piątek, 25 marca 2016

Pranie, czyli moje fatum

Pan Mąż od baaardzo już dawna twierdzi, że pranie to moje hobby :)
Gdy uparłam się na osobistą pralkę we Francji (zamiast stosowania, jak wszyscy wokół, publicznych pralni) żartowaliśmy, że tak kocham robić pranie, że muszę mieć taką możliwość non-stop :P

Tiaaaa....bardzo śmieszne!

Prawda jest jednak taka, że przepełniony kosz na brudną bieliznę, z którego wysypują się skarpety doprowadza mnie do szału! Stąd niektórzy mogą uważać mnie za nałogową praczkę :)
Kiedy tylko "uzbieram" odpowiednią na wsad do pralki ilość prania od razu je piorę, by nie kumulować nieczystości. 
 
Czyż to nie jest logiczne? 
Bo przecież kumulacja prowadzi do prania cały dzień - kilku kolejnych włączeń pralki. I słuchasz tego buczenia przez cały dzień... Do tego, od niedawna dochodzi też zbieranie co 3 minuty Pyzki z podłogi w kuchni, która pasjami gapi się w ten wirujący telewizor. (Nie mam nic przeciw takiej telewizji, ale klepanie ręką w jej "ekran" nie jest moją ulubioną pyzową zabawą :P)
Kumulacja prania równa się także kumulacji suszenia... 
I co wtedy? 
Przecież suszarkę mam tylko jedną! W razie kryzysu ewentualnie 4 krzesła plus szyba od prysznica, na której też, od biedy, można coś powiesić, ale na tym koniec.
No i na koniec: kumulacja prania równa się kumulacji prasowania, którego szczerze nie znoszę !
Z wyżej wymienionych powodów staram się opróżniać kosz na brudy systematycznie.

Dodatkowo, totalnie nie cierpię prania ręcznego!
Kombinuję dotąd, aż "pożenię" kategorie tak, by wszystko dało się włożyć do pralki!

Szczęśliwie trafił mi się egzemplarz "czystego" Pana Męża, tj. rzadko zdarza mu się pokeczupować spodnie czy wykonać inne tego typu zdobienia na odzieży :)
Szczęśliwie trafił mi się także egzemplarz dziecka umiarkowanie czystego :) 
Wygląda na to, że : szczęśliwa ja!
Ale nie...
Po pierwsze dlatego, że jestem typowym przykładem "fafluna" jak to nazywam :P
Jeśli ktoś ma zachlapać zupą obrus to będę to ja...
Jeśli komuś ma wyciec keczup to będę to ja...
I jeśli komuś rozpuszczą się lody ociekając smętnie na bluzkę to będę to ja!
Taki już mój los...
Zawsze się ufaflunię!
I do tego już przywykłam.

A po drugie...
Jest coś, co mogę nazwać złośliwą kpiną losu.
Po prostu, jakiś złośliwy chochlik wie jak nie cierpię wyżej wymienionych rzeczy i droczy się ze mną w perfidny sposób!
Otóż:
Gdy już wypiorę ciemne, jasne, białe, kolorowe, delikatne i wszystkie pozostałe kategorie prania, gdy już kosz na brudną bieliznę uśmiecha się do mnie swym czystym, gładkim, pustym dnem, a ostatnie pranie, przywiązane do balkonu :P wraz z suszarką, radośnie łopocze za sprawą mistralu dzieje się TO!
TO, czyli np. moje względnie czyste dziecko w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach nabywa plamę na body, rajstopach, spodniach i najlepiej jeszcze na kocyku! Przypomnę, że to dziecko, któremu się to nie zdarza...prawie nigdy! Z wyjątkiem tych dni, gdy właśnie dosycha jej pranie!!!
Albo np. podobnie jak w w/w przypadku ozdabia się (słowo daję, nie wiem jakim cudem!) plamą z buraków, brokułów lub (o zgrozo!!!) marchewki na samym środku bluzki! I w głowę zachodzę JAK TO SIĘ MOGŁO STAĆ! Przecież Mikołaj przyniósł nam wypasiony fartuch przeciwdeszczowy do karmienia z którego z radością korzystamy przy każdym posiłku! Pyzka przykryta jest dość szczelnie, a jednak, tylko gdy zrobię świeże pranie, jedzenie potrafi pokonać tą foliową barierę i podstępnie zakraść się na bluzkę!!!
(tu napomknę, że najbardziej zdradzieckie są jabłka, a  plamy z nich doprowadzają mnie niemal do łez! I tu prośba do wszystkich mądrych tego świata: jeśli znacie jakiś SKUTECZNY sposób by się ich pozbyć PISZCIE!!!).
Albo też, jak ostatnie wydarzenie, które właśnie natchnęło mnie do napisania tego posta, moja ukochana Pyzka kichnie na mnie, podwójnie, z pełną buzią zupy z zielonego groszku, fasolki i szpinaku. A zdawało mi się, że lubię szpinak.... i kropki... a jednak nie!
Nie lubię!
Nie na mojej kremowej bluzie!
 
I tym sposobem za każdym razem po praniu zostaję z 1-3 sztukami brudnej odzieży....i mogę już pożegnać się z widokiem pustego kosza na brudy... lub nowym manicure :P bo czeka mnie pranie ręczne.

Zdaje się, że jedyna opcja by pozbyć się tego nałogu prania to oswoić się z widokiem pełnego kubła!
Bo gdy przesypuje się górą takie rzeczy się nie zdarzają :P

I można robić coś cały dzień ,a stale wygląda na niezrobione...
U Was też tak jest?!
Co Was najbardziej denerwuje w obowiązkach domowych? 
Czy nad Wami też wisi jakieś fatum?

środa, 23 marca 2016

A nie mówiłam...

Niespełna 3 tygodnie temu donosiłam Wam tu radośnie o Panu "naprawcy" wchodzącym przez balkon co to miał naprawić dach? czy cokolwiek co było zepsute by woda do domu nam nie płynęła. 

Niestety, moje przewidywania okazały się słuszne :(
Choć w sumie... "ja wiedziałam, że tak będzie".
Niestety!
Przecież słyszałam, że nic nie słyszałam...że nikt nic nie naprawiał!

