środa, 27 września 2017

Dzień próby

Niektórym, a z pewnością tym bezdzietnym, wydawać się może, szczególnie przeglądając kolorowe strony 'dzieciowych' blogów, że bycie rodzicem to tylko pachnące bączki, motyle w brzuchu od każdego wyseplenionego "gugugu", niekończące się "śmiechy i chichy" przy, jakże rozwijających, zabawach edukacyjnych, które każde dziecko wprost U W I E L B I A no i ogólnie sama radość :D
I generalnie się z tym zgadzam :P
I zdecydowanie popieram takie spojrzenie na rodzicielstwo, bo w przeciwnym razie gatunek nasz byłby zagrożony... I sama patrzę na te różowsze strony, spychając gdzieś w otchłań niepamięci te chwile, w których czuję, że już dłużej nie wytrzymam. 
Tak, moje dzieci, jak zapewne każde, też potrafią doprowadzić mnie do skraju wytrzymałości!
Oczywiście, z racji wieku Pyzka jest tu zdecydowaną faworytką, choć i Adaśkowi na początku naszej znajomości zdarzało się mnie pokonać. 
Nie znasz dnia i godziny, kiedy dopadnie Cię "dzień próby"...
"Dzień próby", to dzień, kiedy moje pociechy po raz kolejny testują granice mojej cierpliwości, a w zasadzie granice tak w ogóle...
Klasycznie, jak z burzą prawie, nie przewidzisz, kiedy to nastąpi.
Dziś np. nic nie zapowiadało kłopotów! 
Wręcz przeciwnie. 
Wstałam 6:20 rześka jak skowronek, bo tylko raz w nocy podkarmiałam naszego księciunia. Nie, żebym wysypiała się do 6:20, nic z tych rzeczy! (Choć przed dziećmi nie spałam nigdy dłużej, bo szkoda dnia :P No, ale "co było, a nie jest..." ). Sama świadomość, że nasz syn wraca na rozsądną ścieżkę 'spanio-karmienia' dodała mi skrzydeł i w kategorii "wyśpiłam się" (jak mawia Pyzka) zaowocowała bonusowymi punktami. Tak podbudowana, zachęcona nieśmiałymi promieniami słońca, rozwiesiłam nocne pranie i ochoczo zabrałam się za zmiany pościeli (dobrą pogodę trzeba wykorzystać...). Tu nastąpiły pierwsze zgrzyty na linii mama-Pyzka. Przetrwałam wszystko z uśmiechem, wszak była dopiero 7, czyli  nadal pora na optymistyczne podśpiewywanie "to będzie dobry dzień". Mina nieco mi zrzedła przy bitwie nr 2 pt. "ubierz się". Pyzka umie ubrać się sama, ale jak na dwulatkę przystało, robi to tylko wówczas, gdy sama uważa to za stosowne... Ostatecznie postanowiła zejść na śniadanie z portkami w kolanach, no bo przecież "nie umie". Myślałam, że trudy schodów uświadomią jej, że spodnie na tyłku to lepszy pomysł, ale o dziwo, z kompletem ząbków dotarła do ostatniego, 15-ego stopnia i powitała Dziadka majtami na wierzchu. Dziadek ku jej zdziwieniu, nie okazał niestety entuzjazmu na ten widok i to przyczyniło się szczęśliwie do skompletowania reszty garderoby. 
Po śniadaniu zjedzonym w miłej, rodzinnej atmosferze, bez krzyków, jęków i prawie bez bałaganu, bo czymże jest pół kubka mleka wylanego na stolik... wróciłyśmy na górę, by oddawać się radosnej, beztroskiej zabawie...
No i się zaczęło!

(przepraszam! dalsza treść może zawierać wulgaryzmy)


O-rzesz-k***a-ja-pie**le...
"Another day in paradise"! 
Adaś nie mógł zasnąć, bawić się nie chciał, na brzuchu nie chciał, na plecach nie chciał, na rękach nie chciał, w łóżeczku nie chciał, pod karuzelką nie chciał....Aaaaaa... Dostał kontrastową książeczkę, która "wzbudzała go najmniej" i kwęczył sobie pod nosem, zerkając raz po raz w stronę mojego małego Picasso. Ja tymczasem pilnowałam Pyzki, by nie ozdobiła ścian czy podłóg farbami czy kredkami. Malowaniu farbkami towarzyszyło wprawdzie rozlanie wody na podłogę, ale zachowałam zimną krew, z uśmiechem na ustach wytarłam kałużę z podłogi i nawet dolałam wody żebyśmy dalej mogły się bawić. W tym czasie Adaś coraz głośniej zawodził, więc w końcu zdecydowałam, że idziemy na spacer. No niestety Asia miała inny plan. Po wyczerpaniu wszystkich książeczkowych naklejek i mini-awanturze oraz tańcach w tak zwanym międzyczasie, udało mi się przekonać ją do wyjścia. Całe szczęście, przecież pościel musiałam rozwiesić!  Miałam też nadzieję, że Adaś przytnie komarka w wózku i przez chwilę posłuchamy śpiewu ptaków... 

