czwartek, 30 kwietnia 2015

Odwiedziny w DOMU

Z jednej strony staramy się tłumaczyć sobie, że dom jest tam gdzie my.
Czyli teraz nasz dom jest tu, w Avignon...

Ale czy na pewno?

Kiedy przyjechaliśmy do Polski na święta ani przez chwilę nie czuliśmy jakbyśmy gdziekolwiek wyjeżdżali i nie było nas aż 3 miesiące. Przez całą naszą nieobecność byliśmy przecież w kontakcie z naszymi rodzinami, przyjaciółmi, znajomymi... Tylko walizki ciągane w tą i z powrotem od jednych do drugich rodziców przypominały nam o tym, że jednak jesteśmy w podróży...

Te 10 dni w Polsce minęło nam niezwykle intensywnie i totalnie za szybko!

Notes, który od jakiegoś czasu stanowi moją pamięć zewnętrzną w związku z pewnymi brakami pod kopułką w ostatnich miesiącach :) pękał w szwach od rzeczy do załatwienia, zapamiętania, kupienia!
Pierwszy raz miałam też "kalendarz spotkań" jak jakaś "bardzo ważna osoba" :P
Po kilku dniach tej gonitwy, po dopełnieniu zawodowych formalności, uzupełnieniu zapasów kosmetyków i innych rarytasów dostępnych tylko w Polsce, po serii spotkań z rodziną i przyjaciółmi byłam absolutnie szczęśliwa, ale i tak samo wykończona!

Szkoda, że mój Pan Mąż nie wpadł wcześniej na pomysł "przecież nie musisz wracać ze mną"! Bo jak już mieliśmy wykupione bilety to raczej 'musztarda po obiedzie'...

Mimo zmęczenia nie odpuszczaliśmy... każda minuta była wypełniona w 100%...
Wstawałam o 6 rano razem z moimi rodzicami, żeby choć wypić z nimi herbatę zanim wyjdą do pracy! "Oczy na zapałki", ale mieliśmy choć te kilka chwil dla siebie!

Wspaniale było móc spotkać się z bliskimi, poświętować razem przy wielkanocnym stole, delektować się prawdziwie polskimi smakołykami...domowym pasztetem, barszczem białym czy żurkiem no i oczywiście pierogami!

Jak wiadomo jednak, wszystko co dobre szybko się kończy...

Skończył się i urlop w Polsce :(

Wycałowani przez naszych kochanych rodziców,  wyściskani przez przyjaciół, obładowani pysznościami i zakupami (tak, tak, na zachodzie nie jest tak wspaniale, niektóre cuda można kupić tylko w Polsce :P) wsiedliśmy do samolotu powrotnego do...no właśnie?
Czy do domu?

Chyba jednak do mieszkania...

Dom jest tylko jeden i ostatni pobyt w Polsce utwierdził nas o tym jeszcze, jeszcze bardziej!
I choć niektórzy wróżą nam długie tu pobyty, zagraniczne kariery czy przywyknięcie do tego miejsca, ludzi, klimatu, życia my wiemy na pewno: robimy co swoje i wracamy...

Na pewno do DOMU!

środa, 29 kwietnia 2015

Po angielsku - czemu nie??

Dziś z cyklu moje zdolności językowe :-)

Kiedy rozmawialiśmy między sobą, z rodzicami czy znajomymi o przyjeździe wiadomo było, że "przyjeżdżamy na święta". Przecież każdy i tak wie o co chodzi!
W Polsce z resztą wszelkie święta to "święta"...
Święta Bożego Narodzenia, Wielkanocne, Święto Zmarłych, same święta...

