wtorek, 31 marca 2015

Takie sobie pojemniczki

Wiele czasu poświęcam ostatnio stronom pt."Zrób to sam" oraz ich anglojęzycznym odpowiednikom (szukajcie pod skrótem DIY) i nadziwić się nie mogę czego to ludzie nie wymyślą :)
Tyle fantastycznych projektów na wystrój mieszkania czy bardziej funkcjonalne przedmioty, zrobione praktycznie z niczego :)
Sama musiałam wypróbować kila z tych genialnych pomysłów.
wczoraj pokazałam Wam mój najnowszy świecznik...

Dziś kolejna odsłona recyklingowych prac.

Komplet pojemniczków do przechowywania sama-nie wiem-czego...
Na pewno przydadzą się w mojej pracowni, a dodatkowo będą pięknie się prezentowały...
Z powodzeniem można w nie wstawić pędzle do makijażu, nożyczki czy długopisy.
Będą działać razem i osobno :)
Oczywiście wykorzystałam do dekoracji moje ulubione koraliki, te same co i do świecy oraz kokardki kirigami, które teraz będę montować do wszystkiego :P

Najlepsze są jednak bazy tych pojemników!

Najmniejszy z nich to... rolka po dwustronnej taśmie klejącej :D
Dwa największe toooo... opakowanie po chipsach typu Pringels :D (raz na jakiś czas chyba mogę mieć trochę przyjemności?? teraz dojdzie nowa wymówka: "muszę kupić chipsy, bo z pudełka chciałam zrobić....")
A pozostałe dwa to duża (w sensie szeroka) rolka od ręcznika papierowego.

Wszystko da się przetworzyć!

Pan monter z SFR był w szoku gdy wyrywałam mu z ręki "śmieci", mówiąc, że się nimi zajmę i z namaszczeniem prostowałam kartoniki i folijki...
Z pewnością pomyślał, że oszalałam :P
A to wcale nie jest przecież prawda...po prostu u mnie nic się nie zmarnuje :P
W głowie jest już plan na bliźniaczy zestaw na bazie prostokątnych pudełek...muszę jeszcze tylko zjeść do końca makaron! :D


 





poniedziałek, 30 marca 2015

Świecznik

Pada i wieje...
Huczy i leje...
Takie oto są wspomnienia początku zeszłego tygodnia...
Na takie nieprzyjemne, mistralowe wieczory zakupiliśmy świeczki na poprawę nastroju...
I jest tak:
Kanapa, dobry film, gruby koc, ciepłe mleko, czułe ramię i blask świecy... romantica :)
Szczególnie romantycznie, gdy świeca pali się w słoiku po dżemie. No totalnie pięknie i romantycznie!
Można zostawić brudny słoik, to może będzie z aromatem dżemowym...u mnie wiśnia :P
Ale, ale...drugi 'świecznik'....figowy... "w przygotowaniu" (zjadłam dopiero połowę :P)

Nie mogłam na to patrzeć...
Tym bardziej, że wśrodku ścianki pozalewały się woskiem, no paskudztwo... i to na moim pięknym obrusiku w grochy...SŁOIK ...fuuu!!!

Trochę poszperałam w moich zasobach i przeprowadziłam gruntowny remont świecznika.
Nie wymagało to jakiegoś szalonego nakładu pracy....trochę kleju i perełek, zakupionych sto lat temu nad morzem w namiocie "wszystko po 2-5 zł".
Wtedy nie miałam pojęcia do czego mogę wykorzystać plastikowe, różowe i niebieskie perełki...
Dziś, gdy widać już dno pudełeczka zastanawiam się gdzie ja kupię drugie takie cudo?? :P
Użyłam ich w tak wielu projektach.
Klej introligatorski z powodzeniem montuje je do wszystkiego!
Poniżej...koraliki na szkle :D

No teraz to on może stanąć na mojej serwetce!



piątek, 27 marca 2015

Małe - wielkie pakowanie...

Jak wiecie...
...Brykusiowo wraca do DOMU :)
Tylko na chwilę, ale radość przeogromna!!!

Choć pogoda w ostatnich dniach nie sprzyjała spacerom zdecydowanie miałam co robić...
Cały czas kończymy przeprowadzkowe formalności, więc gościłam w tym tygodniu w banku, u lekarza oraz sama miałam gościa w postaci Pana montera z SFR.
Szczególnie to ostatnie spotkanie dostarczyło mi wiele radości...
A to dlatego, że do wczoraj na nowym mieszkaniu było tylko wifi, które "umierało" co 3 minuty... Tragedia!!!
Dlatego m.in. nie było wczoraj posta... 
Cały dzień próbowałam się zalogować, niestety bezskutecznie... No, ale za to hasło dostępu do internetu wpisałam wczoraj nieskończoną ilość razy...aż mi się guzik "k" wytarł... Teraz jednak koniec z tym!!! Przeuprzejmy Pan monter, mówiący 'little bit' po angielsku, otworzył mi na nowo "okno na świat"!
Koniec świata ciszy! Działa mi polska TV, więc cały dzień gra coś bez sensu... W końcu nie będę słyszała każdego kroku sąsiadów, muchy w drugim pokoju i kapiącego kranu (nie do naprawienia - tak musi być :P ). 
Radość moja z posiadania szybkiego, nielimitowanego internetu nie ma zatem granic!!!
 :D

Pozostałe wolne chwile, gdy nie oddawałam się sprawom "przeprowadzkowym", poświęciłam sporządzaniu listy rzeczy niezbędnych mi do życia, a dostępnych tylko w Ojczyźnie. 
Tym sposobem powstał wykaz na 5 stron plus sto milionów pomysłów w głowie.
Oczywiście dokupiłam jedną sztukę bagażu na lot powrotny (może nie zjem wszystkich pierogów u mamy i dostanę coś na wynos ;) ), jednak z każdą chwilą, z każdą nową pozycją na liście, zastanawiam się, jak to wszystko ma się zmieścić do tej jednej dodatkowej walizki?! 
I to jedynie 15 kg!!! 
Będzie ciężko... 
Zdolności do pakowania to ja mam, niezaprzeczalnie!
Nauczył mnie tego Tato :) - Niekwestionowany mistrz pakowania ever!!!
Pan Mąż zawsze jest pod wrażeniem, ile jestem w stanie przewieźć "tylko najpotrzebniejszych rzeczy" w jednej małej walizce, na wakacje czy gdziekolwiek bądź. A z resztą... opowiadałam Wam przecież jak zapakowałam nas na emigrację :) Nie zmarnowałam ani jednego centymetra miejsca w naszym aucie...
Jednego jednak nie potrafię - "odchudzić" bagażu... i zdaje się, że Tata, który umie wszystko tego też jednak nie umie :( 
15 kg to 15 kg...
Jakbym tego nie zgniotła, jakbym nie zrolowała, ile by skarpet nie weszło do butów...nadal zaważą tyle samo! A niech to!
Moje planowanie i pakowanie weszło więc na zupełnie inny poziom...