Na podwórku, nim zabrałam się za wieszanie prania, włączyłam Pyzie jej ulubioną piosenkę na telefonie, z nadzieją, że posiedzi grzecznie na fotelu...
(ostrzegam, zaraźliwe):
Uwielbiamy niedźwiedzie z książki Przemysława Wechterowicza "Proszę mnie przytulić" <3 Kiedy Pan Mąż odnalazł na kanale Puls 2 animowany serial wyprodukowany na podstawie książki nie mogliśmy powstrzymać się przed oglądaniem! Cudne :D Polecam!!! 

Po tym krótkim teledysku rozpętało się piekło pt. "chcę warzywaaaaaaa".
Czy jestem najgorszą z matek, która nie podaje dziecku warzyw?
Chciałabym... ;P
Historia z warzywami jest niestety straszniejsza! 
Otóż, kiedyś Pyzka widziała teledysk z miśkami na komputerze i, jak to uprzejmy YouTube ma w zwyczaju, po zakończeniu w/w filmiku samoistnie wyświetliło jej się.... co?! 
Cholerny "Hymn świeżaków"...
(tak, jest coś takiego! uprzedzam każdego kto to wyszuka, że ogląda na własną odpowiedzialność...)
Kiedy więc obejrzała misie w jej małej główce otworzyła się szufladka ze świeżakiem i jak nie zacznie się drzeć "chcę warzywa". No więc krzyczała się na całą wieś, jeśli nie gminę, że ona "chce warzywa". Myślę sobie "ludzie słyszą". Eeee...zaraz, zaraz... jacy ludzie ? :P Ufff, całe szczęście, że sąsiedzi są tu tylko sezonowi! A z drugiej strony: co mnie to obchodzi co pomyślą?! Tu się dzieje życie!... Stoimy zatem na ogródku, ja kręcę przecząco głową, a Pyzka krzyczy "kcem warzywa"... Nawet przez chwilę było to trochę zabawne i zaproponowałam byśmy poszły na grządki do Dziadka po warzywa, ale chyba nie załapała żarciku. Także tego... Darła się i ryczała, w końcu rzucała na ziemię (tak, tak, jak normalny (?) dwulatek :P) i szarpała wózek ze śpiącym (szok, że przy tych dźwiękach, ale jednak...) Adasiem. Na koniec zerwała z siebie płaszcz krzycząc "mamusia, choć do domku, kcem warzywa", ale nie dałam za wygraną... Omal nie wykipiałam, a żeby się opanować i nie krzyczeć "a ja owoceeee" czy coś równie głupiego, biegałam wokół ogródkowej naszej choinki, a ona za mną. Zdecydowałam: żadnych warzyw!! :P Przetrwałyśmy! Wybiegałyśmy tę złość, rozmówiłyśmy się, mokre od potu i łez ruszyłyśmy na spacer
Nie zaszłyśmy jednak daleko. Pyzka postanowiła odwiedzić Ciocię i nie szło jej wytłumaczyć, że nikogo nie ma! Uparła się, że otworzymy bramę i pójdziemy do Cioci. W końcu zawisła na bramie, bo ona chce wejść. Mało! Wzięła nasze klucze i próbowała otworzyć kłódkę. Motała się i kombinowała zawodząc i jęcząc, nie przyjmując do wiadomości, że nikogo nie ma i klucza też nie ma :( 
No to spaceru miałam aż za wiele!
Wróciłyśmy do domu na zupę. 
Adaś dostał marchewkę, a Pyzka zupę. 
Głupia ja! Sobie też zupę zagrzałam... 
Niestety, skoro karmiłam Adasia to córkę też musiałam, bo "mała jestem". Po 15 minutach sztafety obiadowej na 3 łyżki, upieprzona dokładnie na zielono kremem z porów, spocona jak mysz i wkurzona pod niebo, a także głodna, zaprosiłam kochane moje dzieci by położyć je na poobiedni spoczynek. Adaś zaczął się już upominać o swoją porcję mleka, więc Pyzkę wysłałam samą przodem, do łazienki. Wpadła na górę i schowała się w namiocie. W końcu, po kilku minutach, gdy już karmiłam młodego, poszła do toalety i wróciła z gaciami w kolanach (czyli po sikaniu (?)). Sama wyjęła sobie strój do spania, przebrała się i położyła na drzemkę ze wszystkimi misiami. Ja w tym czasie żyłam pełnią mojego macierzyństwa, tj. karmiłam, ciesząc się w duchu, że córka sama się przebrała, i że już za kilka minut dostąpię błogiej ciszy. Gdy rozanielone moje dziecię odpadło od piersi ukazując mi przesłodką, zalaną mlekiem buzię zabrałam się za posprzątanie porozrzucanych galotów i spodni. Okazało się, że odzież jest porządnie mokra. Pomyślałam, że nasze dziecko rezolutne pewnie znów chciało samo wylać zawartość nocnika do sedesu i zalało się dokumentnie. Na samą myśl omal nie rozerwałam ze wściekłości mokrych gaci. Powstrzymałam się! Przecież chciała dobrze... Jednak w łazience nie było śladów po takowej operacji (zwykle cała podłoga do mycia, dywaniki do prania, a sedes suchy). Nic a nic. Wyszłam więc i pytam najspokojniej jak potrafię, czemu gacie i portki są mokre? W myślach karmię się wciąż nadzieją, że może nie zdążyła się rozebrać nad nocnikiem (bywa...). No, ale nie! To nie ta bajka! Bo nasza latorośl, pękając wprost z dumy oświadczyła, że zerżnęła się w gacie w samym środku pieprzonego namiotu. Pytam czy żartuje, macając w tej samej chwili namiot, bo na pierwszy rzut oka śladu nie ma. Ale już na drugi... 
No-rzesz-k*!#$%^*&!$#@%$@  
Jednak to prawda! Poszło... na matę namiotową (z wypełnieniem, a jakże!), miśka, lalkę z wełny wypchaną runem owczym (!!!), rogala-kojec do spania i dwie poduszki! Wszystko oczywiście przeleciało również na podłogę oraz nową (2 tyg.) wykładzinę. Nie, żebym rozwiesiła przed spacerem, w jakże dramatycznych okolicznościach, drugie pranie...
No i tak dobrnęliśmy do godziny 13.
Teraz, gdy to piszę jest 13.20, a oni nadal nie śpią. 
Adasiek co chwilę gubi smoczek i jęczy, bo nie mogąc go znaleźć zagryza paluchem, a siostra oczywiście mu nie pomaga, bo śpiewa w łóżku pod nosem 'Papużkę', choć w akcie desperacji już dwa razy groziłam, że zalepię jej buzię plastrem (po minie i głośności śpiewu wnoszę, że wie że żartuję... Do tego robi to tak słodko, że chociaż jestem na krawędzi, gdzieś między krzykiem rozpaczy, a śmiechem przez łzy, mam ochotę poprosić, by zrobiła to jeszcze raz ;P