Na efekty tych działań, a raczej ich braku, nie trzeba było długo czekać. 

I scenariusz się powtarza:
Zaczyna padać w nocy...
Rano w szparach między podłogą a ścianą widać wilgoć (mamy "czujnik" w postaci proszku do pieczenia, który to zabezpiecza? - o tym też niebawem - nas przed mrówkami, a więc łatwo zauważyć, gdy zaczyna się rozpływać :P ). 
Po kilku kolejnych godzinach regularnych opadów (już o tym wspominałam - tu jest system 0-1 - jak słońce to w pełni, a jak deszcz to jak z cebra) wilgoć "przesuwa się" w stronę drzwi balkonowych. Gdy długość mokrej szpary osiąga jakiś metr dzwonimy do właścicieli mieszkania.

I znów to samo...
Wysyłamy zdjęcia (co za bezsens! co to pomoże?)...
Oni to zgłaszają, odpisują że zgłosili ;) , przesyłają maila od agencji po francusku!!! :D uwielbiam!!!
I oczywiście mamy czekać....bomba!   

Teraz będzie zabawniej :)
Do tej pory po każdym zgłoszeniu przyjeżdżała ta sama ekipa wzywana przez tą samą agencję nieruchomości, która zajmuje się rezydencją. Tak samo nic nie robili i tak samo woda leciała. Teraz zmieniła się agencja, więc zmieni się zapewne także ekipa "naprawców" :P 
Ciekawe czy coś naprawią?! albo zepsują? i trzeba będzie szukać nowego wycieku...za lodówką albo nie-wiadomo-gdzie....
Ciekawe też kiedy przyjdą, bo to zawsze niespodzianka! 
Oby nie wtedy, gdy będę z mamą w polskim domu ozdabiać mazurki!!!!

Zdaje się, że największy problem tych biednych "naprawców" (no bo przecież nie nazwę ich fachowcami :P) jest taki, że oni nie rozumieją czemu mają naprawiać dach skoro woda pokazuje się na podłodze a nie na suficie. 
Ehhh...
Biedactwa!
8765432156728394 - tyle razy tłumaczyliśmy już, że na ścianie jest płyta i dlatego nie widać wody lecącej z sufitu, bo podcieka pod płytę i dopiero na podłodze się pokazuje, ale to chyba za trudne na ich małe rozumki :(
Trudno!
W sumie to jeszcze tylko z miesiąc będzie to moim zmartwieniem, bo:
1. zaczną się same słoneczne dni i na deszcz nie będzie raczej szans
2. będą takie upały, że woda - basen w mieszkaniu będzie dla Pyzki jak zbawienie :P

Trzymajcie zatem kciuki by najbliższy miesiąc oszczędny był z opadami :)
...bo po tylu próbach "naprawców" na naprwę raczej nie liczę :P


poniedziałek, 21 marca 2016

Kraina mlekiem płynąca...

...całe szczęście, że bez miodu...
Jeszcze tego by brakowało!!

O czym mowa? 
Pozostając w macierzyńskich klimatach dzisiejszy post poświęcę cyckom!
Zasmuci się jednak ten, kto liczy na fotorelację do tego posta :P
Po wielomiesięcznej obserwacji podejścia do tematu w Polsce i tu, we Francji, po rozmowach ze znajomymi, przeczytaniu wielu artykułów i jeszcze większej ilości samych nagłówków, które skutecznie odstraszyły mnie do zapoznania się z zawartością tego co pod nimi postanowiłam i ja uzewnętrznić moje refleksje na temat cycków...
A konkretniej karmienia piersią.
Post ten będzie więc zbiorem myśli mych przeróżnych :)

***
Polska...
Terror laktacyjny...
Jak wiele razy widziałam to hasło w sieci? 
Zbyt wiele!
Zewsząd atakują mnie artykuły jak to karmienie piersią jest fantastyczne, zdrowe, wspaniałe, budujące więź etc., etc. 
Wcale tego nie neguję! 
Niechże i takie będzie... 
Każdorazowo jednak przy takich hasłach mamy niekarmiące piersią odżegnywane są od czci i wiary jak mogą tak krzywdzić swoje dzieci itp. itd.
No i jak pisałam ostatnio: szlag mnie trafia gdy to widzę!
I znów to matki matkom gotują taki los!
:
Jesteś matką? 
Masz karmić piersią! 
Koniec i kropka!!!
Aaaaaa.... i nie zapomnij: najlepiej do 18-ego roku życia!
W końcu Twoje mleko to najlepsze co możesz dać dziecku!!!
A może sama o tym zdecyduję?
Nic z tych rzeczy!!!
Cały świat wie lepiej....
:
Nie masz mleka?!
Niemożliwe!!! Każda ma...
Zrób coś z tym!
Pompuj się laktatorem, przywiąż dziecko do cycka i myśl pozytywnie! koniecznie! to ostatnie ma największe znaczenie!! 
Mleko się pojawi! Nie pękaj...
Popękane brodawki?
Zapalenie?
Zatkany kanał mlekowy?
Boli? Piecze? Swędzi?
Nie pie***ol... że się tak ordynarnie wyrażę!
Jesteś matką?
To nie czujesz bólu, zmęczenia etc. ...
Przecież robisz to dla swojego ukochanego dziecka!
Tak czy nie??
:
Dziecko nie chce ssać?
Próbuj...
Próbuj bez końca, a w międzyczasie j.w. ...pompuj, odciągaj, myśl pozytywnie....
Zapalenie, pieczenie, ból...
...nie myśl o tym... 
Ku chwale Ojczyzny!, bo musisz wykarmić tym co najlepsze kolejnego wspaniałego, małego Polaka...
Tak, Ty - Matka Polka...
Żadna Basia, Kasia czy Marysia...
Teraz jesteś Matką! 

Aaaaaaaaaa......
Głowa mi puchnie gdy to widzę czy słyszę!
W nawiązaniu do poprzedniego wpisu: MOJE CYCKI - MOJA SPRAWA...

Cóż, mleko mamy jest zdrowe, ale zdrowie psychiczne mamy także jest ważne! W myśl zasady: szczęśliwa mama - szczęśliwe dziecko! Czasem po prostu się nie da, a czasem człowiek zwyczajnie nie chce! i nikomu nic do tego...
Nie ludziom oceniać i mierzyć czy i jakiej krzywdy doznaje dziecko karmione sztucznie...  