Przyjeżdżamy, a raczej przylatujemy...
Jako, że przed podróżą do Polski miałam jeszcze 'randez-vous' z moją super świetną, bo mówiącą 'little bit' po angielsku, Panią doktor postanowiłam upewnić się czy taka wycieczka samolotem jest na pewno bezpieczna.
Poszło mi lepiej niż świetnie ;-)

Myślę: Święta, mówię: Christmas :D
Mina Pani doktor: bezcenna...
Mało jej oczy nie wypadły!!!
Jak to możliwe, że się pacjent w marcu pyta czy może lecieć na 'Christmas' do Polski ??!!
Ledwo zebrała szczękę z podłogi, upewniła się, że powiedziałam co powiedziałam, po czym uprzejmie zapytała kiedy chcę lecieć na te 'christmas'.
Pomyślałam sobie, że całkiem jest niemądra...
Rozumiem, że może być niewierząca, ale takich ilości czekoladowych króliczków, jajeczek i kurczaczków w sklepach nie da się raczej nie zauważyć... Każdy się połapie, że to jakieś święto :P
Oczywiście...
Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że jeśli ktoś jest niemądry to z całą pewnością jestem to ja!
Nie mam bladego pojęcia jak mogłam się tak głupio pomylić!
Bezmyślność - to jedyne wytłumaczenie! 
Przez chwilę przed wizytą planowałam nawet powiedzieć nazwę tego święta po francusku, choć z pewnością pokaleczyłabym ją okrutnie... No, ale skoro Pani doktor rozumie po angielsku to ją uraczyłam moimi zdolnościami!

wtorek, 28 kwietnia 2015

Smak świąt :)

Taaak było pysznie, że należy się temu osobny post :-)
Albo nawet dwa...
...nieee...
Jednak poprzestanę na jednym, bo na samą myśl o tym co napiszę już cieknie mi ślinka...

Zwierzałam się Wam tu nie raz jak bardzo brakuje mi polskich przysmaków jak twaróg czy najprawdziwsze w świecie masło! Nie mogłam już doczekać się pobytu w Polsce obiecując sobie zjedzenie wszystkiego "na zapas".
Przed świętami zaczęłam "robić miejsce" na te wszystkie rarytasy...  Oszczędzałam się w spożyciu słodyczy i innych pyszności przed wyjazdem, choć nie było to łatwe, bo ostatnimi czasy moje ulubione śniadanie to czekolada, a obiad - lody :-) Jednak ilość wszelkich delikatesów jaka mnie spotkała nie równała się oczywiście ilości odmówionych sobie czekoladek we francuskim życiu...
Nie ważne ile kilogramów mnie to kosztowało :P - było pysznie!

Najśmieszniejsze było to, że nasi rodzice spodziewali się, że będziemy mieli ochotę na co najmniej 'marcepany z szarego mydła' czy inne wydziwione potrawy. A my tymczasem moglibyśmy całe święta opędzić bułką z masłem, a w przypadku Pana Męża - z domowym smalcem :-)

Mimo naszych niewielkich wymagań dane nam było skosztować na tym wypoczynku prawdziwych frykasów... Był i rosół z ganianej kury... i pierogi z mięsem mniam!!! Zjadłam ich chyba ze 40 !!!
A na deser: twaróg !
W każdej postaci!
I u jednych i u drugich rodziców: twaróg, twaróg, twaróg :)
Na słodko, na ostro, z rzodkiewką, śmietanką, cukrem, dżemem, w serniku i w melbie, w pierogach leniwych i ruskich.
Twaróg, twaróg, twaróg !!!
Przez chwilę zastanawiałam się nawet czy możliwa jest reakcja alergiczna przy takim jego nadużyciu... Szczęśliwie ode mnie się tego nie dowiecie! :D

Z innych "marzeń człowieka na emigracji" był też serek topiony...wielki frykas, nie? :) Ale tu, we Francji, go nie znalazłam, więc oczywiście wcinałam jak 'małpa kit'.

Święta nie odbyłyby się bez mazurków rzecz jasna!
Muszą to być obowiązkowo mamine mazurki!
Żadne tam podróby ze sklepu i inne wypieki 'na skróty'.
I chwała Mamie za to, że chciało jej się upiec te mazurki :-) Bo z całej tej listy marzeń kulinarnych wywiązała się w 100%!!!
I Tato mój też kochany, bo w pocie czoła wygniatał dla nas ciasto drożdżowe, które na zmianę z twarogiem jadłam bez przerwy :D
Pychota!
Właśnie to kocham w świętach!
Że wszystko jest domowe...
Że Mama na propozycję zakupu ciasta odpowiada: "Kupne to mogę jeść cały rok! Jakie wyjdą takie będą, ale domowe. Upiekę sama!"