Teraz nie zastanawiam się już co będzie mi potrzebne podczas wizyty w Polsce. Teraz zastanawiam się co nie przyda mi się przez najbliższe, bo ja wiem, jakieś pół roku, w Avignon. 
A jak wiadomo wzięłam ze sobą do Francji wszystko to co mi najpotrzebniejsze (każdy wierzy, prawda?? :) ), żadnych zbędnych pierdół (taaa, jasne!), tylko rzeczy, w których na pewno będę chodzić (tak powiedziałam Panu Mężowi i nie mogę zmieniać wersji :P) itp. itd. 
Ale jak to mówią "albo rybki albo akwarium"...
Albo przywiozę sobie to czego potrzebuję z Polski kosztem tego co mam teraz we Francji, albo zostanę z tym co mam, bez nowych dostaw...
No i wielkie przeorganizowanie w szafach trwa w najlepsze :)
Może podczas naszych odwiedzin świątecznych w domu będziemy wyglądać jak dwa przebierańce, ale przestało mnie to całkiem martwić!
Plan genialny wcielam w życie...wrócą ze mną tylko majty i to co będę miała na sobie :) Resztę zostawię w bezpiecznym miejscu... Na szczęście mamy tu trochę inny klimat i ciepłe sweterki mogą spędzić wakacje w Polsce :)

Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie zmajstrowała czegoś z papieru...
Tydzień długi, Mistral na zewnątrz hula, więc i dla moich papierków znalazłam trochę czasu. 
Jednak, żeby Wam się nie przykrzyło w czasie Brykusiowych wakacji, wszystkim, co wyprodukowałam pochwalę się w przyszłym tygodniu :P
Zaglądajcie więc czasem! :)

środa, 25 marca 2015

Origami? Kirigami?

Kilka razy w życiu zetknęłam się z origami...
Bo któż z Was nie zrobił nigdy łódeczki, samolotu na lekcji (najlepiej religii :) ) czy czapki "malarskiej" z gazety???

Owszem, próbowałam też kilkukrotnie wykonać inne modele, jednak nie szło mi najlepiej...
Może chodzi o to, że wtedy jeszcze nie odkryłam mojej miłości do papieru? Kto wie...
Niedawno jednak, grzebiąc w internecie, mojej skarbnicy do papierowych wykonów, znów spotkałam się z origami! To chyba przeznaczenie, bo w tym samym czasie, miły Pan, który ma dobry klej i dzieli się nim ze mną, zaprosił mnie na zajęcia origami prowadzone przez jego narzeczoną tu, w Avignon! To na pewno znak!
Gdy zobaczyłam więc na jednej ze stron papierową kokardę musiałam wiedzieć: Jak to się robi?!

No i pierwsze moje zaskoczenie...wygląda na origami...a nie jest ;)

Więc cóż to?

Otóż: KIRIGAMI

Czy wiecie? Czy nie wiecie? Czym różni się kirigami od orgiami? Ja nie wiedziałam, póki nie zapragnęłam zrobić sobie kokardki...święcie przekonana, że zabieram się za origami nieco się zdziwiłam podpisem zaczynającym się na k... :)
Dokształciłam się szybciutko i już spieszę i Wam wyjaśnić, że kirigami, to odmiana origami, w której dozwolone są niewielkie nacięcia papieru. Ot, cała różnica!

Może niewielkie nacięcia nie zmieniają dużo, ale jak dla mnie wszystko :)
Głównie to, że miała być kokarda i jest kokarda.
W przypadku mojego origami, ostatnie co pamiętam to:  miał być żuraw, a wyszło... "ni to pies ni to wydra".

Zrobienie kokardek, które prezentuję Wam poniżej, a które z pewnością wejdą do kanonu moich wykonów rękodzielniczych było bardzo proste i przyjemne.
Polecam każdemu!
Z pewnością pięknie ozdobią własnoręcznie zapakowany prezent!
Samouczków w internecie nie brakuje!
Miłej zabawy :)





wtorek, 24 marca 2015

Kwiaty, kwiaty...

Pamiętacie, jak pochwaliłam Wam się na blogu kusudamowym, czerwono-różowym bukietem na nowe mieszkanie?
To miał być jedyny kwiatek w nowym miejscu :)
Długo jednak nie wytrwałam w tym postanowieniu...
 
Parapetów tu nie ma, doniczek się więc nie postawi. Jednak ilość białych ścian, które można pokryć różnej maści dekoracjami daje duże pole do popisu. Grzebałam, szukałam, szperałam, makulaturę i kartony zbierałam i... oto są! Kolejne kwiaty na nowe mieszkanie!
Inspiracja oczywiście z internetu.

Wykonanie BANALNIE proste!

Dobra rada: przy korzystaniu z różnego rodzaju samouczków skonstruowanych "krok po kroku" nie zrażajcie się komentarzami i wskazówkami typu "klej do klejenia na gorąco", czy "coś tam z czymś tam czego nie umiem powtórzyć, nie wiem gdzie kupić, a już na pewno do czego służy"! Ja oczywiście nie mam kleju do klejenia na gorąco. Nie mam z dwóch powiązanych ze sobą powodów. Mianowicie: wydaje mi się to być totalnie "wyższą szkołą jazdy", a co za tym idzie, widzę już oczami wyobraźni wszelkie zniszczenia wokół mnie: mebli, odzieży oraz lekkie uszkodzenia ciała, taka już ze mnie sierotka! Wystarczy mi, że podłoga, która otacza moją "pracownię" cała poklejona jest tym klejem, co to go wyżebrałam od Pana francuza i mam :) Na szczęście klej zmywa się wodą, a klei na prawdę dobrze. Nawet te elementy, które wg rozlicznych wskazówek powinny być sklejone właśnie na gorąco!
Trochę jak z jakimśkolwiek przepisem kulinarnym, który trafia w moje ręce... musi przejść modyfikację, tak by pasował do zawartości lodówki! :D

Jak to do kwiatków, czy kusudamowych, czy ty, które możecie obejrzeć poniżej, nawycinałam kwadracików (tym razem na szczęście nie musiały być równiusieńkie), a następnie porolowałam je wzdłuż przekątnej i skleiłam by się nie rozwijały. Gotowe rożki przyklejałam od zewnątrz do wewnątrz na kawałku tekturki (oczywiście opakowanie po płatkach śniadaniowych...patrzcie ile kwiatów...ja to się zdrowo odżywiam :P). 
Gotowe kwiaty zawiesiłam w salonie, w miejscu, gdzie wcześniej z pewnością wisiał obraz lub kalendarz, co zdradzała niewidoczna już teraz, dzięki kwiatom, szara ramka z kurzu zachowana  na ścianie. Montaż oczywiście moją ulubioną gumą, co to nie wiem jak się nazywa, ale świetnie trzyma niezbyt ciężkie elementy papierowe, a w razie potrzeby demontażu nie pozostawia śladów (prędzej niszczy się tenże papier co jest na nią przyklejony niż ściana - sprawdziłam!!! ) :D

Kolejny dekor do mieszkania gotowy...
A mam jeszcze tyyyle planów...
... do zobaczenia więc niebawem!


poniedziałek, 23 marca 2015

No i mamy wiosnę...

Wspomnienia weekendowe...
Można by powiedzieć "a miało być tak pięknie...", ale weekend nie był wcale zły, choć plany nie zostały zrealizowane.