* * *

13:30
Śpią!!!
Padam na twarz, a zamiast upragnionej ciszy za głową buczy mi pralka z cholernymi, zaszczanymi poduchami! I jak to później rozwiesić, by znów nie paść ofiarą 'warzyw'? na samą myśl mam gęsią skórę...

* * *

Zjadłam 3 ptasie mleczka, 4 wafle ryżowe (dietetycznie?), 2 (albo 3...) kawałki szarlotki, garść rodzynek i parę (no dobra, paręnaście) wafli a'la andruty i trochę mi lepiej, ale też gorzej, bo nie ma chipsów, a to one pomagają mi najbardziej! 
Tak, wiem, to dużo cukru! 
Ale...
Jeśli nie przeżyłaś/-łeś nigdy takiego "dnia próby" - nie oceniaj! A jeśli masz to już za sobą to wiesz, że zbieram siły na to, co spotka mnie po drzemce... i pocieszam za to, co było przed...  :P 

* * *

Nie może być ciągle "różowo", bo któż doceniałby wówczas te dobre chwile? :D
Czasem musi boleć... "ponoć jak boli to czujesz, że żyjesz"...




poniedziałek, 25 września 2017

Małe chwile wolności cz.2

Mojej codziennej stylówie, o czym wspominałam tu nie tak dawno i nie raz (dokładniej tutaj i tutaj :) daleko do doskonałości. Nie jest mi z tym niewygodnie, o nie! Wręcz przeciwnie :) Do biegów po schodach w górę i w dół po sto razy dziennie najwygodniejsze są przecież dresy, a długie paznokcie jak z reklamy najlepszego kleju do tipsów też marnie sprawdzają się przy obsłudze małego, różowego, zafajdanego tyłka... 
Czasem jednak każda z nas lubi się 'wystroić', albo choć wyglądać "jak człowiek" :P Czasem też bywają po temu szczególne sposobności :) 