W końcu też zaznałam różnicy w żurku i barszczu białym :) A to dlatego, że u jednych rodziców serwowany był barszczyk a u drugich żurek. Aż trudno wybrać, który lepszy! Uwielbiam oba...
No i mniej wielkanocna, ale jakże ukochana ryba po grecku... Palce lizać!

Po takim łasuchowaniu naprawdę trudno było nam się zebrać do powrotu. Tym bardziej, że mamy naszykowały "słoiki", na które nie mieliśmy miejsca w bagażu... Aż bolało serce...

Widziałam wiele blogów, na których znaleźć można osiągi innych... 
Blogerzy chwalą się co też nowego w kuchni wyczarowali, dzielą się przepisami na mniej lub bardziej wymyślne potrawy... 
Okraszają je wspaniałymi zdjęciami...

A ja chcę tylko, a raczej AŻ! Pochwalić:

1. Naszych kochanych rodziców, którzy potrafili, a przede wszystkim chciało im się!!!, wyczarować te wszystkie smakołyki by sprawić nam radość!!! Udało się :D
2. Nasze polskie produkty, bez których nie udałoby się tego wszystkiego ugotować! Może i da się upichcić te dania w każdym innym miejscu, ale tylko w Polsce, tylko w domu będą TAK smakowały!
3. Nas, czy raczej nasze żołądki, a może skórę, albo ogólnie rzecz ujmując geny, które pozwoliły nam ujść z życiem mimo dziennej dawki kalorii 100-krotnie przewyższającej dopuszczalne normy!

W związku z tym nie ozdobię tego wpisu zdjęciami, bo:
1. Muszę chronić wizerunek rodziców, którzy nie mieliby chwili spokoju gdyby każdy wiedział, że potrafią takie pyszności wyczyniać!
2. Wszystkie dania zostały zjedzone szybciej niż ugotowane, szkoda czasu na robienie zdjęć, kiedy ciepłe ciasto jest najlepsze! (tylko trochę czasem boli brzuch, ale do przeżycia....czego się nie robi :P)
3. Nie pękliśmy, ale zanim wrócimy do figury, którą można pochwalić się na Facebooku pod wyzwaniem Ewy Chodakowskiej :P, upłynie jeszcze trochę czasu... A z resztą, potem znów przyjedziemy do Polski i wszystko zacznie się od początku...


Takie to były pyyyyszne święta!
Rozmarzyłam się...

A Wy, jakie smaki świąt lubicie najbardziej?

PS. Ależ zgłodniałam!
Dobrze, że zmieściła mi się do walizki kostka prawdziwego masła...czas na drugie śniadanie!

niedziela, 26 kwietnia 2015

Jestem, jestem...

Witajcie!
Wszystkich moich stałych czytelników przepraszam serdecznie za tą długą i niezapowiedzianą głuchą ciszę na blogu...

Tak to już czasem bywa...

Niestety!

Teraz jednak wracam do blogowania...

Do zobaczenia wkrótce!

piątek, 10 kwietnia 2015

Ludzie w podróży :)

Dziś będzie o tym "co Słonko widziało", a może lepiej pasuje: kogo Brykusiowo spotkało :)