Zacznijmy jednak od początku.

Na początek weekendu, coby dobrze go otworzyć zrobiliśmy parapetówkę :D
W piątek pożegnaliśmy definitywnie stare lokum, mogliśmy więc również oficjalnie powitać nowe.
Staropolskim zwyczajem, przy suto zastawionym stole i pełnym szkle :) zasiadła lokalna Polonia... czyli my dwoje i kolega z Polski urzędujący w Avignon do maja. Pani domu przygotowała wybitnie smaczne potrawy, wszystkie niestety "skażone" francuskością... No bo co to znaczy majonez ala Dijon?! Albo chcę majonez albo chcę musztardę. Dla bardziej wyrafinowanych podniebień można pomieszać zawartość dwóch słoików. No ale Francuzi na to nie wpadli, więc od razu domiksowywują do majonezu opcję musztardową. Niestety moja koncepcja musztardowego smaku nie przewidywała... Nastąpiła więc oczywista zmiana koncepcji i ze smakiem zajadaliśmy się sałatką z "majosztadą" czy "musztardezem". Sałatka objęta została jeszcze jedną modyfikacją. Mianowicie, choć zwykle, a raczej zawsze, zawiera ona konserwowego selera, a przez domowników zwana jest "sałatką z selerem" piątkowa wersja "sałatki z selerem" była bez selera! Tu wskazówka dla reszty świata: nie w każdym Lidlu jest to samo, zdecydowanie nie!!! Bo w Polsce w Lidlu jest seler w słoiku! A w całym Avignon nie ma go nigdzie! 
A to feler westchnął...na pewno nie seler!
Jako, że szybko się połapałam, że gotowanie po Polsku nie może się udać podałam też tartę porowo-ziemniaczaną oraz kurczaka pieczonego na porach :) Czyli porowy wieczór! A potrawy dalekie od staropolskich :)
Jednej tradycji nie można jednak było tknąć... I stałą się jej zadość :) 
Po kilku toastach byłam pewna, że będzie nam się tu dobrze mieszkało. 

Wiosna niestety niemile zaskoczyła nas marną pogodą...
Cały tydzień żar leje się z nieba. 20 stopni, słońce w pełni, a gdy przychodzi sobota - deszcz i chłód. No trudno... (chyba ostatnio to właśnie zdanie powtarzam najczęściej).
Po szybkich zakupach wróciliśmy do domu. 
Nowe obserwacje moje z półek sklepowych są takie, że nigdy nie ma tu tego, co chcę kupić!
Chciałam zrobić mazurka kajmakowego, poczuć świąteczny nastrój...
Ale nie ma tu kajmaku!!! A niech to!
Jest mleko skondensowane, ale mnie to nie urządza...mam starą, dwupalnikową kuchenkę gazową, więc nie mogę jej na cały dzień zablokować mlekiem, bo co z obiadem?! Herbatą?! Ciepłym mleczkiem, którego stałam się ostatnio zagorzałą fanką... 
A może jest inny sposób by zrobić kajmak?
Czekam na wasze pomysły... (czy da się go zrobić, piekąc puszkę w piekarniku?).
A to feler westchnął...na pewno nie kajmak!
Tymczasem, smak na mazurka niestety musi poczekać...jeszcze tylko tydzień i będziemy w DOMU :D

W niedzielę miała być wycieczka, którą miałam Wam dziś opowiedzieć...
Mieliśmy jechać nad morze!!! Skoro mieszkamy w regionie, który w nazwie ma "Lazurowe wybrzeże" to grzech go nie zobaczyć... 
Cały tydzień na to czekałam, licząc po cichu na słońce i piękną pogodę, taką z jakiej korzystałam przez ostatnie dni... No i klapa...niedziela pochmurna, z mistralem (dawno go nie było...) i przelotnymi opadami... Aaaa!!!
I tak co tydzień!!!
To już kolejny weekend kiedy pogoda uziemia nas w domu!
Nie padało cały dzień, więc chociaż wokół domu na spacer wypełzliśmy... A że mamy już przecież wiosnę, to się w czapkę nie stroiłam. Ba! Czapka już schowana do walizki pt."rzeczy posezonowe". Tym sposobem spacer zakończył się prawie-że odmrożeniem sobie uszu... Głowa mało mi nie odpadła. Naciągnęłam na łepetynę poncho (czy ponczo?) i biegusiem wracałam do domu, z nadzieją, że nie spotkam żadnego muzułmanina... z pewnością pomyślałby, że robię sobie z nich żarty! Nie wiem czy byłabym w stanie wytłumaczyć mu problem z uszami... A może bardziej wiarygodna byłabym przekonując, że to taka zabawa i że udaję Bukę z Muminków... Na szczęście zdążyłam wrócić do domu, zanim ktoś mnie zobaczył. W końcu, jak Wam pisałam, w niedzielę Avignon to wymarłe miasto...

I taki to weekend...
Ani selera, ani mazurka z kajmakiem, ani wycieczki, ani słońca...
Objadłam się więc czekoladkami, chipsami i orzeszkami, a rozrywki jak zwykle dostarczył mi papier :)
A Panu Mężowi komputer pełny relacji meczowych!
Tu ciekawostka: na nowym mieszkaniu mamy na razie tylko wifi, bardzo, bardzo marne, które zrywa połączenie co 3-5 minut! Tylko rano i to w tygodniu jest nieco lepiej (m.in. dlatego w weekend nie uraczyłam Was żadnym postem!). O rozmowie na skype można pomarzyć... A i pisanie z kimś na czacie szarga moje nerwy, z powodu opóźnień i "zawiechów". Ale tylko moje nerwy. Pan Mąż natomiast cały dzień ogląda mecze! Na żywo! Bez większych problemów (porównując moje nieudolne próby "skajpowania" to bezproblemowo totalnie!). A nerwy ma tylko wtedy, gdy przegrywa jego drużyna...jak w ten weekend :( 

Pan Mąż, zerkając na moją pracownię między jednym a drugim meczem, stwierdził, że niedługo to on będzie mieszkał jak w papierniczym... 
Puściłam tą uwagę mimo uszu, a efekty moich prac, weekendowych i nie tylko poznacie już wkrótce!

piątek, 20 marca 2015

Wiosennie :D

To już jutro!
Pierwszy dzień wiosny!
"Dzień wagarowicza".... uuu... jak przykro, że wypada w sobotę :D
To z wagarów nici...
Ja Wam na razie nie powiem jak Brykusiowo planuje uczcić ten dzień...
Na pewno jeśli wszystko "wypali" pochwalę się tym na blogu!
Obiecuję :P

Tymczasem pokażę wam co ostatnio nowego wymodziłam z papieru...

Na wyprzedaży w papierniczym sklepie, jeszcze gdy byłam w Polsce zakupiłam zestaw obrazków do wyklejenia metodą piramidową.
Nie wiecie o co chodzi?
Ja też nie wiedziałam.
Wiedziałam jednak, że na pewno do czegoś to wykorzystam :)
Już taka jestem - czasem robię takie świetne zakupy... mam to po Mamie! Dzięks Mami!  (nie mówcie Panu Mężowi :P)

Zakupiłam, trzymałam na szczególną okazję, aż w końcu tutaj wyciągnęłam zestawik na światło dzienne i postanowiłam zrobić z niego użytek.
Tym sposobem powstały karteczki :)
W zależności od zawartości mogą być imieninowe, urodzinowe czy świąteczne :)
Co kto lubi!

