierpliwością właściwą mojej skromnej osobie, oczekuję drugiego dziecka :D
Jako, że moment naszego spotkania jest coraz bliżej, stan w którym się znajduję, a do którego 'piję' w tytule posta, coraz mocniej daje mi się we znaki...
Często żartuję, że jestem urodzona do bycia w ciąży, bo zarówno z Pyzką, jak i teraz z drugim brzdącem, czuję się nieźle i nic mi jakoś szalenie nie doskwiera. 
Mogłabym tu oczywiście napisać, że jestem chronicznie zmęczona i marzę tylko o tym, by się wyspać - nie, żebym w nocy nie spała :P po prostu, moje zapotrzebowanie aktualnie to jakieś 22/24 h
 (przez pozostałe 2 h jadłabym...bez przerwy i co popadnie :P)
...że brzuch mam tak wielki, że co dnia rozważam nauczenie Pyzki zakładania mi skarpet, choć jeszcze sobie do końca założyć ich nie potrafi :P 
...że wyglądam jak 7 nieszczęść, bo moja skóra na trwającą we mnie burzę hormonów reaguje jakby alergią...
...że czasem łupnie mnie w krzyżu czy 'tyłku', gdy lokator obróci się jakoś niefortunnie (ostatnio częściej niż rzadziej, ale czemu się dziwić gdy miejsca coraz mniej...)
Ale to nie jest post o narzekaniu! :D
Bo ja nie narzekam, o nie!
Znaczy zrzędzę sobie... któż nie zrzędzi? :P 
Jednak to nie zrzędzenie na ciążę... Po prostu, takie nasze, narodowe, polskie, na 'cośkolwiek'... Jak nie na pogodę, to na rządy, albo na ceny w sklepach/paliwa/żywca, albo na zmęczenie... na coś trzeba!
Nie narzekam na bycie w ciąży, bo, ja w ciąży w sumie lubię być. Choć muszę przyznać, że ostatni miesiąc tegoż stanu jest moim najmniej ulubionym ze wszystkich to jednak w generalnym rozrachunku wychodzi mi bardziej plus niż minus :P

Jeszcze zanim zaczęłam 'puchnąć' po raz drugi miałam to 'odczucie', że posiadanie lokatora w brzuchu sprawia mi, jeśli można tak powiedzieć, przyjemność :P
I chociaż teraz, jak już nie raz wspominałam, przy drugim dziecku, te 9 miesięcy jest znacznie trudniejsze niż za pierwszym razem, to podtrzymuję moje stwierdzenie sprzed roku-półtora, że to dla mnie generalnie miły stan. Wiem jednak, że natura obchodzi się ze mną w tej kwestii zdecydowanie łagodnie :) Mimo to, gdy słyszę, że to "stan błogosławiony", mam ochotę zapytać: Serio?!
Spuchnięte stopy, nieprzespane noce, 15 wizyt w toalecie na godzinę i pryszcze wielkości Mont Everestu to dla Ciebie błogosławieństwo? :P
A przecież to jedne z bardziej "delikatnych", możliwych do doświadczenia "bonusów" ciążowych...
Dalej, z tych mniej uciążliwych, wymieniłabym bóle krzyża, stawów i inne bóle (gdy pociecha urządza sobie worek treningowy np. z naszej nerki) czy senność, która może zaburzać normalne funkcjonowanie (jak u mnie, gdy zasypiam w pół zdania podczas czytania Pyzce książeczki...).
A co gdy nastawionej na osławiony 'błogostan' kobiecie przychodzi zmierzyć się z dolegliwościami takimi jak zgaga, żylaki (tu i tam...), wzdęcia/zaparcia/etc., mdłości (nie tylko poranne...)?
Błogo, nie?
Z pewnością każda mama, która tego doświadcza, wydłużałaby ten 'magiczny czas' w nieskończoność... Wszak, gdy brzuch zaczyna już przesłaniać widok na własne stopy, bez różnicy jest czy zwiększy on swój obwód o kolejne kilka centymetrów z powodu dolegliwości układu pokarmowego.
Drobiazg!
Nie mówiąc już o tych 'atrakcjach' z najwyższej półki, które poza swą uciążliwością stanowią też realne niebezpieczeństwo dla mamy i pociechy, jak nadciśnienie czy cukrzyca ciążowa...
Same błogosławieństwa!!!

