wtorek, 22 sierpnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod VIII: Schody

Pamiętacie jeszcze remontowy cykl "kwiatkowy"?
Obiecałam, że opowiem Wam w nim również o naszych schodach.
W tym miejscu, jak zawsze z resztą kiedy myślę o schodach i ekipie stolarzy, w uszach szumi mi "never ending stoooooryyyyyyyyyyy....aaaa aaa aaaaa... ", tyle, że u mnie to "aaaa" nie jest śpiewaną ,melodyjną 'wstawką', a raczej krzykiem rozpaczy!!!
Musiałam odczekać, aż emocje opadną, bo każdorazowo, gdy o tym myślałam, ciśnienie skakało mi pod niebo... Jak wiadomo, ciężarnym nerwów się nie zaleca, a i przy karmieniu piersią stres jest niewskazany. Teraz gdy myślę o naszej 'pożal się Boże' ekipie schodowej drga mi czasem w nerwowym tiku jedna powieka, a więc nerwy zostały praktycznie opanowane, a ten tik na wspomnienie o nich pozostanie pewnie ze mną tak jak te nieszczęsne schody...
A jak to było?
Umowę na wykonanie schodów spisaliśmy we wrześniu. Zapłaciliśmy zaliczkę i ustaliliśmy, że nim wrócimy na stałe do Polski robota będzie wykonana. Termin realizacji został określony na koniec listopada. Spore było więc nasze zdziwienie i zaniepokojenie gdy w połowie listopada prace jeszcze nie ruszyły... Wykonawca zapewniał nas jednak, że wszystko będzie zrobione na czas. Ostatecznie "artyści-specjaliści" wkroczyli na nasze betonowe schody 27 listopada (!!!), czyli 13 dni przed moim powrotem do kraju!! Czas, jaki sobie pozostawili był ponoć wystarczający, by zdążyć na czas. Być może to prawda, gdyby prace wykonywała ekipa fachowców... 
Wybraliśmy tralki w kontrastowym do drewnianych schodów, białym kolorze. Może, gdyby to były proste "kołki" czy wałki nasi "stolarze" podołaliby wyzwaniu. Na ich nieszczęście jednak nasz typ padł na tralki o nieco bardziej fikuśnym kształcie, kwadratowym przekroju na dole, owalnym na górze, a na domiar złego z ozdobną kulką gdzieś w połowie. Okazało się, że taka 'ekstrawagancja', choć wybrana z ichniego katalogu przewyższa o stokroć możliwości montażystów. Kiedy nasi tatusiowie zadzwonili do nas na Skype, by pokazać nam dzieło fachowców nie mogłam powstrzymać ze złości łez. Wyobraźcie sobie, że tralki zostały przycięte praktycznie na chybił-trafił, a ich charakterystyczne elementy nie układały się w równoległej do poręczy linii, choć wysokość stopni jest jednakowa... Obraz nędzy i rozpaczy. Jakby tego było mało poręcz, którą poprowadzono tak, jakby "przebijała" słup podtrzymujący sufit na piętrze, nie zbiegała się :( Dodatkowo, w tak zwanym międzyczasie jeden, ze stopni się odkleił i zaczął ruszać (szczerze mówiąc nie wiem czy zdążył się przykleić...). Zgłosiliśmy czym prędzej wszystkie reklamacje z nadzieją, że ekipa zdąży się poprawić nim wrócimy. Tatusiowie pracowicie wytłumaczyli im nasze zastrzeżenia, ale na nic się to zdało. 
Pierwsza poprawa zakończyła się jeszcze przed naszym powrotem do kraju, czyli teoretycznie "zdążyli"...
A potem nastąpiła reklamacja nr 2, którą składaliśmy już osobiście. 
Niestety, ogrom rzeczy do poprawy sprawił, że musiałam koczować u mojej mamy po powrocie do Polski w oczekiwaniu na wykończenie prac remontowych w naszym docelowym domu. Cały czas byłam jednak dobrej myśli... O ja naiwna!!! 
Jako iż poręcz była na tralki niejako 'nadziana' to naprawy dokonano "wyciągając" je tyle, ile to było konieczne. W konsekwencji tego zabiegu w niektórych miejscach biała farba pokrywająca słupki się zdarła.