Zestaw do obrazków piramidkowych polega na tym, że naklejanie kolejnych elementów daje przestrzenny efekt końcowy. 
Nie wiem czy widać to dobrze na zdjęciu.
Jeśli nie musicie wierzyć na słowo :P
Przed wami pierwsze dwie karteczki.
Kolejne 2 już wkrótce :D


czwartek, 19 marca 2015

Ciemna strona Avignon...

Dziś opowiem Wam o mniej fajnej, jak dla mnie, twarzy tego miasta...
Żeby nie było, że jest tylko super i super... :P
Choć miasteczku nie można odmówić uroku i potrafi naprawdę oczarować w sekundę są pewne rzeczy, które rzucają cień na jego oblicze.

O psich ekskrementach na chodnikach wszędzie, gdzie to możliwe, już Wam wspominałam. Co ciekawe, jakiś czas temu zauważyłam, że miasto zainwestowało w stojaki z torebeczkami na takowe odpady. Niestety, po ilości "min" na chodnikach widać, że niewiele osób z tego korzysta. Owszem, widziałam takich, co sprzątają po swoich czworonożnych pupilach. Tu muszę wspomnieć o Panu, którego poświęcenie zwaliło mnie z nóg: sprzątał po swoim yorku, trzymając go na smyczy. Piesek zaplątał mu się wokół nogi... drugą ręką Pan trzymał za rączkę dziecko, niewiele większe od tego pieska, które ledwo stało na własnych nogach i chwiało się tak, że biedny tato musiał pilnować, by nie wpadło w psią kupę zanim on jej nie posprząta. No i chyba trzecią ręką, bo nie wiem doprawdy jak on to zrobił - reprezentował sobą dziwną figurę poplątanych stworzeń - zbierał to co pieseczek na chodniku zostawił. Godne podziwu i naśladowania! Niestety, ale takie osoby należą do wyjątków potwierdzających moją obserwację, że mieszkańcy Avignon nie dbają o swoje miasto.

Kolejna sprawa to śmieci. W obrębie murów starego miasta niewiele jest miejsc, gdzie stoją kontenery na śmieci. Praktykuje się to jedynie w przybytkach typu naszej poprzedniej rezydencji, czyli czegoś w rodzaju hotelu. No i oczywiście na zamkniętych osiedlach. Reszta miasta radzi sobie z odpadami następująco: codziennie około godziny 19 wystawiają oni swoje śmieci przed domostwa. Do rana dnia następnego służba oczyszczania miasta zbiera to co się im wystawi. Rozumiem, że obstawienie wąskich uliczek nie jest dobrym rozwiązaniem, jednakowoż opisany, spostrzeżony przeze mnie tu system powoduje, że wieczorny spacer po starówce zamienia się w slalom między workami. Nie omija to żadnej ulicy. Nawet najbardziej reprezentacyjnej, głównej ulicy miasta wiodącej wprost do Pałacu Papieskiego... Przykry to widok, bo "la Repubblica" to jedna z najczęściej odwiedzanych tras spacerowych. Marną daje to wizytówkę miastu...Poza tym, wszechobecne worki ze śmieciami są z pewnością pożywką dla wszelkiego rodzaju żyjątek bytujących w murach. Ja osobiście nie zaliczyłam takiego spotkania, jednak koledzy mojego męża wspominali o gryzoniach paradujących środkiem ulicy. Nikogo ten widok tu nie dziwi.
Tylko mnie zdziwiła informacja o obecności szczurów na starym mieście. Znaczy się tak: dopuszczałam taką ewentualność. W końcu są tu kanały, są śmieci, czyli jedzenie, są stare zabudowania, pełne z pewnością zakamarków i podpiwniczeń schodzących wprost do kanałów. Wszystko niby się zgadza, prócz tego, że tu praktycznie nie ma kotów. Na tej podstawie, że nie ma kotów wysnułam, zdaje się zbyt daleko idący wniosek, że nie mają one co jeść, czyli szczurów nie ma. Pogląd ten, jak pisałam, zweryfikowali znajomi męża, czyli naoczni świadkowie bytowania gryzoni. Tym sposobem w mojej głowie narodził się obraz szczura-giganta, niemożliwego dla pożarcia przez zwykłego kota. Wniosek: są szczury tak wielkie, że to one jedzą koty! Za tym wnioskiem przemawia jeszcze jedno spostrzeżenie. Mianowicie: wiele z worków na śmieci mijanych przeze mnie na ulicy jest totalnie zdewastowanych. Nie chcąc budować w swojej wyobraźni obrazu Francuza-całkowitego flejtucha, wyrzucającego śmieci przez okno (no bo tak to wygląda, jakby worek eksplodował), bo to naprawdę bardzo, bardzo, ale to bardzo mili i przyjaźnie nastawieni ludzie! rozerwane worki tłumaczę sobie tym, że to szczury-giganty kiedy dobierają się do swojej kolacji robią z nich taką sieczkę. 

Drugą przyczyną rozerwanych worków z odpadami są z pewnością bezdomni. Ich ilość w mieście jest zatrważająca. Co drugi ma ze sobą psa lub nawet dwa. Szczęście w nieszczęściu, że nie mają ze sobą dzieci jako wabika! Do rzucania pieniędzy ma zachęcić gra na czymśkolwiek, podły wygląd lub kartka z napisem "AIDS". Nigdy i nigdzie nie widziałam takiego skupiska kloszardów w jednym miejscu. Tym miejscem jest niestety la Repubblica. Zamieszkują oni całą ulicę, kłębiąc się w praktycznie każdym możliwym zakamarku. Od rana do nocy żebrzą jak starówka długa i szeroka. Ale nie tylko. Każdy najmniejszy market ma na stanie porządnego żebraka. A wieczorem wszyscy oni zbierają się na głównej ulicy miasta by "umilić" wieczorne spacery takim osobnikom jak my :( Nie wiem czemu mój mąż szczególnie upodobał sobie wieczorne spacery właśnie tą trasą. Odkąd jednak zwróciłam mu uwagę, że o godzinie 20 na tej ulicy jest 150 włóczęgów, 200 worów ze śmieciami i my, dokonujący slalomu między nimi też to zauważył i zabiera mnie już w inne miejsca :) No, ale to, że tam nie chodzimy nie znaczy, że ich tam nie ma...są i mają się dobrze, w nocy śpią sobie w banku na ten przykład i nikt ani nic ich nie przegania, nie interweniuje. Żadna policja, straż miejska, ochrona budynku... Nic z tych rzeczy! Smutny to widok! Tym smutniej, że prócz dwójki lokatorów rezydencji, z której się wyprowadziliśmy, jedyni Polacy, których przyszło nam tu spotkać, a raczej zobaczyć, bo oczywiście nie odezwaliśmy się ani słowem, coby nie przykuć ich uwagi i nie wdać się w jakąkolwiek dyskusję! należeli właśnie do tej grupy "mieszkańców" miasta :(