I
Wiele razy pisałam już o tym, że nieznajomość francuskiego i to, że nikt mnie tu kompletnie nie rozumie pozbawiło mnie zupełnie poczucia obciachu i skrępowania... Rozmawiamy z Panem Mężem na spacerach o czym chcemy i jak głośno chcemy, komentujemy na bieżąco otaczający nas świat i przez myśl mi nawet nie przejdzie, że np. "ta Pani w ładnych butach" mogłaby odwrócić się i powiedzieć: "dziękuję, też mi się podobają" :) I to oczywiście prędzej czy później mnie zgubi...wiem to na pewno. Póki co jednak w pewine sposób nas "znalazło" :) A to było tak...
Jako, że pociąg, choć spodziewałam się luxusów - w końcu "Francja-elegancja", był zupełnie taki jak nasze rodzime TLK, postanowiłam powstrzymać wszelkie potrzeby... Niestety, na  stacji kolejowej przy lotnisku prócz automatów do biletów i busika dowożącego do terminali nie ma nic... Wpadłam więc do busa, zajęłam strategiczną pozycję i komunikuję Panu Mężowi, że przy wysiadaniu z busa ma obrać od razu kierunek na najbliższe WC... Na co mój Pan Mąż ze stoickim spokojem odpowiada "Dobrze, wiem, ale czy musisz to ogłaszać na cały autobus?". Oczywiście obruszyłam się, bo: "Przecież i tak nikt mnie tu nie rozumie". Na co siedzący po sąsiedzku, uśmiechnięty, wąsaty Pan w wieku mojego Taty odpowiedział: "rozumie, rozumie"... Nie pozostało mi nic innego jak tylko zaśmieć się, że na szczęście tylko tyle powiedziałam :P I tym oto sposobem mieliśmy kompana w czekaniu na samolot. Mogliśmy wymienić się emigracyjnymi spostrzeżeniami i wysłuchać kilku cennych rad jak przeżyć z tymi francuzami :)

II
W końcu zasiedliśmy w samolocie... teraz to już pójdzie z górki... małe 2 h i jesteśmy w DOMU :)
Nie wiem czy każdy tak ma, ale ja tak, że właśnie w takich momentach robię "rachunek sumienia". I okazuje się, że: żelazko nie wyłączone, masło na szafce albo lufcik w oknie nie zamknięty. Próbuję się opanować, by nie myśleć czego zapomniałam, bo raczej z samolotu czy pociągu i tak już niczego nie zmienię, ale to silniejsze ode mnie i, jak się przekonałam, nie tylko moja to przypadłość.

Czekamy już na odlot, telefony wyłączone, gdy słyszę na siedzeniu przede mną pewną rozmowę. Otóż, Pani w wieku 65+ zapytuje sąsiada o koszt połączenia telefonicznego czy też sms, bo właśnie jej się przypomniało, że coś w domu zapomniała, a ona leci na 4 tygodnie, więc gdy wróci będzie kiepsko. Chciała poprosić telefonicznie sąsiadkę o pomoc. Pan sąsiad, młody człowiek, niestety nie zrozumiał powagi sytuacji (nie był zbyt uprzejmy niestety) i odmówił jej pomocy, bo sam "musiał dokończyć" (pewnie czytał facebooka lub coś równie pilnego! Wybaczcie sarkazm, ale denerwuje mnie taki brak empatii, szczególnie, że to była starsza osoba, mocno przejęta, sam lot to nie jest "wyjście po bułki do sklepu", a dodatkowe bzdurne myśli nie pomagają w ukojeniu nerwów. Poza tym mógł być dla niej trochę bardziej uprzejmy...). Pomyślałam, że mogłaby wysłać tego smsa ode mnie. Okazało się jednak, że ona chce bym jej go napisała po francusku :) Ja oczywiście nie umiem, więc chciałam dać jej zadzwonić, ale mój stan konta wyświetlił zbyt małą ilość środków na rozmowę. Jako, że już się zaoferowałam Pan Mąż zaczął włączać swój telefon, co trwało w nieskończoność... Wtedy moja sąsiadka, młoda studentka prawa z Polski wracająca na święta z wymiany postanowiła, że to ona użyczy starszej Pani telefonu. Nawet sporo zrozumiałam z tej rozmowy, choć była po francusku :) Rozchodziło się o pozostawione śmieci, zamkniętą, acz wyłączoną lodówkę i tym podobne sprawy. Może nic wielkiego, ale po 4 tygodniach w południowym klimacie mogłoby być marnie.
I nagle w głowie zapaliła mi się bardzo czerwona lampka! 
A jak to będzie po 10 dniach?! 
Bo my nie mieliśmy do kogo zadzwonić, a zrobiłam dokładnie to samo co ta Pani :D 
Widać jej "rachunek sumienia" tym razem był też dla mnie. 
No trudno, nic już nie poradzę. 
Na szczęście lodówka nie zaśmiardła...
Tylko lody do wyrzucenia...choć były jeszcze trochę zimne dziwnie zmieniły kolor :P 