No, to teraz już wiecie co myślę o "stanie błogosławionym" :P

Jeśli miałabym już wybierać, to ze wszystkich ciążowych określeń chyba najbliższe jest mi "bycie przy nadziei"...
Co dnia mam nadzieję, że obudzę się choć trochę ładniejsza albo może ciut bardziej wyspana (wtedy też wydaję się sobie ładniejsza)...
Niezmiennie towarzyszy mi też nadzieja, że już więcej nie przytyję, a nawet jeśli, to moja skóra to przetrwa, mimo, że czasem mam wrażenie że słyszę jej trzeszczenie :P
I choć oczywiście to jak najzdrowszy odruch mojego lokatora, całe dnie karmię się też nadzieją na to, że w końcu zaśnie choć na godzinę i da odpocząć moim poobijanym wnętrznościom, a mi umożliwi skonsumowanie choć jednego posiłku w spokoju ;] A nawet jeśli tak się nie stanie to, znowu, mam nadzieję, że skoro nie śpi teraz, przez ostatnie 9 miesięcy, to zechce wyspać się, gdy już zjawi się na świecie :D
Taaak!
Zdecydowanie jestem 'przy nadziei' :D


poniedziałek, 8 maja 2017

Nasza majówka...

Po dwóch latach w słonecznej Prowansji każdy dzień pogodowo jest gorszy od tego do czego przywykłam...
Zatem, choć po cichu liczyliśmy na ciepłe, wypełnione słońcem pierwsze dni maja, to wcale, ale to wcale, nie dziwi mnie ani nie rozczarowuje aura z jaką przyszło nam się zmierzyć. Jakoś trzeba sobie jednak radzić, bo ile można siedzieć w domu?

Po ostatnich, deszczowych tygodniach każde "okienko pogodowe" rozumiane jako brak deszczu postanowiłam wykorzystać na wyjście z domu.
Pyzka jest wniebowzięta, bo czyż "chlapu chlap" nie jest wspaniałą zabawą?
Oczywiście na nic moje prośby i błagania "powoli"...
Nim przebiegnie do końca pierwszej kałuży spodnie pochlapane ma prawie do pasa!



Bałagan nieziemski, ale ile radości!

Szczęśliwie, gdy ma się dom z ogródkiem zabawa nigdy się nie kończy :)
I nie, wcale nie wynika to z faktu posiadania własnego placu zabaw. Choć mamy dziecięcy, drewniany domek z tarasem oraz piaskownicę, gdzie Pyza chętnie spędza czas, to nie są to wcale, jak się domyślacie, główne cele naszych wyjść podwórkowych. I to, że planujemy dostawić obok zjeżdżalnię wraz z huśtawką wcale tego terenu jakoś specjalnie nie uatrakcyjni :P


Dlaczego?
Bo najlepsza zabawa jest zawsze przy plątaniu się pod nogami dorosłym...
Czyż nie?
A zatem większą popularnością cieszy się zabawkowa kosiarka, którą Pyzka zjeździła już wzdłuż i w szerze całą działkę, gdy za płotem warczał sąsiad :P
A kiedy akurat nie "kosi" biega za tatą z taczką <3



Słodki widok!
Taki pomocnik to prawdziwy skarb :)

Do tej pory ogarnialiśmy wszystko co się dało wewnątrz domu. Z resztą, pogoda nie pozwalała na więcej... Długi weekend był zatem świetną okazją do odgruzowania i posprzątania działki wokół domu tak, by ogródek był jeszcze bardziej przyjazny dzieciom :) Oczywiście w mniemaniu rodziców, bo Pyza czuje się na dziadkowych grządkach i klombach jak ryb a w wodzie... Chociaż nasza pociecha wyposażona jest w ogrodowe sprzęty, których nie powstydziłby się żaden szanujący się dwulatek, jak grabki, łopata i plastikowa taczka, to przy przesadzaniu kwiatów i sianiu warzyw pomaga dziadkowi gołymi rękami i/lub jego osobistymi narzędziami :D



Zastanawiałam się nawet, czy dałoby radę kupić gdzieś takie podgumowane rękawiczki (idealne do ogródka) w rozmiarze XXXXS, ale nigdzie nie udało mi się ich znaleźć :(

Czasem, ku uciesze dziadka, korzysta jednak ze swego osprzętu, a czyni to tak profesjonalnie, że czarna ziemia z grządek rozsypana jest na pół działki...