Najlepsze zostawiłam na koniec! 
Pamiętacie, jak pisałam o tym, że bardzo blisko rezydencji, w której spędziliśmy pierwsze dwa miesiące francuskiej przygody jest ulica, na której, moim zdaniem znajdują się prywatne przybytki pań, trudniących się najstarszym zawodem świata? Otóż obserwowałam bacznie okolicę, jak i resztę miasteczka. Wnioski, do których doszłam są takie, że moje podejrzenia są w 99% słuszne! Zajrzałam już chyba w każdą dziurę tego miasta, mniej lub bardziej ponurą, specjalnie, a czasem zupełnie przez przypadek (w moich spacerach kieruję się zasadą "zawsze do przodu" i nawet gdy się zgubię nigdy się nie cofam!). I co zobaczyłam? Otóż: tylko na naszej znajomej "ulicy czerwonych latarni" palą się lampki! Tylko tu są światełka nad drzwiami i tylko tu zawsze zapalone. Zawsze, gdy "biznes" jest otwarty. No i jedna z pań, której najwidoczniej brak cierpliwości lub nie lubi krzyżówek, stoi zawsze sprzed swoimi drzwiami smętnie paląc papierosa za papierosem. W miarę poznawania miasta znalazłam też, choć wcale nie szukałam bardziej oczywiste "zagłębie", tym razem mniej doświadczonych (w latach) "pań nocy". Jest jakby na przedłużeniu uliczki ze starszymi paniami... bliżej głównej ulicy miasta. 
Pozostając w temacie nierządu, trzeba przyznać, że tutejsze panie lekkich obyczajów są niezwykle pomysłowe. Już Wam mówię dlaczego. nigdy bym się tego nie dowiedziała, gdybyśmy nie zmieniali mieszkania! Przychodziliśmy tu wieczorami, a trasa naszych spacerów wiodła wzdłuż murów. Jak wiecie, wzdłuż tego muru są chodniki i trawniki, a czasem też parkingi... No i właśnie! Ku naszemu zdumieniu jeden z tych parkingów, przez który przyszło nam chodzić w tę i z powrotem, około godziny 20 zmienia się w prawdziwy plac Pigalle. I to jaki?! Przedsiębiorcze panie wyposażone są we własne mobilne przybytki w postaci wanów! Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nie gapię się ludziom do samochodów, więc za pierwszym razem, na komentarz Pana Męża, że w aucie siedzi kobieta i czeka na "wiadomo co" stwierdziłam, w swojej naiwności, że może czeka na męża, bo go odbiera z pracy :) No a co Wy byście pomyśleli? Wieczór? Parking? Mają jedno auto to po niego przyjechała. Tak myśli dobra żona... To się mój małżonek uśmiał! Uwierzyłam, gdy mijaliśmy trzeciego wana wyposażonego w zapaloną lampkę i czerwoną kotarkę, za którego kierownicą siedziała wydekoltowana aż po pępek pani poprawiająca urodę. Pan mąż już prawie sikał ze śmiechu, że na pewno czeka na męża z pracy i musi go bardzo kochać skoro tak się "wystroiła"! A ta lampka to dlatego, że się boi ciemności :P 
Po głębszym przemyśleniu stwierdzam, że to rozwiązanie na miarę XXI wieku w wysoce rozwiniętym państwie! w końcu nie można chodzić po trasach szybkiego ruchu czy autostradach ani też zatrzymywać się w miejscach innych niż ogólne parkingi, a innych tras praktycznie tu nie ma. Tak jak nie można zjechać więc w leśną drogę na małe siusiu nie da się też wyskoczyć w las za inną potrzebą! Gratuluję pomysłowości! 

I tak wygląda to miasto z tej "mroczniejszej strony" widziane moimi oczami...

środa, 18 marca 2015

Sposób na deszcz

Niedziela przywitała nas deszczem :(
Wielka szkoda...planów spacerowych miałam co niemiara!
Żeby tego było mało, wstałam oczywiście o godzinie siódmej, więc ponury dzień już od początku zdawał się nie mieć końca! Na szczęście w planach był chociaż pracochłonny obiad:P
Jednak, jak to się mówi: "inteligentni ludzie się ie nudzą" :)
Matko! Jakaż ja jestem skromna!
No ale cóż poradzę? Ja się nie nudzę! 
Wręcz przeciwnie!!! 
Ciągle jakaś zarobiona jestem! 
Ciągle w niedoczasie!
Ciągle gdzieś biegnę!
No i wymyśliłam sobie zajęcie na niedzielny poranek, coby nie budzić Pana Męża, a po cichutku "zająć się sobą".
Oczywiście były to zajęcia twórcze, które pochłonęły mnie tak, że 3 godziny później nadal byłam zarobiona po łokcie...
I 5 godzin później też :)
Tym sposobem śniadanie jedliśmy w południe :P
Ale co tam! Najważniejsze, że mimo podłej pogody dobrze się bawiłam sama ze sobą...
Pan Mąż również ukontentowany był takim obrotem spraw, gdyż niedziela to dzień meczowy, więc nikt nie truł mu nad głową, że znów mecz...
Siedział w swoim centrum dowodzenia i tylko nieśmiało pytał co jakiś czas czy może coś nie zjemy albo czy dużo tu jeszcze planuję dekoracji :D
Co to za pytanie?!
Tyle ile się tu zmieści!
Ile będę miała weny żeby zrobić!
Odpowiedź brzmi więc: DUŻO! :P
(Czy ja się pytam czy dużo jeszcze planuje w życiu meczy obejrzeć?!)

Ciekawi, co mnie tak pochłonęło w ten niedzielny poranek?
Otóż: resztki firanek :D
Nie ma to jak zakupić coś najtaniej w świecie i wykorzystać do ostatniego okruszka!
Zakupione firanki były wielgaśne... prawie 3 na 3 metry! Kto to widział takie okno?!
Postanowiłam jednak nie obcinać ich z szerokości, tylko mocno przymarszczyć. Ładnie to wygląda i bardziej zasłania okno, szczególnie gdy materiał to gładki tiul...
Z długości jednak obcięłam całkiem spore kawałki i to one właśnie posłużyły mi za wypełniacz czasu. A dzięki temu, że wszystko poszło zgodnie z planem teraz stanowią kolejny element dekoracyjny naszej sypialni :)
Już wcześniej planowałam to zrobić!
POMPONY
Plan był na papierowe, takie z bibuły. I pierwszy pompon był właśnie z papieru.
Nie pokażę Wam go niestety, bo wytarłam nim rozlaną wodę i wyrzuciłam go do śmieci...
Jednym słowem: nie był zbyt udany :P
Pomyślałam: "pierwsze koty za płoty". 
Już miałam szukać kolejnej inspiracji w internecie na pompon papierowy (z nadzieją, że może gdzieś jest lepsza instrukcja...) gdy w oczy rzucił mi się napis : POMPON TIULOWY
Olśnienie :D
Przecież mam tiul!