III
Wracamy do domu...tym razem do Avignon.
Czekamy na lotnisku w Modlinie, gdy kolejne samoloty z emigrantami wracającymi do pracy po świętach startują wokół... Bruksela, Oslo... kiedy kolej na nas?
Nagle spore zamieszanie, 3 osoby z samolotu do Oslo zostają cofnięte do bramek, jest jakiś problem z ich biletami. Samolot ma już prawie odlatywać, koleżanka która z nimi podróżuje jest odprawiona i odsyłana przez obsługę, pod groźbą, że zaraz samolot poleci bez niej, a z tymi trzema nieszczęśnikami nie wiadomo co dalej... Nie wyglądało to za ciekawie... Okazało się, że dokonali nieudanej próby zmiany terminu biletów, ale czegoś tam nie skończyli, nie kliknęli i w rezultacie byli nieodprawieni. Oczywiście, nie uzyskali zgody na odlot bez opłaty, więc musieli zapłacić za odprawę na lotnisku (Dla niezorientowanych : "jak za zboże", podczas gdy odprawa online jest darmowa w Ryanair!). Szczęśliwie jeden z nich miał kartę kredytową, którą uiścił opłatę. No i tu się zaczyna najlepsze... wokół tych Panów zebrały się chyba 4 osoby z obsługi lotniska, a także w nieco dalszej, ale i tak żadnej odległości spora grupa gapiów, czekających na inne odloty. Tymczasem Pani rozwiązująca problem odprawy przedyktowała dwukrotnie na całą halę odlotów przez swoją "szczekaczkę" wszelkie możliwe dane do karty kredytowej. Nie ma to jak ochrona danych osobowych! 
Przez chwilę i ja się zastanawiałam, czy nie zmajstrowałam czegoś w naszej rezerwacji, gdy sprawdzałam czy można jeszcze dołożyć bagażu (tak, ciągle było mi mało...tak udany był shopping w Polsce), ale okazało się, że wszystko w porządeczku :) Odlecieliśmy do Francji bez przeszkód

Przyzwyczajona włóczęgami po Avignon w całej tej naszej podróży obserwowałam ludzi... 

Brykusiowo spotkało więc także:

- wstawionego na maxa Pana, który pewnie "bardzo bał się latać", błąkającego się cały lot po samolocie za stewardem, by ten dorabiał mu drinki (przed samym odlotem, już w samolocie, do dna opróżnił flaszeczkę polskiego przezroczystego trunku). Ten sam gość, 5 drinków później, wysiadając z samolotu zabrał bagaż jakiejś kobiety... W ostatniej chwili jego kompan, nieco bardziej przytomny, gdy Pani już szarpała go za swoją torbę przypomniał mu, że on swój bagaż nadał do luku!

- Bardzo sfrancuszczoną Polkę, która popatrzyła na nas na przystanku autobusowym i powiedziała "dzień dobry" :) Jednym słowem wyglądamy na Polaków! Dziwnie mi się z nią jednak rozmawiało. Miała taki "francuski" sposób bycia. Trudno to wytłumaczyć... U Francuzów zupełnie mi  to nie przeszkadza, a u Polaków totalnie drażni. Można by to porównać do wujka "z Ameryki" co po 3 miesiącach zapomniała polskiego i mówi z akcentem, a do tego "u nas w Czikagu".