Nasi specjaliści pokonali tę usterkę szalenie oszczędnie, nakładając w obdarte miejsca połyskującą, w przeciwieństwie do reszty tralek, farbę (coś jak olejną). Dramat! Serio!!! Oczywiście, by dokonać tej "poprawki", musieli zdemontować słupki wieńczące. Przy tej operacji zniszczyli zaślepki śrub, które brzydko popękały. Nie stanowiło to jednak przeszkody by zamontować je ponownie. Kilka stopni miało zupełnie inną strukturę na wierzchu. Byłam skłonna stwierdzić, że nie widziały lakieru, choć montażyści-statyści upierali się, że były lakierowane. Poprawę lakieru robili chyba ze 4 razy. Jest lepiej, ale na więcej nie starczyło nam już cierpliwości...


Druga poprawa schodów zakończyła się w połowie grudnia i wtedy tu zamieszkaliśmy. Nasza radość nie trwała jednak długo, bo od razu po obejrzeniu schodów stwierdziliśmy, że nadal robota nie jest wykonana poprawnie. To nie było zwykłe czepialstwo, o nie! Brak lakieru na dwóch stopniach i wszystkich (tak, wszystkich!) cokolikach czy też powklejane pod lakier włosy i inne paprochy to pikuś! Jeden z cokolików odpadł sam. SAM, bez dotykania, kopania, szturchania czy podważania. Po prostu "łup" i spadł na stopień niżej, a my patrzyliśmy na siebie jak głupki nie wiedząc czy śmiać się czy płakać... Wszystkie miejsca, które zostały posilikonowane wyglądały tak, jakby pistoletem do silikonu bawiła się nasza Pyzka. Coś potwornego.


Oczywiście od razu zadzwoniliśmy do stolarza, z którym podpisaliśmy umowę, by zaprosić go na oględziny tego koszmarku. Nim udało mu się do nas dotrzeć, a miało to miejsce dopiero po Nowym Roku, bo wiadomo urlopy, święta itp. itd., byłam już gotowa udusić go gołymi rękami... Stopień, który przy reklamacji nr 1 był odklejony odkleił się znowu i skrzypiał przy stąpaniu. Ten sam stopień po 2-3 dniach skrzypienia i 1 dzień po samoistnym odpadnięciu cokolika, w noc sylwestrową, gdy szłam zerknąć do pyzkowego łóżeczka, czy też nie budzą jej testowane przez miejscową dzieciarnię fajerwerki, pękł (!!!!!) w miejscu jego połączenia z panelami. Zatem w Nowy Rok weszliśmy w wisielczych wręcz nastrojach, ze świadomością, że umoczyliśmy kasę, a nasze schody, mimo kolejnych poprawek nigdy nie będą tymi, które zamówiliśmy ;(
Aaaaa, byłabym zapomniała. Okazało się również, że choć reklamowane, obdarte z farby tralki zostały wymienione, to spośród 20 zamontowanych słupków 5 czy 6 było popękanych (z powodu zbyt mocnego wkręcenia ich w śruby mocujące).     
Uwierzcie, że każdorazowe wejście na klatkę schodową przyprawiało mnie o mdłości, choć byłam już dawno po zakończeniu pierwszego trymestru ;P Nie ma się jednak co dziwić... Tak to wyglądało:


Po trzeciej reklamacji, która zakończyła się w pierwszym tygodniu lutego, a która po raz kolejny zmusiła mnie do pomieszkiwania u mojej mamy (nie żebym tego nie lubiła, ale w innych okolicznościach... opary lakierów nie są zbyt korzystne), postanowiliśmy zakończyć współpracę z ekipą. Rozliczyliśmy się, przełykając gorzką pigułkę porażki.
Nie znaczy to jednak, że zakończyła się nasza "przygoda" ze schodami... 

Jak jest dziś?
Dziś jestem już oswojona z większością remontowych bubli, z którymi przyszło nam żyć, a schody odbijają mi się czkawką najczęściej przy sprzątaniu, gdy obcuję z nimi bliżej. Podobnie ze ścianami, które ekipa schodowa zostawiła w tragicznym wręcz stanie. Ja rozumiem, że czasem coś się chlapnie czy stuknie się deską na zakręcie, sama nie jestem wybitnie ostrożna, ale nasza klatka schodowa wygląda jak z praskiej, przedwojennej kamienicy. Próbowałam doprowadzić ją do porządku i zmyć choć część odcisków palców i wszechobecnego rudego "kitu", ale na niewiele się to zdało :(   A kiedy pomyślę, że te ściany wcześniej robiła "ekipa ścianowa", by były równe i gładkie to aż chce się wyć!