Dwa miesiące temu mieliśmy przyjemność uczestniczyć w uroczystości Zaślubin (boxa zobaczycie tutaj ;) ). W części pierwszej poświęconej 'chwilom wolności' z rozmarzeniem wspominałam wizytę u fryzjera z tej okazji. Na tym jednak nie koniec mojej 'rozpusty'. Tak! Uczesałam włosy, zorganizowałam niezłą kieckę, znośnie maskującą (przynajmniej w moim lustrze :P) pociążowe i pochipsowe, nie oszukujmy się!, mankamenty urody, a także pomalowałam paznokcie! 
Absolutny wypas :P
Tak, tak kochani.
Paznokcie pomalowałam bowiem nie sama, a zrobiła to dla mnie moja koleżanka z sąsiedztwa ;)
Umówiłyśmy się, że przyjadę, gdy tylko dzieci pójdą spać. Punkt 19 rozpoczęliśmy zatem z Panem Mężem operację "nocny odpoczynek". Wanienka, wanna, kasza manna, mleczny cyc, piżamka, buzi w czółko, kołysanka, kolorowych snów, szybki całus dla Pana Męża z życzeniami powodzenia i zbiegłam po schodach niczym Kopciuszek, by nikt mnie nie zawrócił. Omal nie pogubiłam "pantofelków"! Czym prędzej wyszłam z domu, żeby nie słyszeć nawoływań Pyzki po kolejne buzi, piciu i siku :P  
Wskoczyłam do naszej czerwonej strzały i pędem błyskawicy, nie wrzucając wyższego niż "dwójka" biegu, ruszyłam przed siebie w las. Oczywiście, jak przystało na matkę "na wychodnym" radio rozkręciłam do granic możliwości i sama darłam się  wniebogłosy wraz z Madonną do jej kultowego "Like a virgin" :)  Ach, cóż to była za szalona jazda! Całe 1,8 km byłam królową szos w trzęsącym się od muzyki i wertepów aucie...
Kiedy zaparkowałam pod ogrodzeniem koleżanki i wyjęłam z torebki telefon (tak, tak...spakowałam się w torebkę, jak kobieta nie-matka... bez wilgotnych chusteczek, majtek na zmianę, zapasowego smoczka i musu owocowego w tubce !)  okazało się, że byłam tak zaaferowana jazdą i samym wyjściem z domu, że nie słyszałam smsa "Spóźnię się". Włożyłam z powrotem radio, zamknęłam szczelnie szyby i powróciłam więc do koncertu live Madonna&Ula :) ale impreza ta nie trwała długo. Nie mogłam jednak przyjąć przeprosin za ten mały "poślizg". Mogłam tylko podziękować! Pierwszy raz od taaaak dawna spędziłam kilka minut absolutnie sama :D Nikt mnie nie wołał, nie nasłuchiwałam tupotu małych nóżek czy kwękania świadczącego o zagubionym smoczku. Nic nie musiałam. Siedziałam i śpiewałam <3
Kocham moje małe Brykusie do granic 'niewytrzymałości', ale kilka minut samotności należy się każdemu! To jak takie BHP tylko w wersji BHŻ (Bezpieczeństwo i Higiena Życia :P)! Niestety, kilkanaście sekund na toalecie przy niekoniecznie zamkniętych drzwiach nie zawsze wystarcza :) Zatem, jeszcze raz dziękuję za to spóźnienie! :*
Dalej było już tylko lepiej...
Malowanie paznokci, piwko (bezalkoholowe) i ploteczki.
Czegóż chcieć więcej?
Może tylko tego, by częściej powtarzać takie spotkania :)
(co też wcieliłam w życie!)
Po udanym wieczorze w towarzystwie dorosłych ;] wróciłam do domu z cudnymi pazurami, dzięki którym przez chwilę czułam się jak milion dolarów (do pierwszego nocnego karmienia i zmiany pieluchy :P). Kolejny raz tak niewiele sprawiło mi tyyyle radości... Częściej widuję moje dłonie niż siebie samą, a pomalowany "paznokć" sprawia, że czuję się taka "zrobiona" jakbym co dnia szła na jakąś imprezę!
Ach, te moje małe chwile wolności...

PS.  Napiszę to tu, by było oficjalnie! Moja koleżanka-sąsiadka co to popełniła mi piękne pazury, choć maluje 'dla siebie' i całkiem amatorsko, to jest w tym absolutnie bezbłędna! Serio! Nigdy w życiu nikt mi tak dobrze nie zrobił :D paznokci ! Zero pęknięć, odprysków czy innych cudów-wianków. Oświadczam uroczyście, że jeśli tego talentu nie przekuje na kursy i kasę to osobiście nakopię jej w tyłek! Tyle w temacie!! :)

czwartek, 21 września 2017

Małe chwile wolności cz.I

...czyli relaks w maminym wydaniu ;)

Z tytułu posiadania małego ssaka w domu póki co nie mogę pozwolić sobie na jakieś szalenie długie "wagary" od mamusiowania, ale umiem cieszyć się małymi rzeczami :P
Z resztą, ten ssak już nie taki mały - w nocy i 6 godzin pośpi, tyle że wtedy tak popularne wśród mam punkty szopingowe jak sklep z bożą krówką czy inne 'pepka' są zamknięte, więc gdzie tu wagarować?! :) 

Jak zatem relaksuje się (nie taka) młoda matka?