Ile dzieci karmiony piersią choruje tak czy siak?
A ile tych karmionych sztucznie jest zdrowych, mimo braku tego całego dobra z maminej piersi?
Dajcie mamom decydować co jest najlepsze dla nich i dla ich dzieci...

***
Francja...

Dzień dobry, czy chce Pani karmić piersią?
- tak zaczęły się moje zajęcia na szkole rodzenia poświęcone karmieniu dziecka...
CZY CHCESZ KARMIĆ PIERSIĄ?
Myślałam, że się przesłyszałam...
Po tym co słyszałam od koleżanek w Polsce, czytałam w sieci itd. byłam w szoku...
To można nie chcieć?!
Zdaje się, że trzeba...że musisz!
Ano, okazuje się, że tu nic nie muszę...
Mogę :)
Ale jeśli nie chcesz nikt nie powie Ci, że będziesz się za to smażyć w piekle!!!
A potem już lekcja toczy się normalnie...
...czyli w zależności od tego jaką formę karmienia przyszła mama wybiera "uczą ją" tego co będzie jej potrzebne! 
Bez osądzania, oceniania, namawiania...

***
Francja...

Dzień dobry, jestem położną, przyszłam pomóc... Czy chce Pani karmić piersią?
- tak powitała mnie położna w szpitalu w pierwszej dobie życia Pyzki!
CZY CHCESZ KARMIĆ PIERSIĄ?
Jak wyżej....nic nie musisz, wybierasz sama...
Urlop macierzyński we Francji trwa zaledwie 4 miesiące, a po nich znakomita większość mam wraca do pracy. Zapewne to jeden z powodów, dla których wiele tutejszych mam wybiera sztuczne karmienie. Tych jednak, które robią to z innych pobudek, czy chociażby z własnej wygody nie neguje się na każdym kroku!  

***
Polska...

- Karmisz jeszcze?
- Jak to czy karmię? Od samego początku... przecież moje dziecko nie żyje energią słoneczną!!!
Ile z Was chciałoby tak odpowiedzieć na raz po raz słyszane pytanie "Karmisz?".
Czy naprawdę spotkana na ulicy sąsiadka nie ma innych pytań?
Czy z mamą można rozmawiać tylko o zupach i kupach??
No i oczywiście o karmieniu piersią?
I skąd do cholery ta fascynacja cudzymi (moimi) cyckami?!
I dlaczego cały świat to obchodzi? 
Jak już wiele razy pisałam : MOJA SPRAWA!!!

CYCKI - osobny byt!

- Jak tam mała? Karmisz jeszcze?
- Dziękuję, dobrze :) Cycki też świetnie!!
(o nic poza tym nikt nie zapyta... Jak się czujesz? Co słychać? Bo przecież poza karmieniem piersią na pewno NIC!)
!!!

***
Świat...

Myślałam, że tylko u nas, w Polsce, walka o karmienie w miejscach publicznych tolerowane przez społeczeństwo na równi z jedzeniem batonika na parkowej ławce jest tak zagorzała...
Ostatnio jednak moje zagraniczne koleżanki w przeróżnych językach również udostępniały, jedna przez drugą, filmiki i artykuły traktujące o tym jak naturalna to sprawa i że nikogo nie powinno gorszyć karmienie w miejscu publicznym. Wygląda więc na to, że to temat światowy :)
Tu we Francji nie obserwuję jednak tego zjawiska...
Nikt nigdzie nie przekonuje jakie to naturalne ani też żadna matka nie karmi na środku ulicy, wystawiając na widok publiczny swój obfity, mleczny biust.
I całe szczęście!

To oczywiście moje zdanie...
Ja tej całej walki o karmienie na środku ulicy nie rozumiem.

Owszem, sprawa naturalna, dziecko jest głodne i należy je nakarmić...
Owszem, nic w tym obrzydliwego...
Osobiście jednak uważam tą sferę macierzyństwa za dość intymną! W związku z tym ciekawskie spojrzenia ludzi wokół nie wpływają zbyt dobrze na moje samopoczucie... 
Robię to, gdy nie mam wyjścia! I tylko wtedy, bo sytuacje te są dla mnie totalnie niekomfortowe.
A i wówczas staram się o zapewnienie nam obu wygody, spokoju i ochrony przed ciekawskimi spojrzeniami.

Uwielbiam argument, że to sama natura itd.
jak dla mnie: skoro tak to... tak wiele jest naturalnych, fizjologicznych czynności, których nie robimy na widoku publicznym, a moglibyśmy :)
Do dzieła!
 
I drugi mój ulubiony: sami swoi!
Bo miejsca publiczne swoją drogą, a rodzinny obiad czy inne spotkanie w gronie najbliższych to przecież "inna bajka"...
No właśnie akurat dla mnie nie!

Przeżyłam tyle lat bez prezentowania "moich wdzięków w całej okazałości" znakomitej większości mojej rodziny i znajomych i macierzyństwo tego nie zmieni :P 
To moje zdanie i koniec kropka.
(jednak w myśl zasady "moja sprawa" nie ma takiej opcji bym powiedziała jakiejkolwiek karmiącej mamie, żen ie powinna tego robić, bo mi się to nie podoba! ).
Moja odpowiedź na ten argument jest taka sama jak powyżej.
Skoro w najbliższym gronie nie ma tajemnic, miejsca na intymność, czy pewną prywatność to może drugie dziecko poczniemy przy Was?
A może poród rodzinny?
Co Ty na to, wujku? babciu? :P