Ostatnio dowiedziałam się, że windę-podnośnik zamontować można w podobnych pieniądzach... szkoda, że nie wiedziałam o tym wcześniej!! Same zalety: mniej sprzątania, mniej męczenia się, mniej nerwów... Zaletą schodów, ale nie tylko tych, jedną jedyną jest to, że pozwalają odchudzić nieco upasiony tyłek, szczególnie, gdy pokonuje się je pierdylion razy w ciągu dnia tak jak ja :P

Najlepszy widok na nasze schody?
Gdy gonię po nich za moją Pyzką, bo wtedy nie mam czasu patrzeć na fuszerki, a czasem nawet pod nogi :P

Na tym kończę nasz cykl remontowy, choć niewykluczone, że do niego powrócę. Nie życzyłabym tego ani sobie, ani nikomu innemu, nawet najgorszemu wrogowi, ale remonty i specjaliści od nich już tacy są, a przed nami jeszcze kilka spraw do ogarnięcia :( 

środa, 16 sierpnia 2017

Aktywny wypoczynek

Sezon urlopowy w pełni! 
Znajomi zamieszczają na portalach społecznościowych kolorowe fotografie pod palmą, z drinkiem, z parasolką i zanurzonymi w wodzie stopami... 
A czy Brykusie mają urlop?
A jakże!
Pani Brykusiowa od Dnia Dziecka przebywa na jakże zasłużonym urlopie macierzyńskim. Niestety, jak powszechnie wiadomo, urlop określany wdzięcznym przymiotnikiem 'macierzyński' wyklucza zwykle drinki ;( 
Co mi więc zostaje? 
Oczywiście, że uznane za jedynie słuszne postępowanie w postaci "siedzenia w domu z dziećmi", co rzecz jasna jest w 100% relaksującym, pełnym wolności i spokoju czasem. Mogę także pomoczyć spuchnięte nogi w misce po całym dniu ganiania między dzieciakami (dobrze, że Adaś póki co jest stacjonarny), jak również korzystać do woli z parasolki na ogródku (no, bo "taki mamy klimat" :D). Jak sami widzicie urlop macierzyński to synonim wypoczynku !! :) 
Ostatnio z uroków wakacji korzystaliśmy w tandemie :) Pan Mąż wybrał się bowiem na "urlop wypoczynkowy".
Choć z pewnością liczył na to, że w zaciszu przydomowego podwórka podzieli los znajomych, publikujących wakacyjne zdjęcia w sieci, zamieniając jedynie palmę na ogrodowy parasol szybko zorientował się, że nic nie dostarczy mu tylu wspaniałych chwil i rzecz jasna wypoczynku co czas spędzony wspólnie z dziećmi :D 
Aż żal było odrywać się od niczym nieskrępowanej zabawy (rozpoczynającej się o 5 rano), by wypełniać domowe obowiązki... Nadszedł jednak moment, kiedy dalsza zabawa bez uprzątnięcia mieszkania była już niemożliwa. No i pojawił się dylemat: kto to ogarnie? :)
Las rąk zasłaniał mi chętnych do podjęcia się tej syzyfowej, jak wiadomo, pracy...
Litania robót nie miała końca :(
Gdy skończyłam już recytować listę prac Pan Mąż zapytał "a co byś wolała?". Co bym wolała?! Układać klocki i czytać książeczki czy sprzątnąć całą chałupę... Naprawdę trudny wybór! Pan Mąż jednak nie widział nic zdrożnego w tym pytaniu. Z rozbrajającą szczerością stwierdził, że może posprzątać, ale myślał po prostu, że skoro wszystkie dni spędzam z dziećmi to mam może ochotę "TROCHĘ SIĘ ZRELAKSOWAĆ" :D
Umarliście już ze śmiechu?
Jeśli nie to powiem Wam, co było potem :P

Potem wzięłam się za sprzątanie, zostawiając dwójkę małych krzykaczy Panu Mężowi...
Czy ktoś z nas wypoczął?
Nie powiem, by ten aktywny wypoczynek mnie zrelaksował. Pana Męża nie pytałam... Nie musiałam, bo znam ten urlop aż za dobrze :D
I tak, dzień za dniem nadszedł kolejny termin gruntownego porządkowania domu, a Pan Mąż już więcej nie zapytał co wybieram. Z pełnym zaangażowaniem przez cały dzień sumiennie oddawał się pracom domowym z pewnością odnajdując w nich wytchnienie.