- Francuza, którego rodzice byli Polakami, z żoną :) "Ona pracuje w Londynie, ja mieszkam w Paryżu i mam spokój" :D Uroczy człowiek! Czekaliśmy razem z nimi na pociąg, a on, choć zapomniał już polski, bardzo chciał z nami rozmawiać i widać, że sprawiało mu to dużą frajdę. Uśmiałam się, bo jego żona bardzo się niecierpliwiła brakiem pociągu, brakiem informacji, czy jest opóźnienie, ile opóźnienia itd... Mój Pan Mąż powiedział, że 2 minuty i będzie, na co ona "francuskie 2 minuty" :) Podzieliłam się z nimi moją obserwacją, że wydawało mi się, że Francuzi mniej się spieszą. Odpowiedzieli, ze tu na południu - owszem, ale nie w Paryżu :P

A skoro jesteśmy już w klimatach podróżniczo-samolotowych nie mogę nie wspomnieć o tym, że pasażerowie lecący z Marsylii do Polski tradycyjnie uczcili lądowanie brawami... 
Nie mam pojęcia skąd się to bierze, a wkurza mnie to niemiłosiernie... 
Bijmy też brawo kierowcom autobusów na każdym przystanku i ogólnie wszystkim, którzy wykonują swoją pracę jak należy... 
Matko!!! Przecież to nie łut szczęścia! Tak ma być i tak jest!!! Aaaa...
W drodze powrotnej do Marsylii już myślałam, że to się nie zdarzy, już nawet zniecierpliwiona, po lądowaniu, zdążyłam zagadnąć do Męża zaczepnie "a gdzie brawa?!", gdy nagle na pokładzie rozległy się.........fanfary!!! 
Puszczone z głośników!!! 
Nooooooo...... sami się prosili!!! 
Są fanfary - są i brawa!

czwartek, 9 kwietnia 2015

Wyjazdowo

Przed wyjazdem na święta do domu, zostawiłam kilka postów, byście za bardzo nie tęsknili:P
Jednak i tak od tygodnia na blogu całkiem głucho...
Aż do teraz...
Wczoraj powróciliśmy, a już dziś zabieram się do pisania :)
 
Cieszycie się??

Zanim zobaczycie moje nowe wykony opowiem Wam jak minęły nam te przedświąteczne i wielkanocne dni (muszę mieć czas na papierową produkcję :P)...
Jak to u mnie - będzie pomieszanie z poplątaniem :)
Nic nie poradzę, po prostu tyle się działo!!!
Tylko 10 dni, ale wypełniona każda minutka!!!

Zacznę podróżą :)

Przed wyjazdem do Polski Panu Mężowi przyśniły się podarte buty...
Jak wiecie nie wierzę w przesądy, czarne koty, przechodzenie pod słupami, a już na pewno nie w sny... Jednak są tacy co to wierzą... i nie omieszkają przepowiedzieć co też takie sny oznaczają!!! Ponoć buty w senniku oznaczają podróż - to by się nawet zgadzało. Tyle, że podarte - kłopoty w podróży. Tego już wolelibyśmy nie wiedzieć, szczególnie, że niedawna katastrofa lotnicza każdemu zapewne podniosła przed naszym przyjazdem nieco poziom adrenaliny - czy o tym mówili czy nie, zawsze gdzieś z tyłu głowy to siedzi!
Podarte buty we wspomnianym śnie były z pewnością sennym marzeniem Pana Męża... A takie marzenie - coby te buty szlag trafił - konsekwencją nieudanych prób rozchodzenia pewnej pięknej pary obuwia męskiego :( Sen na bank wywołany był wprost przez palący ból pęcherzy na jego stopach... Taka to wróżba ze snu :P
Czyli wszystko jasne, sen wiadomo skąd, w zabobony nie wierzymy, nic się więc nie stresowałam, tylko czekałam z niecierpliwością do niedzieli - 29.03.
Nic się nie stresowałam, może tylko poza zmianą czasu, która następowała akurat z soboty na wyjazdową niedzielę...
Tym to byłam przerażona!!!
...że zaśpimy, się spóźnimy i nie polecimy... 
A wszystko to przez głupie telefony! 
Bo te nieco nowocześniejsze same się przestawiają! 
Ale czy zawsze? 
Czy nie zapomną? 
A co będzie jak się nie przestawią?! 
Akurat tak się składa, że telefony mam dwa, oczywiście modele różne... 
Pomysł: może ustawię budzik na różne godziny... 
Aaaale, co jeśli jeden się przestawi sam, a drugi nie... itd. itp.
W żadną stronę nie umiałam sobie tego wymyślić!!! 
To było przed wyjazdem moje jedyne, ale za to potężne zmartwienie...
Końce końców nastawiłam budziki bezsensownie wcześnie, by mieć pewność, że nie zaśpię!
Byłam jednak tak podekscytowana wyjazdem, że wstałam grubo przed nimi :) 
Czuwałam więc przed komputerem przekonana, że jedyny kłopot z głowy!