Ewentualnie przenosi piaskownicę...również po całym ogródku :)

I jak tu jej nie kochać? :D

A kiedy już uda mi się wyprowadzić Pyzulę na spacer poza naszą posesję, by nie wykopała marchwi, nim dziadek ją zasieje, eksploruje okoliczne łąki w poszukiwaniu robaczków, bocianów czy choćby pachnących kwiatków.


Czasem przynosimy z tych spacerów jakieś wspaniałe przysmaki, które zmuszone są konsumować nasze przydomowe kurki, gdyż Pyzka jest absolutną fanką jajek... Zapytana o każdej porze dnia i nocy (ostatnio nawet przez sen wyrwało jej się "jajo" - elektroniczna niania prawdę Ci powie :D), co będzie jadła, zawsze odpowie "jajo" :D Terroryzuje więc nasze biedne kurki, pokrzykując na nie "chodź, chodź...kokoko, jajo" co znaczyć ma mniej więcej tyle co "dawać jajka" :D


Jak widzicie, choć majówka niewyjazdowa, to nie nudziliśmy się wcale :)
W ramach rozrywki wyskoczyliśmy też na zakupy do marketu budowlanego :D
Nuda - powiecie?
Może dla mnie :P
Pyza była przeszczęśliwa...


Tyyyle się działo (a to i tak jeszcze nie wszystko ;) )

A jak minęła Wasza majówka?  

czwartek, 4 maja 2017

Kolejne "Zrób to sam", czyli...

...jak przerobić śmieci na coś ciekawego :)

Kojarzycie ostatni 'krzyk mody', którym są ramki na zdjęcia ze spinaczami jak do prania na fotki? Odkąd się urządzamy i bywam w różnych sklepach stale się na nie natykam... Nie tylko w sklepie z owadem w kropeczki :P Gdzie się nie obejrzę wszyscy i wszędzie ją mają i się tym zachwycają. Nie powiem, mi też wpadły w oko, ale nie trafiłam do tej pory na interesujący mnie rozmiar i kształt. Specjalnie też jednak nie skupiałam się na poszukiwaniach, bo są bardziej palące potrzeby w nowym domu niż ramka na zdjęcie ;P
Nie spodziewałam się jednak, że moja niezdarność i pośpiech doprowadzą do tego, że nim zaczęłam szukać już jej nie potrzebuję...

Dawno, dawno temu... gdy byłam piękna i młoda :P dostałam od moich koleżanek w prezencie panieńskim ramę z karykaturą (bombową! :D ). Po przeprowadzce nie zdążyłam jeszcze wywiercić dziurek (a raczej dziury w brzuchu Pana Męża), by zawiesić ją w honorowym miejscu w sypialni i musiała stanąć na oknie, podpierając ścianę. Wiodła tam spokojne życie póki temperatury na zewnątrz nie przekraczały 0 stopni (rozszczelnione okno przy mrozie w zupełności mnie wietrzyło). Kiedy przyszła wiosna, czyli całkiem niedawno, zachciało mi się otworzyć szerzej okno i tak zakończyła żywot rama z rysunkiem. Zapomniałam o niej na śmierć, bo stała po przeciwnej stronie niż klamka, czyli tak daleko, że wzrok (roztrzepańca) nie sięga. walnęła o podłogę i tyle ją było widać :( Rysunek na szczęście nie ucierpiał. Zatem, przy kolejnych zakupach w pewnym szwedzkim sklepie, jakże ukochanym przez wszystkich urządzających się ludzi (czyt. kobiety) i znienawidzonym przez osoby im towarzyszące (czyt. ich mężowie), odkupiłam sobie ramkę i zapakowawszy w nią karykaturę odstawiłam ja w bezpieczniejsze miejsce. To co zostało z poprzedniej było już w dordze do śmietnika, gdy w mojej małej główce narodził się pomysł, by spróbować ją do czegoś wykorzystać. W końcu plecy i aluminium były całe :)
Dodałam trochę tektury, kleju, a na koniec wnętrze wypełniłam białym 'tłem' (tu też pełny recykling, bo nie miałam papieru w tym formacie, więc użyłam starej kartki z kalendarza ściennego). Sznurek na 'zdjęciowe pranie' znalazłam w domowej pasmanterii, a drewniane spinacze w brykusiowym pudle z rozlicznymi dekoracjami, co to zostały zakupione gdzieś kiedyś przypadkiem, bo 'pewnie się przydadzą'.    
Teraz mam i ja!
Ramka ze spinaczami od początku do końca tylko moja :D 
200% satysfakcji <3