Oczywiście instrukcja z internetu nijak się miała do mojej rzeczywistości. No bo tak:
1. Tiul na rolce : phiii....mogę sobie co najwyżej zrolować!
2. Konkretnej szerokości...błehehehe, jak sobie wytnę tak będę mieć...przecież to resztki z firanek!
3. ...i długości... oczy-wiście!!! mam co mam - 280 cm na jeden kawałek! I tak musi być!
4. Satynowe wstążki...No, bardzo śmieszne... zapomniałam spakować je z domu! To mnie wkurza najbardziej!!! Mam resztkę białej i różowej nitki i to musi wystarczyć!
5. Baza z tektury... tiaaa... Przecież tektura to bardzo cenny towar!!! Dbam nawet o pudełka po museli...nie zmarnuję ich na bazę!!! Może nada się lekko pofalowane pudełko po pizzy? (Właśnie! w końcu jest piekarnik! Była więc i pizza "jak Pan Bóg przykazał").

Mimo, że nie zastosowałam się do żadnego z punktów internetowej instrukcji efekt mojej pracy mnie osobiście podoba się wystarczająco, by nie wytrzeć pomponami wody, a udekorować nimi pokój :) 

Cały czas pracuję nad koncepcją lepszego ich rozmieszczenia i zaczepienia. Na razie jednak jest jak jest, do zdjęcia wystarczyło. Z braku dziur w ścianach musiałam zadowolić się tym jednym jedynym gwoździem :) więc wiszą jak wiszą.

Sypialnię mamy w szarym kolorze, a białe pomponiki fajnie ją rozjaśniają i dodają delikatności.

Nie są idealne, ale takie moje :) 
Kojarzą mi się trochę z bukietem kwiatów zerwanym przez dziecko na łące :) (lub inną nie do końca idealnie wykonaną czynnością, jednak taką, do której wykonawca włożył całe serce.Choć kwiatki w większości nie mają łodyżek, a w momencie wręczania z zaciśniętej piąstki aż leją się roślinne soki jest tysiąc razy piękniejszy niż największy i najdroższy bukiet z najlepszej w mieście kwiaciarni!

I nawet nie zauważyłam kiedy przestało padać :)
 



wtorek, 17 marca 2015

Urządzamy się od nowa!

Nowy dom i nowe potrzeby...

W pierwszym lokum na pierwszy ogień dokupiliśmy deskę do prasowania i firanki :)
A potem jeszcze kilka niezbędnych rzeczy... I jeszcze kilka...
I to na pewno przez nie ta przeprowadzka była taka męcząca :P

Teraz, w nowym miejscu, stale pojawiają się kolejne pomysły, co by tu dokupić. Na szczęście pewien szwedzki sklep na "I" jest chyba na całym świecie i ma praktycznie wszystko (no, może prócz szczoteczki do paznokci - sprawdziłam) czego nam potrzeba...
Po udanych zakupach staliśmy się więc szczęśliwymi posiadaczami m.in. narzędzi i naczyń niezbędnych do piekarnika (z tej rzeczy w domu cieszę się chyba najbardziej!) :D
Sobota w sklepie to nie jest to co Pan Mąż lubi najbardziej. Dzielnie zniósł jednak wędrówki między półkami i przytargał kolejne siaty pełne różności...
Cały bagażnik nie-wiem-czego :)
I znów rozpakowywanie...
i znów urządzanie :)
Niewiele tego tu widać, tylko w portfelu jakoś lżej...

Jeszcze zanim odebraliśmy klucze pokazywałam Wam pewne dekoratorskie elementy wykonane chałupniczym sposobem, które mogą ocieplić wnętrze bez konieczności wiercenia dziur w ścianach...
Moja pomysłowość na tym polu oczywiście się nie wyczerpała!
Mam papier, mam ściany i przylepną gumę :)
Tylko aktualnie energię spożytkowałam na co innego.
Zapewniam jednak, że w najbliższym czasie powracam do papieru (plan na dziś: zaopatrzyć się w nowe wzory z wiosenno-świątecznej kolekcji papeterii Lidla :P )

W weekend po zakupach zajęłam się natomiast innymi drażniącymi oczy punktami mieszkania, a mianowicie czarną, odrapaną ławą. Miałam kupić w tym celu obrusik i serwetki, bo i blaty szafek nocnych mocno już zdezelowane... Za bardzo się tutaj nie da urządzić, szkoda też inwestować, w końcu to w Polsce został dom, do którego przecież "niedługo" wracamy. Miło jednak mieszka się w przyjemnej dla oka, schludnej przestrzeni. Na zakupach przyszedł mi do głowy jednak inny, genialny wręcz pomysł. wyszło bardzo oszczędnie, elegancko i jednolicie... Zakupiłam metr "szmaty" za parę groszy, termiczną taśmę do podklejania i już po pół godziny prasowania serwetki i obrus na ławę były gotowe! Materiału starczyło nawet na dwie serwety na jadalniany stół! Po prostu miodzio!
Ława już nie straszy, a i nudny stół nieco się ożywił :)
No i moje oczy cieszą ukochane tak przeze mnie grochy!!!

Cudnie!
Prawda? :)

 

poniedziałek, 16 marca 2015

Zapamiętać sny...

Jakiż to był pracowity weekend...
Nawet Pan mąż zauważył, że jakoś mało siadałam, ciągle w biegu!
Zdawało się, że wszystko już gotowe, cały tydzień przecież się do tej przeprowadzki sposobiliśmy. A jednak kiedy przyszło nam wywieźć "resztę" rzeczy okazało się, że trzeba zrobić dwa kursy! Szok i niedowierzanie! Skąd my mamy tyle rzeczy?! 
A z drugiej strony, po 5 kursie na drugie piętro z tymi "bambetlami" nadzieja, że już więcej we Francji przeprowadzać się nie będziemy! Ja po prostu już bym tego nie dała rady wynieść! Bo tych rzeczy chyba ciągle przybywa...w bliżej nieokreślonych okolicznościach! I nie są to niestety moje kolejne pantofelki czy kiecki! 
Obmyśliłam już, że kiedy przyjdzie nam opuścić to gniazdko wywalę to wszystko przez balkon na ogródek sąsiadów!

Kiedy już rozpakowaliśmy wszystkie tobołki Pan Mąż padł jak długi... Trzeba przyznać, że ja to chodziłam po schodach i otwierałam drzwi, a on to niestety wszystko dźwigał! Można się było zmęczyć... W myśl zasady "jutro też jest dzień" zanim zasnął dobrze mi doradził żebym to wszystko zostawiła w cholerę i rozpakowała gdy się wyśpię... Dobra rada... Jakby mnie nie znał... 
Dopiero gdy wszystko znalazło swoje nowe miejsce mogłam spokojnie usiąść i odpocząć...

