środa, 25 listopada 2015

Papierkowy szał! (i niestety tym razem 'papierkowy' nie oznacza rękodzieła)

Nasz niedawny pobyt w kraju był szalenie intensywny.

Z wielu rzeczy, które chcieliśmy w tym czasie załatwić, jedną z najważniejszych spraw było ogarnięcie dokumentów dla naszej Pyzki. Póki co dysponujemy dla niej jedynie tymczasowym dokumentem tożsamości wydanym tu, na terenie Francji. . .

Tu garść praktycznych informacji dla osób, które być może znajdą się kiedyś w naszej sytuacji :)

Kiedy za granicą rodzi się polskie dziecko o dokument tożsamości, na podstawie otrzymanego w urzędzie miasta aktu urodzenia, należy wystąpić do polskiej jednostki dyplomatycznej. Na podstawie aktu urodzenia otrzymanego za granicą można uzyskać jedynie okresowy dokument tożsamości dla dziecka.
Okazuje się, że możliwe jest załatwienie takiej sprawy korespondencyjnie. Zdecydowanie nas to ucieszyło, bo najbliższy nam konsulat jest w Lyonie. Zależało nam też na czasie, a każdy wie ile czeka się na paszport… więc gdyby nie opcja korespondencyjna zmuszeni bylibyśmy do nie lada wycieczki, naszą czerwoną, nieklimatyzowaną strzałą w 40-stopniowym  upale.
Na szczęście obyło się bez tego!
Przesłano nam kopertę ze wszystkimi potrzebnymi drukami i szczegółową instrukcją jak je wypełniać. Był typowy blankiet paszportowy, oświadczenie rodziców, a także prośba o przesłanie dokumentu pocztą. Prócz wypełnionych papierków musieliśmy dołączyć też francuski akt urodzenia, kopie naszych dokumentów, fotkę malucha i czek, no bo przecież nie ma nic za darmo :P
(Instrukcja do zdjęcia: jasne tło, zdjęcie zrobione na wprost, otwarte oczy, zamknięte usta. Tiaaaa...i weź to objaśnij czterotygodniowemu niemowlakowi! Była zabawa!)
Zastanawiałam się jednak, jak załatwia się sprawę podpisu obojga rodziców?
W końcu, by wyrobić paszport dziecku oboje rodziców w tym samym miejscu i czasie musi wyrazić na to zgodę. Otóż, w tym celu konsulat przesłał nam odpowiedni druk, z którym pomaszerowaliśmy do naszego urzędu miasta. Tam, przy świadkach (oczywiście nie bez przeszkód, bo dokumenty były po polsku i weź tu człowieku wyjaśnij o co nam chodzi :P), wypełniliśmy druki, a urzędnicy przybili sto ważnych pieczątek . Tym sposobem mieliśmy komplet papierków gotowych do wysłania.
Poszło całkiem łatwo i sprawnie, i już po jakichś dwóch tygodniach (!!!) mieliśmy paszport w garści.