Dziś część pierwsza :)

Tradycyjnie już, niedługo po porodzie, wybrałam się do fryzjerki, by wyciąć to, co i tak wypadnie... Moja lista życzeń na fotelu nigdy nie jest zbyt długa: "mają dać się związać" i tyle :) Urodziłam się w tzw. kitce i tak zapewne umrę. Mogłabym więc śmiało samodzielnie skracać włosy przed domowym lustrem zaraz po związaniu ich w węzeł. Kiedyś z resztą prawie tak się to odbywało, albo jeszcze gorzej... 
Pe, moja siostro przyszywana, czy pamiętasz jeszcze Twoje fryzjerskie wyczyny na mej głowie (tak, wiem, sama chciałam...) w szkolnej toalecie w czasie przerwy? Dzięki mojej wiecznej fryzurze nie było widać niedociągnięć ;) Całe szczęście wybrałaś jednak inny zawód :* 
...Mogłabym, ale tego nie zrobię. Czemu? Bo nie mogłam odmówić sobie tej chwili 'relaksu'. Godzina w małym saloniku fryzjerskim była dla mnie jak dzień w SPA :D Choć przez konieczność karmienia Adaśka spóźniłam się blisko pół godziny (bo ja mówię "wychodzimy", a on mi na to "MLEKAAAAłłłAAAAłłłAAAAA") i zaprzepaściłam tym samym szansę na sensowną fryzurę na wesele, to na długo zapamiętam ten moment, gdy rozparta w fotelu WPATRUJĘ SIĘ W SUFIT, NIC NIE ROBIĘ, a Pani fryzjerka masuje moją, spuchniętą od nadmiaru wrażeń ostatnich dni, głowę.
Miła odmiana... Najczęściej myję głowę w asyście Pyzki, która tak pracowicie mi pomaga, że na koniec cała jest zwykle do przebrania ;] No i zapomniałabym dodać, że w warunkach domowych procesowi temu towarzyszy zwykle akompaniament pozytywki od karuzelki przy adaśkowym łóżeczku, którą z mokrą łepetyną latam nakręcać w tak zwanym międzyczasie :P Wyobrażacie to sobie?! Tak, ja też jestem po tym wszystkim do przebrania :)

Chociaż spotkanie u fryzjera było krótsze niż przewidywałam, a odbyło się już półtora miesiąca temu, to nadal, gdy po mej głowie biegają tłuściutkie paluszki Pyzki umazane szamponem, z rozmarzeniem wspominam chwile spędzone na fryzjerskim fotelu.
Niestety nieprędko znów spotkam się z jakimś stylistą fryzur...

Od porodu minęło ponad 3 miesiące i praktycznie z kalendarzem w ręku po 90 dniach to czego nie wycięła mi Pani Edytka zaczęło wypadać samo ;( Nie ma więc za wiele materiału, by poszaleć i wybrać się znów do fryzjera. Muszę poszukać innych "rozrywek"...

wtorek, 19 września 2017

Kawałek deski, a tyyyyle radości

Bo kto powiedział, że zabawki muszą być drogie? ;)
Owszem, miło jest, gdy są nowe, kolorowe, pięknie zapakowane, ale wydaje mi się, że czasem większe znaczenie ma to dla rodziców niż samych użytkowników. Któż z Was nie zna dziecka, które lepiej bawiło się opakowaniem niż prezentem, który był wewnątrz? 

Przekopując blogi mamusiowe w poszukiwaniu ciekawych zabaw, gadżetów i pomysłów na kreatywne spędzenie czasu z dzieckiem odkryłam, że hitem nr 1 jest farba tablicowa, która króluje w mieszkaniach trendy-mam. Ściana pomalowana taką farbą jest jak tablica, a dzieciaki przy użyciu kredy mogą dać upust swej fantazji. Może to i fajne, ale...
Pan Mąż na moje zapytanie o wymalowanie kawałka tablicy gdzieś na ścianie domu zapytał od razu "a co, jeśli "wyjedzie" za linię, albo poszuka innej, lepszej ściany?". Wierzę, że tak by nie było. Wiadomo, że każdej matce brak obiektywności i nie jestem tu wyjątkiem z tym, że moje dziecko jest naj-, naj- i naj- we wszystkim. Stąd moja niezłomna wiara, że taka mądra Pyzulka nie pomalowałaby nam wszystkich ścian a la Picasso (prędzej van Gogh, bo z tym malarstwem ją zapoznawaliśmy:P). Słyszałam też o "układach" rodzic-dziecko i ustalaniu tylko jednego miejsca w domu gdzie ściany można malować, ale wiadomo, dzieci to tylko dzieci, i ryzyko istnieje :)  Nie drążyłam tematu tworzenia tablic na ścianach pokoi tylko poszukałam, poszperałam, kliknęłam "kup teraz" i za kilka dni powitałam paczuszkę z folią tablicową. 
Po remoncie zostało nam sporo mebli w częściach. Poprosiłam więc dziadka, by z naszej przydomowej 'castoramy', jak pieszczotliwie nazywamy dziadkową komóreczkę z 'przydasiami', przytargał mi jakiś kawał szafy i nakleiłam na nim elegancki kawał folii. W zestawie były też różne kolory kredy. W ten sposób w kilka minut tablica do malowania była gotowa, a ściany domu uratowane. Płyta z naklejką jest na tyle duża, że spokojnie pomieści się przy malowaniu więcej dzieci i nie wchodzą sobie w 'paradę' :)