Tyyyle mieliśmy czasu... wstałam przecież wystarczająco wcześnie by dopiąć wszystko na ostatni guzik... ale i tak, jak to zwykle bywa, opuszczaliśmy mieszkanie w popłochu...
Czas wyliczony co do sekundy!
Trasa na dworzec - 2,5 km - przeliczona na zawrotne tempo...
...taaaak, mogliśmy wziąć oczywiście autobus...tylko po co?! 
My nie jeździmy autobusami, bo tu wszędzie jest blisko...
Tym razem jednak, trzeba było ambicje spacerowe schować w kieszeń!
Po 1 kilometrze byłam wykończona! W końcu w Avignon tydzień temu była już wiosna pełną gębą, a tymczasem ja wystroiłam się na klimat polski. Tym sposobem dosłownie rozpuszczałam się w moim pięknym płaszczyku!!! (oczywiście w Polsce okazało się, że płaszczyk to sobie mogę wsadzić...pod zimową kurtkę!!! Dzięki Bogu siostra nosi się w tym samym rozmiarze, bo śniegu w Wielkanoc, choć był ostatnio dość popularny tą porą, się nie spodziewałam :P).
Jest jeszcze jeden powód, dla którego skorzystanie z autobusu miałoby sens...
Mianowicie, utrzymałoby to przy życiu naszą walizkę.
Całkiem nową, raptem dwa czy trzy razy niezbyt mocno używaną...
Od połowy trasy jedno z jej kółek jechało bokiem, by pod samym już dworcem odpaść, zamieniając tym samym walizkę w jednostronny pług...
Umierałam ze śmiechu patrząc jak Pan Mąż ciągnie za sobą owego trupa i zastanawiałam się czy jest jeszcze szansa na jakąkolwiek reanimację tego sprzętu. Trochę to wkurzające kupować walizkę co wyjazd! Szczególnie, że moja lista zakupów w Polsce i bez walizki opiewała na zawrotną kwotę...  Ostatecznie, jako że każde niepowodzenie można przekuć na sukces, tylko trzeba wiedzieć jak, stwierdziłam, że skoro tak mają wyglądać nasze "podarte buty" w tej podróży to całkiem spoko!!! :D
Jako fanka wszelkiego rodzaju "zrób to sam" nie wierzyłam, że to tak po prostu koniec tej walizki...
W końcu "Polak potrafi"...
Po dogłębnych oględzinach konsylium w składzie: Siostra, Tata, Mama, Ja i Pan Mąż stwierdziło, że da się ją uratować!!!
Okazało się, że nawet niezbędne do tego elementy są już w domu (zbieractwo wszelkich "przydasiów" zdecydowanie popłaca :) ).
Tata, który zawsze uważa, że wszystko się da, oprócz tego, że się w pewnym miejscu parasola nie da otworzyć :D (nie próbujcie...całe życie wierzę Tacie na słowo w tej kwestii!!!) zepsuł i drugie kółko a potem oba zastąpił porządnymi kółkami meblowymi na metalowym uchwycie... Teraz już nie ma szans by plastik tarł o plastik i stopił g***, znaczy się bardzo marne, kółeczko :D
Były nawet pomysły by zrobić z niej super-wypas walizkę pionową z kołami obrotowymi, no ale już może bez przesady :P
Teraz i tak zdaje się, że owa walizka posłuży nam przez lata...
A w razie gdyby kółka się zużyły - wystarczą odwiedziny w byle jakim markecie budowlanym :) Możemy ją regenerować nieskończenie wiele razy...
Inne jej elementy są wybitnie wytrzymałe - sprawdziłam to w drodze powrotnej do Avignon, ale o tym innym razem.
Na dziś to tyle wspominek z wyjazdu!