Mogliśmy kupić więc bilety do Polski :D

To co poszło super łatwo tu, we Francji, w Polsce nieco się skomplikowało…
Myślałam, że ‘zmontowanie’ polskiego aktu urodzenia na podstawie francuskiego dokumentu, po przedłożeniu jego tłumaczenia, będzie formalnością.
Jakże się pomyliłam!
Wybraliśmy się do naszego Urzędu Gminy, okienko ‘akty urodzenia i zgonu’ i od razu niespodzianka… Takich spraw już się we własnych Urzędach Gminy nie załatwia. Teraz jest do tego celu oddzielne okienko w jednej tylko placówce  w Warszawie – przy Placu Bankowym. 
Trzeba jednak patrzeć na życie pozytywnie – „szklanka jest do połowy pełna”, bo to okienko mogłoby być równie dobrze na przykład na Kabatach…
Udaliśmy się więc pod wskazany adres i zaprezentowaliśmy przyniesione świsteczki.  Pani pochwaliła nas, że pięknie skompletowaliśmy potrzebne papierki. O dziwo wszystko co trzeba było mieć mieliśmy przy sobie :D Od razu, po szybkim rekonesansie wiedziała też, że wnosimy prośbę o korektę atu urodzenia Pyzki zgodnie z naszym aktem małżeństwa. 
Bystrzacha! 
A może oddzielne okienko ma sens... :P 
Muszę przyznać, że korekta z aktem małżeństwa to znakomita opcja, bo już się bałam, że będziemy musieli przechodzić procedurę zmiany nazwiska Małej. Wszystko dlatego, że dokumenty wystawione we Francji, a co za tym idzie ich tłumaczenie, zawierały szereg błędów z tytułu braku polskich znaków. 
Jak się okazuje, nie tylko w Polsce niektórych rzeczy „się nie da”. I podobnie jak w większości przypadków w naszym pięknym kraju i tu zawinił raczej: 1) brak dobrych chęci, lub 2) brak znajomości podstawowych opcji w programie komputerowym, bo rzeczony papier nie był generowany przez żaden specjalny system. Ot, zwykła kartka z typowego MS Word.
Jakby mało było braku polskich znaków, wszędzie wpisano mnie z nazwiska panieńskiego – Francuzi już tak mają, że jakoś bardziej to uważają… Może  to i z sensem – 75% ludzi, których tu poznaliśmy jest rozwiedzionych. Bez sensu przywiązywać się więc do nazwiska męża :P
Wypełniliśmy co trzeba i…
Dowiedzieliśmy się, że na polski akt urodzenia musimy poczekać miesiąc!
Cudownie!
A ja myślałam, że złożymy wniosek o dowód dla małej jeszcze przed wyjazdem do domu… naiwna!

Z innych ciekawostek :
Musieliśmy oczywiście uiścić opłatę urzędową za 1) wydanie aktu urodzenia (to już awansem) i 2) jego korektę. I tu następna niespodzianka… Gdy już wróciliśmy do Avignon odebrałam telefon z urzędu by dowiedzieć się, że po korekcie odnaleziono jakiś jeszcze jeden błąd. Miła Pani zapytała mnie czy chcę, by go naprawić (głupie pytanie!!). Oczywiście, że chcę! Na co ona, że wolała spytać, więc tylko mnie poinformuje, że ona go skoryguje, a ja jak będę odbierała dokumenty to dopłacę jeszcze jakąś tam kwotę!!!!!!!!!!!!!!
Skoro trzeba, to tak właśnie zrobię!
Ale… co za wariatkowo!
Zdawało mi się, że zaznaczyliśmy opcję ‘korekta zgodnie z aktem małżeństwa’, co, tak na chłopski rozum, oznacza dla mnie "poprawcie wszystko tak, jak jest w tym dobrym świstku". I, pewnie głupio rozumuję, ale i opłata powinna być za całą korektę, niezależnie od ilości błędów i poprawek…
No, ale ja może jakaś dziwna jestem…
Skoro jesteśmy już przy opłatach, to mam jeszcze jeden „kwiatek” z tej wizyty w urzędzie. Mianowicie, udaliśmy się do urzędowej kasy uiścić należną kwotę zgodnie ze wskazaniem Pani z okienka (napisaną, a raczej nabazgraną, odręcznie ołówkiem w kółeczku na naszym wniosku – pełen profesjonalizm). Pan kasjer dostał nasze dokumenty, rzucił okiem na ten osobliwy ‘rachunek’, wziął od nas pieniądze i… koniec. Spodziewaliśmy się raczej paragonu/kwitu/potwierdzenia zapłaty, więc staliśmy nad gościem jak dwie sieroty, na co on, bez mrugnięcia okiem przemówił do nas w te słowa: „potwierdzenia zapłaty dołączam do Państwa dokumentów”. 
A to ciekawe! 
My ząś potwierdzenia nie otrzymaliśmy...
Mam więc nadzieję, że to ‘dołączenie‘ (zapewne w pełni profesjonalnym, mega wytrzymałym spinaczem biurowym) przetrwa wędrówkę po stu biurkach przez cały ten miesiąc naszego oczekiwania (bo cóż innego będzie robić przez 30 dni jeśli nie wędrować?!)…