***
Francja? Świat?
I na koniec z cyklu "i tak powiem":)
Choć w zasadzie cały ten wpis jest taki :P
To jednak ta ostatnia sprawa miała się tu nie pojawić...
A dlaczego?
Bo tyczy się muzułmanów. I moim najbliżsi, gdy dowiedzieli się, że chcę o tym napisać odradzili mi to szczerze. Jestem im bardzo wdzięczna za troskę, nie sądzę jednak, bym ściągnęła na siebie tym tekstem jakieś nieszczęście.
Nie mam zamiaru w żaden sposób nikogo obrazić czy urazić.
Nie to jest moją intencją.
Kieruje mną ciekawość i niewiedza...
Liczę na to, że może znajdzie się ktośkolwiek mądry kto mnie oświeci i wówczas nie będę już taka zdziwiona.
Otóż, zdarza mi się i tu, we Francji, widzieć mamy karmiące piersią... i nieodmiennie zadziwia mnie i zastanawia fakt tegoż "procederu" u kobiet od stóp do głów zakrytych chustami i długimi sukniami. Po prostu nie rozumiem... muszą być szczelnie zakryte, a jednak mogą być odkryte?
I to w tak newralgicznym, zdawałoby się, miejscu?
Kto mi wytłumaczy...?
DlaCzemu? :)

***
Ufff...
w końcu to "powiedziałam" :)
I to by było na tyle moich mlecznych wynurzeń :P

A teraz Ja, Pyzka i 'Panie Cycki' idziemy na spacer uczcić pierwszy dzień wiosny (17 st.C!!) !

Miłego dnia :)

czwartek, 17 marca 2016

Wyrodne macierzyństwo

MATKA...
Dobra czy zła?
Opiekuńcza czy nad-... ?
Rozsądna?
Czy w może wyrodna?

A może żadne z powyższych?
Lub z każdego po trochu?

Ile ludzi tyle opinii... o każdej z matek!
Wygłaszanych oczywiście prosto w nos, bo każdy wie lepiej, każdy się zna i rości sobie prawo do oceniania innych!
A wiecie co?
Guzik mnie to obchodzi!
Moje dziecko - MOJE decyzje...
I dalej : Twoje dziecko - Twoje decyzje!

I tak od samego poczęcia!!!
Czy chcę mieć dzieci czy nie?
MOJA SPRAWA! 

Czy zapłodnienie naturalne, czy też in-vitro?
MOJA SPRAWA!
(in-vitro to nie "po Bożemu"? Nie życzę Ci by ktokolwiek z Twoich bliskich zmagał się z problemem niepłodności!!!)

Czy zechcę pracować w ciąży, czy siedzieć w domu na L4?
MOJA SPRAWA!

Czy urodzę ze znieczuleniem, czy bez?
Czy urodzę naturalnie, czy nie?
Czy będę karmić piersią, czy nie?
Czy będę spać z dzieckiem w jednym łóżku, czy nie?
Czy, czy, czy...
MOJA SPRAWA!!!!!!!!!

Tak, każdego indywidualna sprawa!
Wkurza mnie, że ludzie wchodzą innym z butami w życie!
Jak mają 'zaciążać', rodzić i wychowywać!
Ogólnie - ŻYĆ...
Piszę jednak o macierzyństwie, bo teraz to ten temat jest u mnie 'na czasie'...

A czemu wyrodne macierzyństwo?
Bo jeśli rodzisz przez cesarskie cięcie, to "nie kochasz swojego dziecka" itd., itp.
Bo jeśli nie karmisz piersią,  to "nie kochasz swojego dziecka"....
Bo jeśli nie śpicie w jednym łóżku to...sami wiecie co!
Paranoja!

Zdaje się, że, przynajmniej częściowo, ja też zdaniem niektórych jestem matką wyrodną...
Pyza śpi sama, od urodzenia... Zgroza!!!
Bez maminego cyca, bez przytulenia, bez chuchania jej prosto w nos...
A jakby tego było mało... nie wyparzam, ubranek nie gotuję, proszków dziecinnych nie kupuję, coraz rzadziej cokolwiek prasuję, podłogi co rano nie froteruję (po co? sama to zrobi jak wstanie!)... Jednym słowem koszmar!
Umyślnie!!! ryzykuję jej zdrowiem i życiem na każdym kroku...
Ale to odporna babka i nic się nie daje!
Dwoję się i troję, by jej zaszkodzić... kąpię w za ciepłej wodzie, kładę spać w za zimnym pokoju, podaję za gęstą kaszę, nie lamentuję, prowadzam do żłobka pełnego dzieci z zarazkami ! (na litość boską!!!, po co? przecież nie pracuję, jestem w domu, więc po co jej żłobek?!), nie robię płukania żołądka, gdy napije się wody z wanny, nie miksuję posiłków na papkę (od zawsze!), a je warzywa od 4,5 miesiąca życia (to również 'przestępstwo' - za wcześnie!), a ona nic!
Żyje i do tego ma się dobrze!!!
I uwierzcie mi, całkiem pogodne i grzeczne z niej dziecko!
Mimo 'pustki', 'strachu', 'tęsknoty' i 'samotności' śpi we własnym łóżku jak mały susełek...
Mimo takiej, a nie innej formy posiłków w niewygotowanych naczyniach pałaszuje aż jej się uszy trzęsą! 
I choć oblizała już całą podłogę w domu, dywan w żłobku, moje kapcie i szybę od balkonu JEST ZDROWA I PEŁNA ENERGII (może ja też powinnam lizać podłogę, by mieć więcej siły?).
Daje radę!
Nie pomyślcie, że cieszy mnie i napawa dumą, że Pyzka smakuje moich kapci czy innych siedlisk brudu i zarazków :) Gdy tylko to możliwe ograniczam jej te przyjemności... ale sami dobrze wiecie, że nie można być wszędzie na raz! i pewne rzeczy są nieuniknione...
A skoro już się stało, to się nie odstanie... stąd też dokumentacja fotograficzna :) by na zawsze była pamiątka jaki z niej był gagatek a ze mnie marna matka, że nie dopilnowała...
...i dziecko kurze rękawem ściera...
....podłogę pod łóżkiem froteruje...
...i nogę od stołu oblizuje :)
 