Niestety, urlop wypoczynkowy Męża dobiegł końca. Z niecierpliwością czekam jednak, kiedy będzie urlopował się na "tatusiowym". Wszak 'tatusiowy' to jak weekendy, które znane są także pod nazwą "międzynarodowych dni ojca".

środa, 9 sierpnia 2017

Perfekcja z przymrużeniem oka

Mam wrażenie, że odkąd zostałam mamą po raz drugi moja doba skurczyła się co najmniej o połowę! Już zapomniałam, choć było to tak niedawno (!), jak to jest mierzyć czas "od karmienia do karmienia". 
3 godziny, a jakby krótka chwila, podczas której nic nie zdążam... 
Nie będę ściemniać, że super się zorganizowałam, wszystko idzie mi jak z płatka, a do południa dom lśni czystością, pachnie świeżą zupą i pranie jest już wyprasowane. 
Prawda jest taka, że do podłogi się nie przylepiamy i to tyle w temacie porządków ;) a zupę, jak mogliście dowiedzieć się z mojego bloga już wcześniej, pasjami wekuję... Dzięki temu utrzymuję względny porządek w kuchni, a duża w tym zasługa zmywarki :D Nie wiem doprawdy co ja miałam w głowie, gdy twierdziłam, że w życiu, nigdy, ale to przenigdy nie mogłabym mieć zmywarki i zbierać do niej brudnych naczyń przez cały dzień. Uważałam wówczas (o! ja głupia, życia nie znająca istota), że schowany brud wołałby mnie przez drzwiczki urządzenia i nie dawałby mi spokoju. Jakże szybko życie zweryfikowało tenże bzdurny tok rozumowania!
Okazuje się, że pralka naczyniowa oraz ubraniowa to hity numer jeden w naszym domu, sprzęty najczęściej oblegane i jakże przeze mnie ukochane! No, może pralka ubraniowa trochę mniej, bo generuje przy swojej pracy góry prasowania, a to kolejna czynność, na którą oczywiście nie mam czasu, a której, tak zupełnie przy okazji, szczerze nie znoszę! Do niedawna prasowaniem zajmowała się kochana nasza "Babusia", czyli moja Mama - DZIĘKI STOKROTNE!!! Mama, podobnie jak ja nie znosi prasowania, a więc wiadomo skąd moja awersja do tej czynności. Szczęśliwie jednak "dawca genów" rekompensował mi braki w moim kodzie DNA przy desce do prasowania :D. Niestety, dni tej szczęśliwości zakończyły się wraz z powrotem mojej rodzicielki do pracy zawodowej. Tym sposobem pozostałam sama z górą prania. 
I tak, życie podwójnej mamy kręci się między pralkami a żelazkiem... 

I gdzie tu miejsce na nienaganną fryzurę, delikatny, naturalny makijaż, podomowy acz elegancki strój i promienny uśmiech serwowany Panu Mężowi wraz ze smakowitym obiadem z dwóch dań (nie zapominając o deserze!!)? 
Jak poradzić sobie z tą presją perfekcyjności w normalnym życiu?!?! 
Ogarnęłam to w moim niepowtarzalnym stylu!
Myślę, że na szóstkę :D