Na szczęście urzędy bardzo dbają o to, aby nam nie obrzydły i się nie opatrzyły. Przez miesiąc oczekiwania można zapomnieć o tych trudnych doświadczeniach.
Kiedy znów przyjedziemy do Polski dokumenty będą gotowe i wtedy pójdzie już gładko… Meldunek, numer PESEL, wniosek o dowód i gotowe!
Lotem błyskawicy w rok powinniśmy się wyrobić! :P
Taką mam nadzieję…
Licząc miesiąc oczekiwania na każdą z operacji, dodając do tego możliwość ogarnięcia tych sytuacji tylko wówczas, gdy jesteśmy w kraju (patrz święta zimowe i wiosenne, wakacje) zaczynam się niepokoić czy zmieścimy się w okresie ważności tymczasowego paszportu. :(
No cóż…taki mamy klimat!

czwartek, 19 listopada 2015

Lecimy, lecimy...

...czyli ciąg dalszy wspominek z wycieczki do Polski...
Jakoś udało nam się spakować, choć był to nie lada wyczyn... (link do info 'jak się nie pakować' tutaj).

Bagaże gotowe, a więc ruszamy!
A nasza podróż do Polski trwała caaały dzień...
Z domu wyruszyliśmy o 7 rano! 
Co za barbarzyńska godzina! 
Już dawno tak wcześnie nie wstawałam! 
(w stanie odmiennym przywykłam do pobudki w godzinach przedpołudniowych :P i choć straszono mnie, że po wykluciu się Aśki wszystko się zmieni, a spanie to już w szczególności nic takiego nie zarejestrowałam :P )
Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy wsiadaliśmy do autobusu. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na dworzec kolejowy. A stąd już tylko godzina w pociągu, kilka minut w autobusie relacji: dworzec-lotnisko, potem jeden, drugi lot i sruuu...wylądowaliśmy w Warszawie.
Taka sobie przejażdżka...bułka z masłem! 
Jeszcze tylko jakiegoś rejsu promem tu zabrakło :P
Biorąc pod uwagę nasz ekwipunek, a także, co istotniejsze i bardziej stresujące, niemowlaka w składzie wycieczkowego teamu byłam, delikatnie mówiąc, zaniepokojona przebiegiem tej podróży. 
Okazało się jednak, że zupełnie niepotrzebnie!

Cała podróż przebiegła nam nad wyraz sprawnie i nawet szybko :)  