Nie oceniam...
Jeśli ktoś śpi ze swoim dzieckiem - na zdrowie!
Prasuje - podziwiam! bo ja nie znoszę!
Karmi piersią do Pierwszej Komunii Świętej - smacznego! // Nie karmi wcale - też dobrze!
Każdy ma swój pomysł na macierzyństwo!
Mój pomysł na bycie mamą to nie dać się zwariować!
Choć czasem serce mi staje z przerażenia, gdy słyszę charakterystyczne stuknięcie, oznaczające stłuczkę główki mojej latorośli z podłogą/nogą od stołu/klockiem czy ścianą (turla się jak oszalała!) z uśmiechem na ustach biję brawo śpiewając jednocześnie przebój wszystkich kibiców "Nic się nie stało" :D
Drogie Mamy, które mnie czytacie...
...obecne i przyszłe...
Nie dajcie się!
Róbcie tak, jak podpowiada Wam serce i rozum :) , a nie "wszyscy święci". 
Flaki się przewracają, od czytania niektórych "mądrości" na stronach poświęconych macierzyństwu i tematom pokrewnym! Próby porady kończą się wylaniem wiadra pomyj na jedną czy drugą, Bogu ducha winną, niedoświadczoną i zagubioną czasem mamę :(
I chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że najwięcej przykrych słów pada ze strony innych mam... Z pewnością perfekcyjnych w każdym calu, bo jak inaczej śmiałyby oceniać innych?!
AAaaaaaaaaaaaaaaa...
Chrzanić to!!!
Olać je!!!
To Wy znacie najlepiej siebie i Wasze dzieci!

Tu gdzie teraz jestem zdaje się, że tak właśnie funkcjonują mamy :) Wspierają się, doradzają, ale nie oceniają! Żadna nie powie drugiej, że źle wybrała sposób porodu, karmienia czy odzieży.... Czegokolwiek! Z jednej strony to ich ciągłe "-sawa? - sawa" (pisownia ze słuchu :) ) mnie wkurza, bo czasem "sawa pa", a tego nie wypada powiedzieć... Z drugiej jednak, każdy ma swoje życie i drugiemu nic do tego!

Wymiana doświadczeń i dobrych rad - TAK!
Wystawianie ocen i przypinanie łatek - NIE, NIE i jeszcze raz NIE!!!
PS.
Jeśli o mnie chodzi...
Szczęśliwie, póki co!, nikt mnie nie oceniał, nie wybierał za mnie i nie przypiął mi żadnej łatki... choć po tym wpisie może się to zmienić! :P

Wpis powstał w przypływie emocji po przeczytaniu kolejnego (wcale niezłego) artykułu w sieci i zamieszczonych pod nim komentarzy w tonie o jakim właśnie piszę, czyli 'wyrodna matka', 'nie kocha swojego dziecka' itd. 

wtorek, 15 marca 2016

Fontaine de Vaucluse

Ufff... w końcu znalazłam chwilę by opowiedzieć Wam o naszym pierwszym tegorocznym wypadzie pod hasłem "Zwiedzanie".
Aż trudno uwierzyć, że minął już ponad miesiąc!

Pierwsza nasza wycieczka w tym roku (nie licząc podróży powrotnej po świętach, która też była niezłą "wycieczką": samochód-samolot-samolot-autobus-pociąg-autobus-DOM :) ) odbyła się ostatniego dnia stycznia. 
Cel był dość bliski, bo położony zaledwie 30 km od Avignon.
Tak na dobry początek turystyki z brzdącem :)
Musieliśmy mieć na uwadze dostępność terenu do zwiedzania dla wózka - w prawdzie terenowego, ale jednak dość pokaźnych rozmiarów i ciężarów. Z tego też powodu spacery po górach póki co nie wchodzą w grę... choć któż wie czy wkrótce się to nie zmieni - w Polsce czeka już na nas nosidło, więc niebawem się przekonamy :P Jeśli Pyzce przypasuje pobyt w "plecaku" na pewno wypróbujemy go na trudniejszych terenach :)
Tymczasem jednak dysponujemy tym co jest...
Zapakowaliśmy się więc do naszej czerwonej strzały ze spacerówką i ruszyliśmy na podbój Vaucluse...
A dokładniej Fontaine de Vaucluse :)
Urocza mieścinka, o której słyszeliśmy już wcześniej, jednak jakoś nie zebraliśmy się w sobie by tam ruszyć... A wielka szkoda! Teraz wiem, czemu polecano ją nam w ubiegłym roku, gdy lato mocno doskwierało w nieklimatyzowanym mieszkaniu! 
Miejscowość jest przepięknie położona!
Otaczają ją wysokie, wapienne skały, dzięki czemu panuje tam przyjemny cień nawet w środku dnia. Chłodny, rześki klimat miasteczko zawdzięcza jednak głównie podziemnej rzece Sorgue, wypływającej na powierzchnię właśnie tu, w Fontaine. Miejsce to znane jest jako jedno z największych wywierzysk krasowych na świecie i mimo wieloletnich badań nadal nie udało się ustalić jak głęboko znajduje się podziemne źródło rzeki!   
Podobno pod koniec zimy i wczesną wiosną, gdy wody wzbierają za sprawą opadów i wody zewsząd spływającej rzeka wytryskuje spomiędzy skał z ogromną siłą i prędkością... Podobno, bo nie mam pojęcia jaki termin do dojrzenia tego jest odpowiedni. Gdy my odwiedziliśmy Fontaine mogliśmy podziwiać raczej "dziurę w ziemi" :P choć to też było bardzo ciekawe. Na skałach widać nawet ślady, jak wysoko dochodzić potrafi poziom wody w miejscu skąd wypływa. 
Robi wrażenie! 
Tak czy siak, nawet gdy z dziury woda nie tryska niczym z wulkanu, kawałek dalej rzeczka wypływa jednak na światło dzienne :)  budując niepowtarzalny klimat tego magicznego miejsca. 
Zakochałam się bez pamięci w Fontaine de Vaucluse!!!
To wspaniałe miejsce na spacerowy wypad! 
Nie mogę sobie podarować, że tak późno je odkryliśmy! 
Z pewnością jeszcze je odwiedzimy ;)

Tymczasem fotorelacja z "pobytu". 