Żeby nie było, że cały dzień śmigam po domu w piżamie ustaliłam sobie, że jedne spodnie piżamowe (zaznaczam, że nówki sztuki, bez dziur i przetarć, "wyjściówki"!!) mianuję "dresami". Nie mam tym sposobem oporów, by paść w nich na wyro, gdy dopada mnie awaria zasilania...
Ostatnio w sieci trafiłam na następującą mądrość życiową dotyczącą bycia matką: "Macierzyństwo jest wtedy, gdy przebranie się z piżamy w dres uznajesz za "szykowanie" ". Cóż, idealnie wpisuję się w ten nurt :P Ponadto, m
oja garderoba zyskała kilka strojów "funkcjonalnych". Nowy ulubiony fason, najmodniejszy w sezonie 2017, to wszystko, co ma suwaki na biuście :) Gdy potrzebuje mnie syn jestem w pełnej gotowości, a kiedy przychodzi pora serwowania obiadu, na który podaję jednodaniowe, ekspresowe spaghetti (repetowane następnie przez trzy dni...),  a ja nie mam już sił, by dołożyć uśmiech jak z reklamy do tego posiłku rodem z Master Chiefa zawsze mogę uchylić suwaki dla Pana Męża i mieć dwa dekolty zamiast jednego (mina pełna politowania - bezcenna :D).
Jeśli chodzi o nienaganną fryzurę to zaczęłam od skrócenia włosów o połowę. Dalej idzie już jak z płatka... Na dźwięk rozdartej paszczy młodego ssaka po omacku chwytam z nocnej szafki gumkę do włosów, nim dobiegam do adaśkowego łóżeczka wiążę 'pióra' w kitkę, a nienaganność osiągam zbierając opadające do oczu kosmyki plastikową opaską w kolorze zawsze niepasującym do stroju ;) 
Kwestii makijażu nie będę podnosić tu wcale, bo jak widzieliście w opisie dotyczącym fryzury brak jest wzmianki o szczotce, po czym można stwierdzić, że w rejony łazienki, gdzie leżą kosmetyki i akcesoria do włosów docieram niezwykle rzadko... Może, gdy Pyzka zacznie się czesać i malować przyjdzie też pora na mnie, jednak póki co wspólnie myjemy zęby (te w przeciwieństwie do włosów wyrosły jej standardowo, w normalnym tempie ;P) i ruszamy 'na podbój wszechświata' :D   

Mimo wielu niedociągnięć uważam, że mój ostateczny wygląd jest niezwykle elegancki. W związku z tym, że się nie maluję nie towarzyszą mi 'pandzie cienie' pod oczami, będące wspomnieniem makijażu dnia poprzedniego, którego a)nie miałam siły i/lub b)nie miałam czasu zmyć. Jako, że szczotki do włosów nie spotykam zbyt często trudno też mówić o "poczochraniu", bo jak wiadomo, potargać można tylko coś co było uczesane :) Eleganckości dodaje mi również fakt, że każdorazowo po ulaniu zmieniam zarzyganą (przepraszam za dosadność, ale to Adaś taki "rozrzutny") bluzkę... Zaś 'kropkę nad i' w mojej codziennej stylizacji stanowi biżuteria, a jak wiadomo, błyskotka dopasowana odpowiednio do okazji i stroju może odmienić wygląd każdej kobiety ;)
Może to nie brylant, może nie perła, ale świeci, migocze, dodaje mi pewności siebie i sprawia, że żyje mi się przyjemniej...


Moja "błyskotka" - w trakcie "imprezy" kropki pod wyświetlaczem mrugają na niebiesko!
To dopiero jest dekoracja :D

A Ty, Matko, miałaś dziś czas spotkać się ze szczotką do włosów? :D 

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Od rana mam dobry humor ;)