Na początku napotkała nas jeszcze jedna niespodzianka... Gdy zapełniałam nam lodóweczkę przed południem w dniu przeprowadzki włączyłam rzecz jasna prąd i wodę w mieszkaniu i tak pozostawiłam. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy po 5-ciu godzinach nie zastaliśmy tu ani krzty ciepłej wody! Otworzyliśmy skrzynkę prądową, upewniliśmy się, że wszystkie "dynksy" są do góry, terma do prądu podłączona, woda leci... niby wszystko dobrze, a jednak woda zimna. Napisaliśmy do właścicieli z nadzieją, że doradzą jak ciepłą wodę aktywować, ale niestety bez odpowiedzi (no bo wiadomości "czy poradziliście sobie z ciepłą wodą" w niedzielę o 15:00 - po 48 h - nie liczę; powinnam była odpisać: "kpisz czy o drogę pytasz?", ale nie wiem jak to jest po francusku :P). Postanowiłam więc wykorzystać cały mój urok osobisty i udać się do naszego "strażnika domu". To bardzo miły Pan koło pięćdziesiątki, który nie mówi oczywiście po angielsku. Ale kiedy do niego zapukałam i zrobiłam oczy "kota ze Shreeka" stwierdził, że mogę do niego mówić, a nóż coś zrozumie :) Przyciągnęłam go do domu, pokazałam jak się urządziliśmy :) i gdzie jest terma i przełączniki prądowe i uratował nas! Włączył co trzeba (zapobiegawczy Francuzi przełącznik od wody montują w drugą stronę...czyli ten jeden jedyny musi być w dół... bardzo sprytne!!!) i obiecał ciepłą wodę...jutro :) No trudno... poczekamy, może z brudu nie pomrzemy... Oczywiście nic nie rozumiałam z wyjaśnień dotyczących tych przełączników (gotowa byłam w kolejnych dniach też coś tam pstrykać), ale na szczęście mój małżonek wykazał się nie lada sprytem i, mimo zmęczenia, trzeźwością umysłu... i przypomniał mi o "telefonie ratunkowym", czyli moim Wujku, który wspaniałomyślnie pomaga nam w najtrudniejszych sprawach i ratuje w kryzysowych chwilach, gdyż ponieważ rozmawia w tymże obcym mi języku :) Kochany Wujek oddzwonił błyskawicznie, pogawędził z miłym Panem strażnikiem i opowiedział mi żeby już niczego nie dotykać, a ciepła woda się pojawi! O dzięki Ci Wujku! Dzięki strażniku!
I dzięki Ci Pani ekspedientko z SFR...
Bo Pani z SFR sprawiła, że mamy ten "telefon ratunkowy", czyli numer francuski... 
Ciągle nam było nie po drodze, żeby sobie takowy numer założyć. A brak tego numeru to nie lada problem nie tylko w przypadku połączeń towarzyskich na linii Polska-Francja (no bo nasze numery są +48). Wszędzie, na każdym kroku, każdy upomina się o numer telefonu, ale polskiego nie chce zaakceptować... W niektórych miejscach udało się podać jedynie mail. W EDF (prądowni) podaliśmy numer do pracy Pana Męża. W banku, choć Pani upierała się, że polski numer telefonu nie może być podłączony do konta internetowego jednak udało się przepchnąć tą opcję (przynajmniej tak to wygląda). Wszystko wysypało się w SFR, czyli u operatora telekomunikacyjnego! Szok! Nie może z nami Pani podpisać kontraktu, bo nie mamy francuskiego numeru telefonu... Nic nie szkodzi, że my chcemy tylko internet. Pan monter, który przyjdzie internet założyć musi mi wysłać wcześniej wiadomość...na francuski numer! No cyrk jakiś! No ale skoro nie mamy numeru, to miła Pani po chwili namysłu dała nam kartę z numerem i przykazała ją aktywować. Tym sposobem staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami numeru o kierunkowym +33!

Ilość wrażeń w tym tygodniu to pewnie kumulacja za kolejne tygodnie, kiedy już naprawdę nie powinno wydarzyć się nic nadzwyczajnego. W końcu może chwilę pożyjemy szarym, nudnym życiem :P 

I jak tu w takim natłoku myśli, spraw, zdarzeń zapamiętać sny?!

A jednak, udało się!
Choć było tyle wrażeń - miałam tej nocy sny!
Pamiętam, że w poprzednim mieszkaniu, gdzie też przecież towarzyszyły nam ogromne emocje, nie przyśniło mi się nic...
Tu pierwszej nocy spałam jak dziecko.
A sny...
Cóż...
Zawiodę tych, którzy czekają na niesamowite historie...
Nie było w nich nic nadzwyczajnego...
Żadnych smoków, lotów dywanem, niespodziewanych zwrotów akcji...
Zastanawiacie się, więc: Co?! Co w nich było?!
Wierzcie lub nie...
Śniło mi się zwykłe, proste życie... tutaj! 
Śnił mi się ten dom...
...i piknik na tej trawie, którą widzę za oknem...
...rodzina i słońce, cisza i spokój...
Nie wierzę, że sny się spełniają... bo gdyby tak było, to dziś wylegiwałabym się na plaży :P
Chcę wierzyć jednak, że tu gdzie teraz jesteśmy osiągnę właśnie to co widziałam w tym śnie...
Że teraz czekają nas same radosne chwile, pełne rodzinnego ciepła i spokoju...
Że to właśnie tu przeżyjemy razem resztę tej naszej francuskiej przygody!

piątek, 13 marca 2015

Doczekałam się :D

Cały tydzień przygotowań i wytężonej pracy!

2 dni porządkowania, wycierania, mycia, szorowania...
...półek, szafek, podłóg, ścian i okien.

3 dni rozpakowywania, układania, przestawiania, kombinowania...
...z ubraniami i butami, naczyniami, kosmetykami, kablami, komputerami, papierami i wycinankami.

I w końcu udało się dotrwać do TEGO dnia! 
To już dziś!!!
Przenosimy się na dobre :)
Do cichego, ciepłego, przytulnego mieszkanka z piekarnikiem... 
Menu aż do wyjazdu do Polski mam gotowe. Wszystko z piekarnika!!! :D

W nowym domu wszystko lśni czystością!
Dawno się tak nie napracowałam... ale warto było!
Aż miło popatrzeć na efekty!
Miło wejść do domu, gdzie pachnie świeżością!
Miło wyjrzeć przez okno i widzieć co się dzieje za nim!
Miło usiąść na balkonie i wygrzewać się na słońcu popijając kakao i zagryzając croissantem :)
Miło siedzieć w salonie i nie mieć wrażenia, że jest się w ciemnej norze (takie właśnie było poprzednie mieszkanie).

Nie obyło się oczywiście bez małych komplikacji, ale wiadomo, zawsze musi być "COŚ", żeby było co wspominać...
W tym konkretnym przypadku tym "czymś" jest prąd...
Gdy wynajmuje się mieszkanie w Polsce wszelkie opłaty uiszcza się do właściciela mieszkania. I zdaje się, że ta opcja ma sens. We Francji wynajmujący prócz kontaktu nam mieszkanie ogarnia całą masę innych spraw. Od internetu poczynając na prądzie kończąc. Zdaje się, że i tak mamy dużo szczęścia, bo nie musimy generować własnego kontraktu na wodę... Opcji internetowej powinniśmy podołać, jednak prąd...to jest dla mnie zagadka.
Wybraliśmy się żeby kontrakt na prąd zapisać na nas (tu gdzie teraz mieszkamy też mamy taki, więc zakładamy drugi, a stary jeszcze 10 dni zachowujemy, strasznie to zagmatwane)... Mamy papiery od mieszkania, adres, dokumenty z banku, stany licznika spisane razem z właścicielami mieszkania. Wygląda na to, że to formalność...bułka z masłem! I nagle okazuje się, że nasze stany licznika na umowie są NIŻSZE niż te, które podał poprzedni lokator, gdy zamykał swój kontrakt... A to ci ciekawostka... Żeby były wyższe, wiadomo...ktoś przychodził, oglądał mieszkanie, odmalowywali, no cuda wianki, ale w drugą stronę?! Tym sposobem zyskałam rzadką okazję do bliskiego spotkania w poniedziałkowy poranek ze specem z EDF, który będzie oglądał naszą skrzynkę. No nie posiadam się z radości. Wątpliwa to będzie przyjemność, bo z pewnością Pan będzie mówił po angielsku...takie już mam szczęście...