Wybaczcie jakość zdjęć!!! Teraz, z Pyzką podróżowanie wymaga od nas lepszego przygotowania... Do którego jeszcze chyba nie przywykliśmy :P Spakowałam dosłownie wszystko! Pieluchy, wodę, przekąski, odzież na zmianę, kocyki, czapeczki, cuda-wianki! I w całym tym pakowaniu na śmierć zapomniałam o bateriach do aparatu! Byłam bliska płaczu gdy p;o jednej fotce wszystko zgasło :( Pan Mąż uratował jednak sytuację i fotki pstrykaliśmy tabletem... 
Jak na robione na 'chybił-trafił' (bo przecież ekran tabletu odbija światło tak, że nic kompletnie nie widać!) nie są złe, choć niestety nie oddają uroku miasteczka....
Z drugiej strony jednak - pewnych rzeczy nie da się sfotografować nawet najlepszym aparatem!
(A może to moja wina?! Tuż przed wyjęciem aparatu, cała w "ochach" i "achach" nad urodą miejsca stwierdziłam do Pana Męża, że tego co zwiedzimy nic nie zabierze i choć nie wiem ile zdjęć byśmy zrobili to wszystko co najważniejsze widać tylko oczami... No i wykrakałam! O mały włos nie zostało mi robienie zdjęć tylko oczami :P )

Dobra...
Dość już gadania!
Oto nasz "reportaż" :P












środa, 9 marca 2016

Kogo ta ulica?

Choć włóczę się tu już przeszło rok stale odkrywam miasto na nowo, zachwycam się coraz to innymi jego zakątkami, znajduję jakieś ciekawostki czy zauważam coraz więcej szczegółów moim najbliższym otoczeniu.

Miasto stale się zmienia, choć to co ostantio obserwuję, nazwałabym raczej zmianami na gorsze...

Niestety, podobnie jak w ubiegłym roku w okolicy Wielkiej Nocy i w tym roku służby porządkowe miasta zabrały się za wycinanie platanów. Serce mi krwawi, gdy widzę kolejne zamknięte ulice obstawione wozami z windami, z których warczą piły... Miasto bez tych drzew wygląda dosłownie łyso! Oczywiście, w miejsce starych drzew sadzone są nowe, ale zanim nadadzą ulicom takiego uroku, a przechodniom tyle cienia co ich poprzednicy minie wiele długich lat...
Wycinka ta podyktowana jest oczywiście względami bezpieczeństwa, bo chore, dziurawe w środku drzewa grożą przewróceniem, szczególnie przy tak szalonych jak tu wiatrach. Dodatkowo, oczywiście robalki je zjadające chętnie przenoszą się na inne drzewa w okolicy, tak więc proceder ogałacania miasta z zieleni jest uzasadniony. Nie zmienia to jednak faktu, że Avignon powoli, stopniowo, na moich oczach, zamienia się w betonową pustynię :(

Żeby nie było, że tylko narzekam z ostatnich moich obserwacji jest też coś co zdecydowanie mnie urzekło :)
Nawet dwie sprawy:
Pierwsza taka, że są już listki i kwiaty na drzewach!
Żadna w tym zasługa miasta a jedynie pogody :) jednak napawa mnie szalonym optymizmem, nawet w mroźne od wiatru dni !

 


Druga zaś to nazwy ulic...
Dopiero pisałam o ich nazwach i tym jak je sobie poprzerabiałam na własny użytek :)
Całkiem niedawno zwróciłam natomiast uwagę na to, że ulice noszące jako nazwę czyjeś nazwisko opatrzone są, na tej samej tabliczce również dopiskiem kim był ów człowiek! 
Super!
Pan Mąż pozostał na tą obserwację niewzruszony.... " żaden "szał" "...
Podobno i w Polsce tak bywa...
Cóż, szczerze przyznam, że się nie spotkałam...
Na pewno można wygooglować każde nazwisko z każdej nazwy ulicy i dowiedzieć się z czego wynika sława danego "właściciela" ulicy i czym zasłużył sobie na takowe wyróżnienie, ale dopisek na tabliczce rozwiewa wszelkie wątpliwości zanim się pojawią :) 
Nawet małe uliczki, jeśli tylko noszą czyjeś imię mają ten 'dopisek'.
Uważam, że to świetne! 
Miejscowość jest zdecydowanie turystyczna, a turyści lubią wiedzieć gdzie są i różne ciekawostki 'zbierać'... Miło jest wiedzieć, 'czyja to ulica?' nie dźwigając ze sobą opasłych przewodników :) 





poniedziałek, 7 marca 2016

Studzienkowa

Jest taka ulica, bardzo blisko naszego poprzedniego lokum, którą nazwałam "Studzienkową". Nazwa ta funkcjonuje w naszym domowym slangu, jak wiele innych, wymyślonych przez nas roboczo nazw i opisów miejsc, by nie łamać sobie niepotrzebnie języka...
Mamy więc "mój ulubiony plac" (Place Corps Saint), "tam gdzie karuzela" (Place l'Horloge), "folia" (Avenue Folie), "republika" (Cours Jean Jaures + Rue de la Republique), "tiers" (Rue Thiers), "Manganiana"(Rue de Portail Magnanen), "ta z rzeczką" ( Rue des Teinturiers) itd. itd....
Sami widzicie, że te nazwy nie są łatwe i nasze odpowiedniki zdecydowanie mogą ułatwiać życie :P
Zawsze odnoszą się one do jakiegoś charakterystycznego punktu czy są naszą własną interpretacją nazwy ulicy, spolszczoną a następnie 'zbrykusioną" :P 
Co zaś się tyczy "Studzienkowej"...
Jej oryginalna nazwa to Rue Bon Martinet i w życiu nie widziałam takiej ulicy!

Jeszcze gdy mieszkaliśmy w centrum nie mogłam się nadziwić jak mało asfaltu na niej użyto!
Uliczka nie jest długa, wg mapy Google ma jakieś 170 metrów, jej szerokość zaś to szerokość auta osobowego plus 60 cm. Jest naprawdę wąska, nie sposób nią przejść z wózkiem gdy przejeżdża tamtędy samochód, no chyba, że oboje mamy trzeć felgami po krawężnikach, które w Avignon wzrostem swym nie grzeszą! Są na niej również mikroskopijne chodniki, ale jak to tu bywa wystarczają tylko na jedną nogę, a poza tym czasem całą jego szerokość zajmuje schodek prowadzący do drzwi wejściowych domu! I przy tym wszystkim co już wiecie teraz sprawa najbardziej zadziwiająca:
Jeśli nie pomyliłam się w obliczeniach... na tejże skromnej uliczce znajduje się 113 studzienek kanalizacyjnych! Całą ulicę pokrywają metalowe dekle! Wszystkie opatrzone podpisem, że to od wodociągów, i że z tego, a nie innego miasta (wygląda na to, że i tu amatorów zarobku na złomie nie brak, więc w ten sposób się może zabezpieczają :P). 