Zabawa przednia...


Nowa zabawka stanęła na tarasie. Dzięki temu nawet w mniej pogodne dni możemy posiedzieć pod dachem na świeżym powietrzu i nadal mamy co robić. Adaś zadowolony drzemie sobie w łóżeczku, a Pyzka trenuje kółka :) Sama radość!

Moja kreatywna tablica sprawdza się też świetnie przy malowaniu farbami. Odwracam ją na drugą stronę i stół malarski gotowy. To dopiero pierwsze kontakty Pyzy z malowaniem na mokro i więcej jest przy tym sprzątania, szczególnie, że nasze dziecko jest z tych "mamo, paluch brudny, wytrzyj!" i "papier, papier, papieeeeeeeeeeer" (sama ją tego nauczyłam :( na własną zgubę, bo też taka jestem...), więc tym bardziej się ciesze, że ma taką "zabawkę" na tarasie i nikomu przy tym w szkodę nie wejść.

   

Wiem, "Ameryki nie odkryłam", ale kilka minut "spokoju", kiedy ten mały stworek-potworek mój kochany nie woła co chwila "mamoooo" tylko bawi się cichutko, samodzielnie i grzeczniutko daje mi tyle radości, że muszę ją z kimś dzielić :P  

środa, 13 września 2017

"Meksyk" w domu :)

To wydarzyło się naprawdę! 
Choć wciąż nie wierzę w moje szczęście ostatnie dwa tygodnie sierpnia spędziłam w towarzystwie przyjaciół Meksykanów poznanych podczas naszej dwuletniej avignońskiej przygody.

Parę razy musiałam się tłumaczyć, że jak to? goście z Francji? czy w końcu z Meksyku? :)  Zatem uściślam: tak, Adriana i Ricardo to najprawdziwsi Meksykanie z Meksyku (a miasta Puebla), ale przyjechali do nas z Francji, z tak dobrze nam, i Wam już pewnie też, znanego Avignon :P Korzystając z tego, że dzieli nas jeszcze niewielka odległość (ich pobyt w 'papieskim' mieście kończy się z końcem roku, a jak wrócą do Meksyku to będzie trochę daleko...) odwiedzili nas i spędziliśmy razem wspaniale czas! 
Pan Mąż przywiózł ich z lotniska w środku nocy, a ich widok w naszej kuchni był tak nierealny, że aż przetarłam raz jeszcze oczy, odpędzając resztki snu, by upewnić się, że stali tam naprawdę.  No i zaczęły się ich, ale nasze trochę też, kolejne wakacje :)

Nieco martwiłam się jak to będzie z dzieciakami, a szczególnie z Pyzką, która bardzo dużo mówi (ciekawe po kim... ? :) ). Przecież, gdy ostatni raz się widzieliśmy, ona nie mówiła, a my rozmawialiśmy po angielsku, a raczej frangielsku... Okazało się jednak, że nasz frangielski ma się dobrze, a Pzyce nie przeszkadza wcale, że nie wie co mówi ciocia z wujkiem. Ważne, że się uśmiechali. My staraliśmy się z całych sił, by wszystko tłumaczyć na dwie strony, jednak przy tak wygadanym dziecku nie było łatwo! Bywało, że podczas posiłku nie mogliśmy porozmawiać, bo stale tłumaczyliśmy naszą gadułkę :P Ady i Ricardo także bardzo się przyłożyli i w mig ogarnęli "tak", "nie", "chodź" i "Asia" (we Francji, gdy była mała wszyscy poza nami nazywali ją "żoana", ale teraz już na to nie reaguje). Kiedy więc Pyzka klepała jak najęta oni odpowiadali jej "tak" i to jej wystarczało :)