Niestety, nasza córka postanowiła zapasy mleka na lot zużyć już zanim dotarliśmy na lotnisko. A to żarłok! A może ma jakiś dodatkowy zmysł?! Może wiedziała o bonusowym mleku w termosie i wyczuła je na odległość, kto wie... :P
Nieco pokrzyżowało to moje plany co do jej żywienia na ten dzień. 
Poinstruowana przez lekarza co do zasad przelotów z takim brzdącem wyposażyłam nas w wodę i nowe mleczko... Oczywiście mogłabym też serwować je na pokładzie, prosto z 'kranu', ale nie jestem fanką obnażania się w miejscach publicznych, nawet z tak czystych, naturalnych pobudek. Ogarnęłam to więc na osobności...
I tu dygresyjka lotniskowa... Na terminalu tanich linii lotniczych w Marsylii jest, jakby to powiedzieć, 'all inclusive' - wyposażenie na miarę XXI wieku. My lecieliśmy jednak z terminalu, hmmm, standardowego?, no bo raczej nie 'drogich linii' :P 
I tu niespodzianka... 
Już kiedyś pisałam, że w hali przylotów tegoż terminalu przywitały mnie zamiast toalet boxy TOY-TOY!!! Okazuje się, że pasażerowie odlatujący z tego miejsca również skazani są na opcję 'brud, smród i ubóstwo'! Przemierzyłam całe lotnisko wzdłuż i w szerz! Próżno szukać pokoju dla matki z dzieckiem, przewijaka etc.! Standardowe toalety, do których schodzi się o jeden poziom w dół, po schodach (opcja baaardzo wygodna dla pasażerów z bagażami, czyli wszystkich!) brudne i cuchnące, że aż strach! Wyobraźcie sobie, że wolałam poczekać do klaustrofobicznej kabiny w samolocie! Wierzę, że po tym wyznaniu każdy z Was ma już obraz stacjonarnego kibelka lotniskowego.... Cud, że namierzyłam toaletę dla niepełnosprawnych! Niestety, nie było w niej blatu, na którym mogłabym zmienić Pyzie pieluchę... Zmuszona byłam zrobić to na fotelach przed wyjściem do samolotu, wśród innych pasażerów oczekujących na swój lot! Pyyysznie!!! Żeby nie było, że może ciemna jestem, nie znam się, za słabo szukałam: Tego dnia pół samolotu zajmowała dzieciarnia (początek jesiennej przerwy w naszym regionie - mam wrażenie, że Francuzi to jak 'królowce' z reklamy - ciągle mają przerwę :P) i inne mamy wszelkie okołodzieciowe czynności wykonywały podobnie jak ja, na tych samych fotelach...
Ciekawi jesteście jak nam się leciało?!
Byłam tak zaaferowana tym naszym pierwszym razem w samolocie we trójkę, że nawet nie pomyślałam o obawie przed lataniem. Niby nie boję się latać, ale przed samym wejściem na pokład a potem przed startem mam zawsze ten dreszczyk niepewności. Tym razem jednak wszystko kręciło się wokół Pyzulki. Gotowi na wszystko przypięliśmy ją do moich pasów i oczekiwaliśmy w napięciu co będzie dalej! Pokrzepiła mnie trochę obecność innych maluchów na pokładzie... Pomyślałam sobie: wszystkie będą ryczeć, nikt się nie będzie dąsał na dzieci zakłócające podróż, bo jest ich zbyt wiele :P I wystartowaliśmy... i wylądowaliśmy.
To najdłuższa historia lotu jaką znacie?
Po prostu nie ma o czym gadać :)
Byliśmy mega przygotowani...
Na wszystko...
No bo miało być tak: przy lądowaniu dziecko zaczyna płakać, bo zatykają mu się uszy. Jeśli nie pomaga smoczek dać mu wody/mleka/cycka. Gdy więc podchodziliśmy do lądowania, choć Mała spała, uzbroiłam się we wszystkie butelki i dodatkowe smoczki... Oczywiście, w razie konieczności, w ostatecznej ostateczności, gdyby wszystko zawiodło, gotowa byłam rozdzierać także koszulę...
Tymczasem, nie wiem czy to przez praktykę jeszcze z brzucha (w sumie 6 lotów w życiu płodowym było już za nią), ale pierwszą wycieczkę samolotem nasze dziecko przespało tooooootalnie!
A może to po matce :P Ja też mój pierwszy w życiu lot przespałam w całości...
a może jest stworzona do latania, będize stewardessą i zwiedzi kawał świata :P
Wszystko przed nią!