Niesamowite!
Jakiś czas temu remontowano ulicę i w miejscach gdzie wydrążono spore dziury w asfalcie ułożone były płyty, by można było spokojnie przechodzić. Myślałam wówczas, że z tymi studzienkami także zrobią porządek. Okazało się jednak, że na każdym nowym kawału asfaltu powstały 3-4 nowe studzienki!
Może płacą od sztuki?! 
Wygląda to prześmiesznie!
Nie ma nawet opcji, by wynikało to z ilości lokali na tej ulicy, bo nie ma ich aż tyle, a poza tym, część parterów zaaranżowanych jest na garaże ( i błagam, nie pytajcie, jak oni wjeżdżają z tak wąskiej ulicy do takich garaży, bo nigdy tego nie zrozumiem, a skoro ich nie rozumiem to nie chcę wsiadać tu za kółko)!
Nie znam się na wodociągach, kanalizacji itp., ale czegoś takiego nigdzie w życiu nie widziałam (nawet tu, na którejkolwiek innej ulicy) i zdaje się, że jest to jednak rozwiązanie dość nietypowe :)

Może ktoś poczynił równie dziwaczne obserwacje gdzieś na świecie (Rosja się nie liczy :P - tam znaleźć coś normalnego to "dziwactwo" :P )?
Chętnie obejrzę podobne zabawne przypadki :)

piątek, 4 marca 2016

W oczekiwaniu na kolejny taki weekend :)

Choć w ostatnich dniach pogoda nas nie rozpieszcza, jest wietrznie, pochmurno i dość deszczowo, to jak wiecie, zwykle możemy cieszyć się tu pełnym słonkiem i całkiem łaskawymi temperaturami.
Nadejście wiosny odtrąbiłam już dawno, z tym, że jak to na wiosnę bywa: "w marcu jak w garncu" :P 
Czekam więc cierpliwie, bo według prognoz następny tydzień to już prawie lato... 
I tak ostatnio mam właśnie co tydzień z tymi prognozami. 
Pogoda zawsze jest taka przewrotna :(
Cały tydzień jest ładnie, a gdy jesteśmy w weekend razem, moglibyśmy gdzieś wyskoczyć czy pospacerować - pada deszcz...
Styczeń - raczej spokojny, mało deszczu i szalonych wiatrów...
Luty, gdy są tu ferie, wypadł zaś dość podle, chlodny i wietrzny okropnie, za to w samej jego połowie, akurat na pierwszy przypadający na ferie weekend rozciepliło się (dosłownie na 3 dni) do 20 stopni!! Moja koleżanka z Brazylii wybrała się w tym czasie z rodziną na narty, ale niestety nie skorzystali, bo śnieg zaniknął...
Nas taki obrót spraw nie zmartwił wcale :)
Wykorzystaliśmy ten gorący weekend doskonale! Zeszliśmy całe miasto, wylegiwaliśmy się na słońcu! Totalne lenistwo...nawet zakupy odpuściliśmy :) 
Warto było!
Zaraz po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia rozebrałam się z kurtki, potem z szalika, by w końcu rozstać się też ze swetrem. I tak - w koszulce na ramiączka ucięłam sobie na tymże zacnym leżaczku drzemkę, tuż obok wędzącej się w wózku, śpiącej Pyzki ;P
Pierwsze ładowanie akumulatorów na słońcu zaliczone :)


Teraz zaś śledzę prognozowe strony, bo już nie mogę doczekać się wycieczki do ZOO!!
Zaplanowana od miesiąca ciągle czeka na okienko pogodowe wypadające w weekend :P

PS. Ciekawostka:
Po upalnym weekendzie znów się ochłodziło i zrobiło się deszczowo :(
Miałam nieprzyjemność po tym deszczu się przespacerować...
Początkowo myślałam, że może mijałam jakieś roboty drogowe lub remont budynku i pył dopadł mnie i wózek. Po dłuższej obserwacji świata wokół mnie na trasie do domu stwierdziłam jednak, że nie tylko ja i moje wyposażenie przybraliśmy rdzawy kolor! Wszystko w mieście pokryło się pyłem...
A w zasadzie piaskiem! Wiatr, który przydmuchał do nas cieplutkie powietrze na ten piękny weekend przetransportował tu również resztę pustynnego klimatu. Zaznaliśmy więc ciepełka znad Sahary, by zaraz potem dostać, prawie po oczach, jej piaskiem, który spadł wprost na nas z niemałym deszczem.
Niby to nic nadzwyczajnego... każdy zna z prognozy telewizyjnej "ciepłe masy powietrza znad..." itp. itd. Wiadomo, że skądś to się bierze :P Jednak oglądanie na żywo samochodów, domów, ulic, a w końcu własnej kurtki i wózka pokrytego 'pustynią' robi spore wrażenie... 
No i jak się tego pozbyć ?!
Drobinki piasku wsiąkły wraz z wodą w kurtkę, na wszystkim po deszczu mazało się to błoto...
Nieciekawa sprawa!
Zdaje się natomiast, że tubylcom to nie przeszkadza. 
Choć o tej okoliczności minęły już ponad 2 tygodnie wiele samochodów wygląda tak jak zaraz po deszczu, z zaschniętym piachem na szybie...a właściwie wszędzie...
Zdecydowanie nie przywiązują do tego wagi!
Hmmm...
Może pójdę ich śladem?!
Szkoda życia na sprzątanie, skoro znów się nabrudzi :P