Chociaż początkowo aura nie była zbyt gościnna i naszą piękną okolicę musieliśmy prezentować w strugach deszczu, to spacery znakomicie nam się udały. Ady i Ricardo wspominali nam przed przyjazdem, że szukając atrakcji turystycznych w Polsce trafili m.in. na rekomendację Kampinoskiego Parku Narodowego. Piękne tereny, to fakt! Zważywszy jednak na odległość do tegoż parku jak również na napięty i wypełniony po brzegi harmonogram wizyty, Pan Mąż stwierdził, że jak chcą pochodzić po lesie to idealnie się składa, bo własnie w lesie mieszkamy :D

fot. Ricardo
Z okolicznych atrakcji uraczyliśmy ich również świdermajerami i kościołem, w którym kręcą TEGO "Ojca Mateusza" :D:D:D  

fot. Ricardo :)
Ja, w towarzystwie naszych 'francuskich' Meksykanów, poczułam się znów jak w Avignon i to do tego stopnia, że wchodząc do naszego "supermarketu" (jedyny w okolicy wielobranżowy sklep samoobsługowy) gotowa byłam witać się 'bonżurami' :D Pierwszy raz od powrotu z Francji otworzyła mi się ta 'szufladka' w głowie... Pozostałam jednak przy języku ojczystym, bo nie wiem jak w obcych wersjach brzmi "kiełbasa", "kaszanka" i "oscypek"(oczywiście nie ten oryginalny, ale wiecie przecież o co chodzi ;) ). 

Po obejrzeniu naszych włości goście udali się na zwiedzanie Wieliczki i grodu Kraka, zaś po tej dwudniowej rozłące ruszyliśmy wspólnie zwiedzać Warszawę.
Tu pierwszy 'hicior'. Lokum, które zorganizowaliśmy dla Ady i Ricardo miał niewątpliwą zaletę jaką była jego 'bezcenność ':). Jednak 'coś za coś'. Przed samym przyjazdem okazało się, że toaleta się zepsuła. Spokojnie! Nie trzeba było szukać latrynki za potrzebą. Problem dotyczył jedynie wody, która lała się z rezerwuaru na podłogę. Usterka została naprawiona błyskawicznie! Wodę zakręcono, a zamiast klasycznej wersji spłuczki w umywalce stanął wdzięczny rondelek. Wystarczyło tylko pamiętać, by napełnić go dla kolejnego użytkownika! Jakież to proste, nieprawdaż? :D
Dalej było tylko lepiej!
Zasugerowaliśmy spanie na materacu, bo była tam w prawdzie wersalka, ale trochę strach jej dotykać, tak delikatnie mówiąc! A materac pompowany nowy, duży, komfortowy. Po prostu same zalety. Pan Mąż całą drogę do domu roztłumaczał gościom nasze przesłanki do spania na materacu. Po wejściu do mieszkania zaprezentował wszelkie niedostatki mebla, który lata świetności ma daaawno za sobą. Tu skrzypiał, tam trzeszczał, a jeszcze gdzie indziej wystaje sprężyna... Kiedy już zakończył 'tyradę wersalkową' uroczyście ogłosił, że ma dla nich doskonały materac. Po tych słowach otworzył walizkę, a oczom naszych gości ukazał się stos szmat. Tak, tak, nie inaczej, niestety... W walizce zamiast materaca znajdowały się jakieś koce, narzuty, kocyki i inne bety. Nikt nie zajrzał do środka wcześniej, a tymczasem w takiej samej walizce materac spokojnie leżał wciąż na strychu. No i pościelili sobie jakże komfortową wersalkę...
Takiego RBNB w życiu nie zaznali! :D
Jedno jest pewne - po tych wczasach rodzina im się nie powiększy :P 
Na szczęście, gdy spotkaliśmy ich nazajutrz byli cali i zdrowi :) I całkiem też wypoczęci, więc ruszyliśmy na podbój stolicy. Nie powiem, by było łatwo. Dwójka dzieci w wózkach przy spacerach po kocich łbach, niedorzecznych windach na stacjach metra (szczególnie drugiej linii) i wąskich chodnikach oraz uliczkach Starówki to trochę wyzwanie. Jeśli dodać do tego jeszcze przerwy na karmienie Adaśka czy posiłki Pyzki oraz przewijanie i poszukiwanie toalet, a także te odcinki trasy, gdzie nasza starsza latorośl postanowiła chodzić o własnych siłach to byliśmy wręcz idealną rodzinką do nie zabierania nas gdziekolwiek :P
A jednak byliśmy....wszędzie! :D
fot. Ricardo
Maszerując od Dworca Wileńskiego, przez most Śląsko-Dąbrowski przeszliśmy całe Stare Miasto, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Tamkę, a w końcu także wyremontowane bulwary nad Wisłą, docierając do parku fontann na wieczorny spektakl. Tu trochę się rozczarowaliśmy... Choć wg wszystkich możliwych rozpisek o godzinach pokazów miał się on zacząć o 21:30 to multimedialne show rozpoczęło się o pół godziny za wcześnie! Na szczęście jednak zdążyliśmy, a nasi goście byli zachwyceni. Potem już tylko krótki spacerek do auta na drugą stronę Wisły i aplikacja Ricardo skrzętnie obliczająca długość jego kroków wyświetliła 20 km bez 300 m! WOW!!!


fot. Ricardo
fot. Ricardo
fot. Ricardo
Przy okazji i my przypomnieliśmy sobie jak piękna jest nasza stolica! <3

Chociaż bardzo chciałam spędzać z Meksykanami każdą chwilę, to dla ich dobra do Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Żydów Polskich czy na Zamek Królewski ruszyli w kolejnych dniach już sami.