Nam po tym wspaniałym pierwszym locie pozostała przesiadka i lot nr 2.
Przesiadka z dzieckiem, to była kolejna opcja spędzająca mi sen z powiek.
Skoro jednak Mała spała gdy wylądowaliśmy, opuściliśmy samolot jako ostatni. W końcu z nami na pokładzie dalej nie polecą...
W Brukseli przywitał nas zupełnie inny, cywilizowany świat! Tzn. piękne, czyste, schludne toalety, pokoje dla rodziców, eleganckie kibelki dla niepełnosprawnych...
Cud, miód i orzeszki normalnie!
(Chyba muszę rozważyć recenzowanie tego typu przybytków :) Są ludzie, którzy za pieniądze chodzą do restauracji, by je potem obsmarować lub, to raczej rzadziej, pochwalić! Może zwrócą nam choć za bilety, gdy napiszę ładną notkę o lotnisku w Brukseli - tym bardziej, że upodobaliśmy sobie latanie brukselskimi liniami :P No, ale mam też jeden minus dla tego portu...napoje można kupować tylko w automatach! Czyli papierowe pieniądze nie działają, czyli nie kupiłam wody i byłam z tego powodu baaardzo niezadowolona!).
Skorzystaliśmy ze wszystkich tych lotniskowych dobrodziejstw i zanim się obejrzeliśmy byliśmy już na pokładzie samolotu do Warszawy! Pyza zapewniła nam pierwszeństwo w wejściu na pokład :) Tym sposobem, z przesiadki, która trwać miała prawie półtorej godziny zrobiło się bardzo szybkie przewijanie i fruuu...lecimy dalej!
Wniosek: przesiadka z brzdącem - bułka z masłem!!!
(w grudniu czeka nas 6h na tym samym lotnisku...muszę przewijać ją wówczas nieco woooolniej :D)

Podczas drugiego lotu byłam już zdecydowanie bardziej wyluzowana, udało mi się nawet zdrzemnąć! Samolot był bardziej pusty niż pełny, więc i Pyzka miała własne siedzenie :) Ona też się wyluzowała... Cały lot umilała nam podróż śpiewami i gaworzeniem, a że zadatki ma na operową diwę zainteresowali się nią współpasażerowie... Zanim się obejrzeliśmy wylądowaliśmy w Warszawie, gdzie na lotnisku czekał już na nas (najbardziej oczywiście na wnusię) mój Tata.

Choć ta wyprawa jawiła nam się, przed jej rozpoczęciem, jako totalny hardcore, okazała się być całkiem znośna...
Tak myślałam, gdy lądowaliśmy!
Po maratonie jaki przyszło nam odbyć w Polsce podczas tej blisko 3-tygodniowej wizyty, myślę sobie, że ten dzień to była 'kaszka z mleczkiem'...
Ale o tym już następnym razem :)

wtorek, 17 listopada 2015

Czy jesteśmy Paryżem?

Mieszkamy tu prawie od roku i choć nasz dom, jak zawsze podkreślam, jest w Polsce, to w jakiś sposób, siłą rzeczy, utożsamiamy się z miejscem, w którym aktualnie żyjemy. 

To, co stało się w Paryżu w ostatni piątek wstrząsnęło nami potwornie! 
To tak straszne, że aż nierzeczywiste! 
A jednak wydarzyło się naprawdę :(

To kolejny już atak terrorystyczny wymierzony we Francję, który miał miejsce odkąd tu mieszkamy. Pierwszy raz jednak na tak ogromną skalę (nie bez kozery media podają, że to największa po drugiej wojnie światowej tragedia jaka dotknęła ten kraj)! 

Szczerze mówiąc, po tym co widzieliśmy po ataku na redakcję gazety 'Charlie Hebdo', który miał miejsce w styczniu, zaraz po naszym tu przybyciu, spodziewaliśmy się jednak większej solidarności francuzów w tym trudnym dla nich czasie. A może raczej "widocznej solidarności"...
W styczniu wszystkie sklepowe witryny pokryły się plakatami 'Je suis Charlie' (Jestem Charlie). Odbył się także marsz w proteście przeciw aktom terroryzmu. Tymczasem teraz, mimo nieporównywalnego ogromu nieszczęścia, w mieście próżno szukać świadectwa, że 'wszyscy jesteśmy Paryżem'...
Czy tym razem mieszkańcy nie czują jedności z rodzinami ofiar?
Czy tym razem nie są przeciwni aktom terroru?
A my...
Czy jesteśmy Paryżem?