środa, 2 marca 2016

Naprawa po francusku

Wiecie już, że przygód związanych z mieszkaniem nam nie brakuje...
Były mrówki, gekon, niezidentyfikowane małe robaczki (takie gąsieniczki) na ścianach wychodzące jak się okazało spod podłogi... (nawet nie wiem czy o tym pisałam...tyle tego!), a także deszczówka w salonie.
Na początku się złościłam, szukałam od razu po sieci nowego lokum, by z czasem nabrać do tego odpowiedniego dystansu. W zasadzie nic mnie już w tym mieszkaniu nie martwi :P Czasem tylko przyśni mi się (tak jak dziś...), że gdzieś znajdujemy kolejne jakieś żyjątko, tzw. lokatora na dziko.. Wygląda na to, że podświadomie (świadomie z resztą też) najbardziej niepokoją mnie właśnie robalki.
Jednakowoż... woda naciekająca w czasie ulewnych deszczy nie napawa optymizmem. Może, gdybym nie wiedziała jak mocno może padać, a co za tym idzie naciekać... Najczęściej "powódź" gromadzi się w szparach między listwą a podłogą, bywa jednak i tak, że 'tama', jaką stanowi krawędź wykładziny zostaje pokonana. Wówczas nasz salon prezentuje się tak:
 
Nie, to nie nasikał żaden piesek... To "kałuża" na środku salonu. 
Dlatego też każdą zaobserwowaną strużkę wody zgłaszamy jako usterkę do naprawy... Przychodzi wówczas "naprawca" i...nic nie naprawia. Tak, tak... Dobrze widzicie. Nie naprawia! Bo nie wie skąd leci. I nie rozumie, czemu na suficie mamy dziurę, ale mówimy że z niej nie leci. To skąd leci, skoro widzimy wodę dopiero przy podłodze?! On nie wie, nie zna się może... Nie ogarnia na pewno! My wiemy... cieknie pod płytą, a problem jest raczej na dachu. Zabawa z wodą w salonie trwa już blisko pół roku, a jej końca raczej nie widzę...
Ostatnio, gdy była ulewa (a trzeba tu zaznaczyć, że pogoda w tych stronach jest dość stanowcza, żadne półśrodki, jak upał, to 50 stopni, jak wiatr, to od razu łeb urywa, a jak deszcz, to taki, że nic nie widać!)...o taka:
(no, sami widzicie, nic nie widać!)

...znów zarejestrowaliśmy wodę w domu. Kolejne powiadomienie, wymiana maili i czekamy... Po kilku dniach spotykam naszego przemiłego gospodarza domu, który informuje mnie, że ekipa od napraw była u mnie, ale mnie w domu nie było. 
No pięknie. 
Oczywiście, że mnie nie było, bo ja ciągle gdzieś latam.. Ten akurat dzień (wiecie o nim z bloga, bo to był mniej udany dzień z życia) na latanie po mieście najlepszy nie był, ale jak mus to mus. Tłumaczę zatem, najładniej jak umiem (a umiem nadal zatrważająco mało!), że dobrze by było, by się zapowiedzieli, a on na to, że nie mogą, nie wiedzą itd., a tak w ogóle to oni przyjdą wtedy, gdy będzie padać, żeby tej wody na trasie szukać :P   
Spoko...
Zwykle jednak w deszcz się nie włóczę, więc jest szansa, że zastaną mnie w domu.
No i przyszli...
Choć to może nie najlepsze słowo na określenie tej sytuacji :P
Bo to było tak:
Krótkie jak błysk pioruna minuty, gdy Pyzka drzemała swą poobiednią drzemkę przeciekały mi przez palce nad kubkiem (termicznym - HIT) herbaty i komputerem (gdzie jak zwykle szukałam "końca internetu", plotkowałam z koleżankami na czatach i robiłam sto innych bzdur :P), gdy spostrzegłam przez okno jakieś przedziwne pojazdy na naszym osiedlowym parkingu. Gdy tylko zbliżyłam się do okna zauważył mnie nasz gospodarz i dał do zrozumienia, że chce "rozmawiać". Wyszłam więc na balkon, by wygestykulował mi, że ta ekipa uzbrojona w dziwne pojazdy to właśnie w sprawie wody w domu. Ucieszyłam się, że mnie zastali i "odpowiedziałam, że jestem, czekam, zapraszam itp. Wróciłam do domu i zza firanki obserwowałam ich poczynania, a moje oczy rosły z każdą minutą. Panowie, a było ich dwóch (całkiem podobni do Brada Pitta :P), wsiedli do windy i wznieśli się na wysokość mojego drugiego piętra zaglądając mi do wszystkich okien. Następnie, podnosząc dźwig jeszcze wyżej i przesuwając go wzdłuż krawędzi dachu dokonali jego oględzin. Po tym etapie jeden z Panów został chyba na dachu (tak myślę, bo nie widziałam żeby spadał), drugi natomiast "podjechał" do mojego balkonu, jednym susem przeskoczył barierkę i jął pukać do drzwi balkonowych niczym do wejścia! Mimo zdziwienia jak stąd w kosmos otworzyłam drzwi, a on wszedł, przedstawił się, uścisnął mi dłoń, spojrzał na sufit z dziurą, suchą podłogę, szparę przy ścianie, słuchając przy tym moich rozpaczliwych prób wyjaśnienia problemu i wyszedł tą samą drogą... 
(nigdy się nie dowiem czemu nie mogli zacząć od oględzin mieszkania, wejść jak Pan Bóg przykazał drzwiami, po czym robić swoje na dachu!!)
Tyle go było widać.
Nie wrócił na dach, nie wrócił do mojego mieszkania ani balkonem ani drzwiami wejściowymi (widać 30 sekund wystarczyło by wiedział wszystko), wsiadł do auta i pojechał.
Nie wiem co się stało z towarzyszem z dachu (tym co raczej nie spadł), bo obserwowałam poczynania gościa z windy (w obawie, że znów zaparkuje przy moim balkonie i będzie chciał wietrzyć mi chałupę!) i z tego co widziałam, to go stamtąd nie zabrał.
Nie było też słychać żadnego stukania, drapania, wiercenia, wbijania, niczego co świadczyłoby o naprawie dachu czy czegokolwiek innego...
Może zrobili jednak coś o czym nie wiem, a może mają spojrzenie, które ma naprawczą moc?!
Coś musieli jednak zrobić, bo od właściciela mieszkania dostałam wiadomość, że naprawa została przeprowadzona, i wyraża on głęboką nadzieję, że nie będzie problemów. 
Też mam taką nadzieję.
Szczególnie, że Pyzka całkiem dzielnie froteruje mi już całą podłogę i wolałabym by robiła to bez namaczania...
Cóż...według prognozy pogody na najbliższe dni mamy szansę się o tym przekonać.