Tu dygresyjka:
Już wcześniej moja przyjaciółka wspominała mi, że korzysta ze spacerów z przewodnikiem gdy jest gdzieś za granicą. Nie sądziłam jednak, że takie "atrakcje" są dostępne i u nas! Chodzi dokładniej o "darmowe spacery z przewodnikiem" (free walking tour). W Polsce dostępne są one w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Poznaniu, Zakopanem i Wrocławiu. Dla każdego miasta w ofercie jest kilka tematów takich spacerów, a także kilka opcji językowych! Przy zapisach na dany termin nie ponosi się żadnej opłaty, a jedynie na koniec spaceru można wynagrodzić przewodnika na zasadzie napiwku. Świetna sprawa! Meksykanie, zarówno w Krakowie jak i w Warszawie skorzystali z możliwości spacerowania z przewodnikiem. Dowiedzieli się wielu ciekawych rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia. Z pewnością duża w tym zasługa również tego, że mogli wybrać grupę hiszpańskojęzyczną. Nasi goście byli zachwyceni! 

Brykusiowa drużyna dołączyła do Ady i Ricardo jeszcze raz podczas pobytu w Warszawie, pokonując również całkiem imponującą trasę. Ze Starego Miasta obok Teatru Narodowego dotarliśmy do Parku Saskiego, gdzie oczywiście obowiązkowo wizytowaliśmy Grób Nieznanego Żołnierza. Dalej ruszyliśmy Marszałkowską z postojem w "Cepelii", Poznańską i Koszykową, z której podziwialiśmy odnowioną Halę Koszyki i to jak okolica ogrzewa się w blasku jej sławy. Następnie, na ul. Noakowskiego  pokazaliśmy naszym gościom "nasz" Gmach Chemii skąd dotarliśmy do Gmachu Głównego Politechniki Warszawskiej. Tu zabawiliśmy nieco dłużej, korzystając z pustek i znakomitej scenerii do zdjęć :)


Naszą pieszą wycieczkę zakończyliśmy kolacją w restauracji "Chłopskie Jadło" (wszystko smaczne, obsługa miła, kącik dla dzieci - dobre miejsce na rodzinny obiad, polecam!), by nasi towarzysze raz jeszcze mogli skosztować specjałów polskiej kuchni :)
Jeśli chodzi o rodzime delicje to zdecydowanie wygrał żurek! Chociaż próbowali wielu dań, od pierogów przez bigosy, zrazy, golonki po gołąbki, a także deserów takich jak sernik czy wuzetka, to za każdym razem podkreślali, że to żurek smakował im najbardziej. Ricardo cały pobyt nie mógł odżałować, że przy podziałach obiadków, by mogli popróbować różnych dań, Ady zostawiła mu tylko 2 łyżki naszej tradycyjnej zupki podczas gdy on nie pożałował jej połówki "schaboszczaka" (a kotlet był na cały talerz - widziałam zdjęcie :P).

Na koniec pobytu Meksykanów wróciliśmy do lasu, by trochę się polenić, posmakować meksykańskiego jedzonka, które nam przygotowali, pogościć się przy grillu i pocieszyć jeszcze trochę swoim towarzystwem :)
To był wspaniały czas pełen śmiechu i radości. Niestety, wszystko co dobre się kończy i Ady z Ricardo musieli wrócić do Avignon.
Teraz mocno trzymamy kciuki za Ricardo i jego obronę rozprawy doktorskiej w listopadzie, a potem za znalezienie stażu gdzieś niezbyt daleko ;) Może zostaną we Francji... A może uda im się znaleźć ciekawy temat w Polsce? :)
Oby!
Myślę, że My i żurek powinny wystarczyć, by zniwelować niekorzystne notowania naszego kraju z uwagi na zimę,śnieg, mrozy i szare niebo przez połowę roku... 

***
Tak to właśnie minęła nam końcówka sierpnia. 
To właśnie powód, dla którego nie zaglądałam na bloga od trzech tygodni...
Trochę czasu zajął mi powrót do rzeczywistości, a także pożegnanie z latem, bo zdaje się, że wraz z Ady i Ricardo, nie licząc ostatniego, jakże słonecznego weekendu, odleciało już od nas ciepełko :(
Teraz jednak zakasałam rękawy i biorę się za porządki!