Nie ustawiłam francuskiej flagi na żadnym profilowym zdjęciu...
Nie wywiesiłam plakatów, że 'Jestem Paryżem', tak jak i prawie rok temu, w przypadku 'Je suis Charlie'...
Czy oznacza to jednak, że się nie solidaryzuję? 
Wręcz przeciwnie!
Jestem Paryżem, jestem Charlie, jestem Rosją, jestem Syrią, Kenią, jestem Malezją, jestem Meksykiem, jestem WTC...
Solidaryzuję się z każdym krajem, któremu przytrafia się tragedia, jak ta z 13 listopada ! 
I jestem pełna współczucia dla rodzin ofiar, które poniosły śmierć w tak brutalny, bezsensowny sposób!
Chyba i nasi sąsiedzi, tj. mieszkańcy tego uroczego zakątka, zauważyli, że styczniowe plakaty nie powstrzymały aktów terroryzmu wymierzonych we Francję...

****

Dziękujemy za wszystkie ciepłe słowa płynące do nas z Polski, za Waszą pamięć i troskę!
U nas na szczęście wszystko w porządku!
Staramy się nie dać zastraszyć i żyć normalnie, bo jakkolwiek przerażająco to nie zabrzmi, niestety w dzisiejszym świecie, gdzie wariatów niestety nie brakuje, wszędzie zdarzają się potworności!
 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Jak (nie) podróżować, czyli zapakuj się po brykusiowemu!

Jako, że wiosenno-letnią porą mój odmienny stan był już dość widoczny, a regulaminy większości linii lotniczych podają, że mogą 'ciężarówce' zbyt zaawansowanej odmówić wycieczkowania, od kwietnia kontakt z Polską mieliśmy jedynie internetowy.

I w końcu...
Po pół roku spędzonym we Francji znowu nadeszła ta wytęskniona chwila pobytu w Polsce, w rodzinnym domu...
Czas radosnych spotkań z bliskimi, rodziną, przyjaciółmi...
Ale też pora nieprzyzwoitego obżarstwa, łasuchowania i delektowania się polskimi specjałami :)


Trochę obawialiśmy się tej podróży...
Jak już tu wspominałam, nie udało nam się niestety zakupić bezpośrednich biletów lotniczych i zmuszeni byliśmy przesiadać się w Brukseli.
Taka kombinowana wycieczka dodatkowo podniosła nam poziom adrenaliny!
Raz już w prawdzie pokonywaliśmy trasę do Polski w ten sposób. Wtedy jednak Pyza miała zdecydowanie bardziej poręczne 'nosidło' :P
Przeczesując bezkresne czeluście internetu starałam się przygotować do tej wyprawy jak najlepiej. Z uwagą prześledziłam wpisy podróżujących rodziców... I po krótkiej ich analizie stwierdziłam, że nijak się mają do naszych - brykusiowych - realiów! No, może poza tym, że mam zabrać ze sobą pieluchy na podróż i wodę!
Naprawdę - EUREKA!!!
Serio?!Ktoś może tego nie wiedzieć?!
Niestety, pozostałe porady mogłam sobie w buty wsadzić, mówiąc elegancko...
No bo co z tego, że wiem, że dobrze mieć kompaktowy, składany wózeczek, kiedy my dysponowaliśmy jedynie fotelikiem samochodowym (bez kółek, bo rama od wózka, ważąca 12 kilo i składana do wielkości mega walizki raczej nie wchodzi w grę!)?! Jak się nie ma co się lubi...
Do tego jedyne walizki, jakie pozostały nam w Avignon miały rozmiar bagażu podręcznego, bo byliśmy przekonani, że polecimy tanimi liniami, bez bagażu nadawanego (dlatego wielkie paki pojechały z rodzicami do Polski, żebyśmy mogli zabrać je - wypełnione kabanosami i twarogiem!!! - w okolicy świąt). Rada doświadczonych rodziców-podróżników pt. 'ogranicz swój bagaż do minimum' była więc również jak 'kulą w płot', bo skoro miałam dużo większe limity wagowe i sztukowe niż w tanich liniach, próbowałam obwiesić się jak cyganka tobołkami, by nasze walizki mogły być bagażem nadawanym (a walizki zapakować na maxa - w końcu mogłam nadać aż 23 kg ! Tylko jak to zmieścić do walizki, która przewidziana jest na 12-15?!)!