czwartek, 2 kwietnia 2015

Świątecznie!

Święta tuż tuż...
Przedstawiam więc drugą odsłonę kartek wiosennych z elenetami piramidkowymi.
Tym razem bardziej świąteczne, choć równie wiosenne...
Jest zajączek...
...jest wielkie jajo...
...i jest wielki czwartek, więc nie piszę nic więcej tylko wracam łasuchować do mamusinej kuchni!
yyy...napisałam łasuchować...??
Miało być POMAGAĆ!!!

A Wam,
moi Kochani Czytelnicy,
z okazji zbliżających się Świąt Wielkiej Nocy
 życzę zdrowia, spokoju 
i samych radosnych chwil w gronie najbliższych!

Wesołego Alleluja!




środa, 1 kwietnia 2015

Mobil

Mobil, w sensie zabawka, co to uwiesza się ją  nad małym człowiekiem, a która zajmuje (daj Boże!) tegoż człowieka choć na kilka chwil... tak by strudzeni rodzice mogli zrobić cokolwiek, jak np. podrapać się w tyłek:P
Musi się dyndać...
Musi zainteresować!
Może migotać...
W moim mniemaniu (choć pewnie człowiek o wzroście 56 cm miałby inne zdanie, którego na szczęście nie może wyrazić) nie może wydawać dźwięku...
W mniemaniu firm produkujących ekwipunek dziecięcy - musi kosztować krocie!

Pomysł na papierowe kule wygrzebałam oczywiście z internetu...
Myślę, że świetnie sprawdziłyby się jako oryginalne ozdoby choinkowe!
Miałam zrobić z nich łańcuch na wzór świetlnych łańcuchów, ostatnio tak popularnych do dekoracji wnętrz...jednakowoż kolorystyka papierów, które mi pozostały nie dała mi dużego pola do popisu...
No i wyszedł "mobil"
Nie jest idealny, trochę niedokończony (nie mam już nici, wstążki przywiozę z PL po świętach, więc póki co wisi na resztkach firanki) jednak musiałam go zmontować, by zobaczyć efekt prawie końcowy...
Stelaż...ze starej zazdrostki...totalny recykling, jak to zwykle u mnie.
Jako, że dziury w ścianach zabronione, podwiesiłam go do sufitu na przylepnym haczyku...w końcu to tylko trochę papieru...konstrukcja naprawdę leciuchna!

Po małym tuningu będzie idealny!
Fotograf ze mnie żaden, jednak mam nadzieję, że zdjęcia wystarczająco oddają "o co chodzi" ;)







Jeśli macie ochotę zrobić własne papierowe kule - nic prostszego...
Potrzebujecie tylko 20 kółek, które zagniecie tak by wyszedł trójkąt równoboczny (to może być "wyższa szkoła jazdy" wpisać trójkąt równoboczny w okrąg... :P ). Ja wycięłam sobie z tekturki taki trójkąt i potem każde kółko zaginałam "na nim".
Z tych kółeczek sklejacie za zagięte płatki "wieczko" oraz "spód" kuli - po 5 kółek na każde....
Pozostałe 10 kółek należy skleić w pierścień.
Do pierścienia dokleić "wieczko" i "spód" i...gotowe!
To naprawdę dziecinnie proste!
Wykończenie typu perełki czy inne kwiatuszki pozostaje już tylko waszej wyobraźni!
Miłej zabawy!