Dziarskim krokiem weszliśmy dziś w kolejny etap mojej macierzyńskiej przygody :)
Po dwóch miesiącach, podczas których towarzyszyli i pomagali mi Pan Mąż, Babusia i  Dziadkowie przyszedł w końcu czas na (prawie) samodzielność. To 'prawie' to Dziadek, z którym mieszkamy, zawsze gotów do pomocy i opieki nad wnukami <3. Dobrze wiedzieć, że zawsze (oczywiście 'prawie', bo Dziadek też ma swoje życie ;) ) jest ktoś kto poratuje, gdy grunt pali się pod stopami, jednak to moja ferajna i to ja muszę ogarnąć się tak, by Dziadek mógł 'dziadkować' a nie "ratować" :P Na szczęście jest mniej strasznie niż myślałam :D
Ja wróciłam już do formy, oczywiście nie jak Ania Lewandowska, o nie!, ale funkcjonuję normalnie, a mój drugi uśmiech, który, w przeciwieństwie do tego na buzi, nigdy już nie zejdzie (choć to ten na twarzy akurat bardziej wolałabym utrzymać :P), nie przysparza mi żadnych kłopotów.
Skoro więc fizycznie jest OK reszta jest tylko kwestią organizacji i chęci, w tym także chęci moich wspaniałych dzieci...
A dzieci zaskoczyły mnie totalnie!
Widać CHCĄ. 
Bo kto by nie chciał, by jego mama była uśmiechnięta, zadowolona, pełna życia i optymizmu na przyszłość? 
Tak, dziś to jestem JA. 
Pyzula, choć ma w zwyczaju wstawać wraz z pierwszym pianiem koguta (TAK, mamy koguta :) ), zaszczyciła mnie dziś spaniem do 6:20, czyli aż o godzinę dłużej niż w ciągu ostatnich tygodni!! Wiem, 'jedna jaskółka wiosny nie czyni', ale każda mama 'jadąca na tym samym wózku' na pewno zrozumie radość na mej twarzy wymalowaną zerknięciem na zegarek zaraz po przebudzeniu. Od razu poczułam się bardziej wyspana! :) Rozważam nawet przestawienie zegarków, dla poprawy samopoczucia w kolejnych dniach gdyby tendencja pobudki po godzinie 6 rano się nie utrzymała...
Czy zatem się wyspałam, spytacie?  Mam przecież jeszcze drugie dziecko, a to zupełnie inna historia. Adasiek jest małym ssakiem, a co za tym idzie jego noce dzielą się na trzy- w porywach do czterogodzinnych 'setów'. Tak, taka jest teoria nt. 'małych ssaków', ale mój syn lubi zaskakiwać. Pod względem spania, podobnie jak siostra, całkiem nam się udał! Już w pierwszym miesiącu życia przesypiał 6 godzin w ciągu nocy bez pobudki. W prawdzie niewiele miałam z tego korzyści, bo zaczynał o 19-ej, ale świadomość, że to potrafi nieodmiennie podnosiła mnie na duchu w chwilach zwątpienia pt. "Czy on kiedyś przestanie płakać/krzyczeć?" Wiedziałam, że po nędznym dniu nadejdzie noc, a co za tym idzie chwila wytchnienia. (Jeśli ktoś zastanawia się, "Czy przestał krzyczeć?" to spieszę donieść, że od kilkunastu dni żyjemy w lepszym świecie, który podarowała nam jedna z koleżanek Pana Męża mówiąc "BIOGAIA". Nie pozostaje mi dodać nic innego jak: DZIĘKUJEMY. No, może dodam jeszcze: POLECAMY). Nocny sen Adaśka nie był więc nigdy wielkim problemem. Budził się, jadł, spał. Tak, wstawałam 2 razy w ciągu 'mojej' nocy (między 23 a 5:20 rano), ale takie już życie karmiącej matki... Dziś jednak syn stanął zdecydowanie po mojej stronie. Najwyraźniej dotarło do niego, że od dziś zostałam bez asystenta, który zajmie się dziećmi, bym mogła dospać braki :) Adasiek spał dziś jak aniołek od 19:30 do 5 rano!! A potem, po karmieniu kolejne 1,5 h. Mój mały skarb <3 Oczywiście ja budziłam się w KAŻDEJ porze karmienia jak również między nimi, by 'wsłuchiwać się w noc', a uspokojona rytmicznymi oddechami zapadałam znów w błogi sen, by za jakiś czas ponownie sprawdzać, czy On aby na pewno żyje :P    
Po takiej nocy nawet najgorszy dzień nie straszny!
Tymczasem ten dzień jest naprawdę dobry!
Były książeczki i kokoszenie się w pościeli całą trójką <3
Było śniadanie zjedzone w rozsądnym czasie i tempie. 
Były klocki i puzzle.
Był spacer, piaskownica (pyyyszne, naprawdę pyszne ciasto mi Pyza upiekła! :D) i zabawy na świeżym powietrzu.
A w końcu przekąska i...
...trwająca aktualnie drzemka <3
Przetrwałam! (tak, mogę to już ogłosić, bo kiedy dzieci wstaną Pan Mąż już tu będzie :P)
Znalazłam nawet czas, by Wam o tym napisać -> a to wszystko dzięki a) pralce, b) zmywarce i c) przygotowaniu obiadków, gdy jeszcze miałam pomagierów 24/7 :D

Cudnie!!

A teraz czas na "wisienkę na torcie"...
...zmykam kliknąć jakieś internetowe zakupy (w tym miejscu chciałabym gorąco pozdrowić Pana Męża :*:*:*) :D

A jak Tobie mija pierwszy dzień reszty Twojego życia ? :D

czwartek, 3 sierpnia 2017

Sława jest tuż tuż!