Czyli kwestie pakowania i wygody mieliśmy z głowy.
Choć zwykle moje pakowanie to majstersztyk, czym już nie raz się tu chwaliłam! :P tym razem pojechałam po całości...
Ani wygodnie, ani kompaktowo, ale 'jakoś damy radę'...

A co właściwie przyszło nam ze sobą zabrać?!
Oto lista naszego bagażu:
- nosidełko - fotelik samochodowy, bez kółek!!! Za to z pasażerem w środku - pasażer: 6kg!
  (info dla niedoświadczonych z tego typu akcesoriami: ten przedmiot to najbardziej nieporęczna rzecz jaką kiedykolwiek w życiu przyszło mi nieść! A ma nawet uchwyt do noszenia! Wierzcie mi, nawet łózko polowe typu kanadyjka - wraz z zawartością w postaci śpiwora, koca i materaca - związane naprędce sznurkiem z okazji alarmu na obozie harcerskim, które musiałam z sobą targać po ciemnym lesie w piękną letnią noc jest poręczniejsze!).
- 2 walizki o rozmiarze dużego bagażu podręcznego (jakoś tak 50x40x20)
- torba - bagaż podręczny dziecka o wadze 10 kg
- torebka damska, bynajmniej nie na chusteczkę (jakieś 30x20x15) wypchana oczywiście po brzegi
- plecak (podobnie jak damska torebka - zapakowany na maxa, czyli papiery, elektronika, kanapki, butelka wody... na wypasie)
- torba z laptopem

Wyglądaliśmy jak cygański tabor!
Żałuję, że nie zrobiliśmy sobie zdjęcia, bo niestety-stety w takiej formie już wycieczki nie powtórzymy...
Nie żeby było nam niewygodnie, czy nieporęcznie...
To była po prostu MASAKRA!!!
I pomyśleć, że wychodząc z domu wzięłam jeszcze worek śmieci!!!
Nie, nie mam trzeciej ręki!

Dobrze, że jechaliśmy do Polski, to nastroje mieliśmy zdecydowanie korzystniejsze i te 'niedogodności' (lepiej określane jednak słowem : MASAKRA) były do przeżycia.
Nawet nie mam na kogo zwalić takiej formy naszego ekwipunku...
Sama to wszystko wymyśliłam!
Sama pakowałam!
I nawet na Aśkę nie mogę zrzucić ogromu rzeczy do zabrania, bo dla niej akurat wszystko czekało już w Polsce!
Sama sobie zgotowałam taki los!
Najważniejsze jednak, że wszystko pięknie się udało...
Nic nie zgubiliśmy i wszystko dotargaliśmy ze sobą do celu !!!
A o ile jestem mądrzejsza...
Tego dowiecie się z wpisu o powrocie :P

piątek, 13 listopada 2015

Żyjemy, żyjemy!

Cześć i czołem!

Nic się nie martwcie!!!
U nas wszystk ogra!
Tylko w ferworze pakowania zapomniałam napisać, że czeka nas mała przerwa!
A może nie zapomniałam...?
Chyba wydawało mi się, że pobloguję z Polski....
Co się oczywiście nie stało, bo i bez blogowania doby na wszystko było za mało!
W najbliższym czasie postaram się nadrobić blogowe zaległości!
Zapraszam do odwiedzania stronki :)

PS.
Kupiłam nowe papiery!@#$%^&*()(*&^%$#@!@#
 :D
Jeśli tylko Pyzulka pozwoli zwojuję coś gwaizdkowego..bo na bombki się w tym roku nie zanosi...szpilki to nie są moje ulubione zabawki przy dziecku...
Cóż: sorry, taki mamy klimat :P