Cisza tu ostatnio, bo wszystko co pomyślę rozpuszcza w mig palące słońce!
Nawet skrycie się w cieniu tarasu nie przynosi wytchnienia :(
Rozbiliśmy swój mini-obóz na kanapie w salonie gdzie jest najchłodniej i próbujemy jakoś przetrwać. Spocone palce ślizgają się po klawiaturze, a każda próba spisania tego co lata mi po głowie kończy się padnięciem z wycieńczenia z laptopem na kolanach. Tęsknię za blogiem i staram się wrzucać tu te moje nieuczesane myśli luzem i w przypadkowych roboczych postach z nadzieją, że znajdę wkrótce i czas i siły, by opisać co dzieje się w Brykusiowie :)
Dostałam jednak ostatnio maila, o którym muszę Wam opowiedzieć. 

Wiadomość od Sophil nieco mnie zaskoczyła i zestresowała. Jak to ja, od razu stwierdziłam, że pewnie mam jakieś kłopoty, zapomniałam wstawić gdzieś link źródłowy, albo zaznaczyć zapożyczone fotografie. Już taka jestem, że zawsze czarnowidzę... Tymczasem Sophil jest pracownikiem Artsy... 
Cóż to takiego?
Artsy skupia wiodące galerie, kolekcje muzealne, fundacje, targi sztuki i aukcje, a wszystko to w jednym miejscu! Jest to zbiór ponad 800 000 zdjęć dzieł sztuki, architektury i designu autorstwa blisko 70 000 artystów, obejmujący dzieła historyczne, nowoczesne jak i współczesne, a baza danych stale rośnie! Artsy wykorzystywane jest zarówno przez miłośników sztuki i muzeów, a także patronów, kolekcjonerów, czy wreszcie studentów i wychowawców do odkrywania, edukacji oraz kolekcjonowania sztuki. Ich misją jest, by światowa sztuka była dostępna możliwie najszerszej publiczności na całym świecie. 
Doskonały pomysł, czyż nie? :)
A cóż to wszystko ma wspólnego ze mną?
Otóż, wiadomość, którą otrzymałam, wysłano w związku z moim wpisem "Szlakiem Vincenta van Gogha.Arles po raz drugi", który ponoć idealnie wpisuje się w misję Artsy. Z tego też powodu zaproszono mnie do współpracy (!!! :D:D:D !!!), by kontynuować promowanie edukacji artystycznej i dostępności sztuki z moją pomocą :) 
To mnie zaszczyt kopnął!! :D 
A tak serio to  N I E S A M O W I T E !!
Przeczytałam wiadomość chyba sto razy nim uwierzyłam, że to nie pomyłka ani też zwiastun kłopotów, a wstawiony w mailu link przekierowuje mnie do tego własnie bloga ;)  
Do tej pory żyłam w przekonaniu, że moje wypocinki, choć dostępne dla wszystkich, znajdują odbiorców jedynie w wąskim gronie moich bliskich i przyjaciół, którzy wpadają tu z uprzejmości czy ciekawości co też nowego w Brykusiowie... Komentarze postów, a raczej ich brak, zdawały się potwierdzać tę tezę. Wprawdzie po cichu liczyłam na to, pisząc np. o naszych podróżach małych i dużych, że ktoś kiedyś może przypadkowo trafić na taki wpis, ale nie spodziewałam się, że ktośkolwiek ujawni się z tym, że do mnie dotarł. Szalenie zaskoczył mnie więc i ucieszył fakt, że mój blog ma czytelników poza moją rodziną i znajomymi, a nawet krajem! Teraz, gdy Artsy doda mój link do swej bazy, być może odwiedzających będzie jeszcze więcej... (czyli mama, siostra i ciocia - bez zmian, a ponadto jeden zagorzały fan malarza bez ucha na miesiąc czy dwa :P). Kto wie, może czeka mnie sława i bogactwo na miarę autorki słynnej serii o chuderlawym czarodzieju w okularach :D
Oby! Bo z osławionego "500+" ledwo starcza na pieluchy naszego księciunia...

No, to pochwaliłam się Wam moim mini-sukcesem :)
A teraz wracam roztapiać się z gorąca...