Kolejna super opcja to klucze od domu. Dostaliśmy jeden komplet. Cudnie! Zapytani o drugi dowiedzieliśmy się, ze to dużo nie kosztuje i możemy sobie dorobić. Spoko, tylko gdzie tu sens i logika?!  Dostaliśmy 1 komplet to oddajemy 1 komplet...tym sposobem mamy klucze od ich mieszkania. Bardzo to ciekawe...
Dorabianie kluczy  poszło świetnie...
Wiedziałam, że na starówce jest "klucznik-szewc" (mówiący po angielsku!!!), ale koło nowego domu też był, więc pomyślałam, że może tańszy... W tym punkcie Pan nie mówił po angielsku. Postanowiłam wykazać się moim francuskim... No MEGA- ŚWIETNIE mi poszło:
"Ja potrzebować klucz, dwa (tak mi się zdawało, że mówię), taki (pokazuję)"
Pan stuka w kalkulator, rachuje, oblicza, udziela rabatu 20% (?? ciekawe, już mam rabat, pierwszy raz jestem :P ) i podaje kwotę: 78 euro, podkreśla że po rabacie!
Oczy najwidoczniej wypadają mi z orbit, bo Pan powtarza kilka razy: "Oui, 78 euro pour douze" ("Tak, 78 euro za dwanaście" - ja słyszę: "tak, 78 euro za dwa"). Stoję zamurowana dłuższą chwilę, aż Pan klucznik zaczyna malować coś na kartce. Napisał cenę, napisał "-20%" i napisał 12 ... O co mu chodzi z tym dwanaście?! Pokazuję na palcach "2" i wszystko staje się jasne... Ja mu sama powiedziałam, że chcę 12 kluczy, powiedziałam DUZ, a nie DU. Już wiem skąd ten rabat! To cena do hurtu :P 
Mistrz francuskiego - JA :)
Ostatecznie, po wyjaśnieniu całej sytuacji nie zrobiłam interesu w tym punkcie, bo był on zbyt drogi. 
Interesujące, że na starym mieście taka usługa jest tańsza niż na jakiejś pipidówie... ( 13,5 a 8 euro za 2 sztuki to jest spora różnica! 5,5 euro to bagietki na 6 dni i jeszcze reszta !!!).

To jeszcze nie koniec przepraw przeprowadzkowych...
Jednak resztą zajmiemy się po weekendzie...

Teraz najważniejsze by mieć spokojną głowę, i jak radzi MAMA...
... zapamiętać swoje pierwsze sny na nowym miejscu :D

PS. O, dziś kolejny piątek 13-tego :D

czwartek, 12 marca 2015

Wielkanocnie

Pudełeczka szufladkowe to będzie mój kolejny konik...

Po ciążowym przyszedł czas na wiosnę, a z nią Święta wielkanocne !
Już nie mogę się doczekać, a wszystko dlatego, że będę w domu... rodzinnym domu!!! Będę jeść mazurki, baby, twaróg, dużo twarogu!!! i nowo ustanowioną przeze mnie w tym roku potrawę wielkanocną - pierogi!!! Już dokonałam u Mamy niezbędnych zamówień...liczę, że zaczęła już lepić pierogi. W końcu do naszego przyjazdu pozostało 2,5 tygodnia!!!!!!!!!!!!! JUPI

A co do Świąt wielkanocnych we Francji - tutaj też są kolorowe jajeczka. Tradycyjnie, w niedzielny poranek dzieci, ale nie tylko, poszukują ukrytych w domu czy ogrodzie smakołyków. Bo rzeczone kolorowe jajeczka, jak również króliczki, kurczaczki itp. są czekoladowe. Zdecydowanie łatwiej zachęcić wszystkich do wspólnej zabawy gdy nie szuka się kandydata na zbuka a słodkości :P Wielkanoc we Francji czekoladą stoi :) Chętnie poszukałabym razem z nimi :) czekoladek ! mniam :D Ostatnio podoba mi się wszystko co jest z czekolady! A szczególnie mi się smak czekolady podoba :) Nie mogę się wręcz oprzeć! Ogólnie słodyczom, więc francuska forma świętowania jak najbardziej mi pasuje. Poza tym Francuzi spędzają Wielkanoc podobnie jak my, na spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi przy zastawionych suto stołach.

Boxik jest zatem świąteczny i wiosenny...
...kolorowy i wesoły...
...pełny jajeczek i króliczków....
Jak Wielkanoc!




środa, 11 marca 2015

Radosnej twórczości ciąg dalszy :)

Do kompletu z Kwadryptykiem :P

Oświetlenie pokoju bez używania wkrętów, gwoździ i innych śrubek - proszę bardzo :)

Lekka konstrucja płatkowo-śniadaniowo-kartonowa na gumie przylepnej trzyma się bez zarzutu!
Świecące gwiazdki ze świątecznej wyprzedaży (z pewnego popularnego też w PL sklepu na "i") - za bezcen!
A, że gwiazdka to gwiazdka, jaka jest każdy widzi :) i wiadomo, że nie tylko świąteczna, to może przyświecać cały rok, nieprawdaż?
W związku z tym, że moje lampeczki są leciutkie zrobiłam "na tyłach" haczyki z taśmy i kartonu. Tym sposobem mogę je zawiesić na nitce, ale też całkowicie zdemontować w każdej chwili, pojedynczo lub na sztuki, bez uszczerbku dla żadnego z elementów tego "arcydzieła".

Muszę przyznać, że wszystkie razem całkiem nieźle oświetlają pokój tworząc romantyczny półmrok... Sprawdza się do seansów filmowych (nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę mieć całkowitej ciemności - to zbyt wyraźny sygnał do spania). Przy takim rozwiązaniu nie ma problemu pt. "czym zapalić świeczki"  (przerabialiśmy to już tutaj...).
Nie da się niestety w całej okazałości zaprezentować efektu - nie umiem zrobić takiego zdjęcia. A z resztą, na tych żółtych ścianach nic nie może dobrze wyglądać!

Wszystkim "czepialskim"- tak, są tacy co to już zdążyli się czepnąć! - od razu sprostuję:
Tak, wiem, że klasycznie gwiazdy są ponad chmurkami a nie odwrotnie!
Jednakowoż Ci co się czepiają powinni wiedzieć jako STUDENTKA FIZYKI :P , że nie da się powiesić niczego od dołu do góry.
Konia z rzędem temu, co powie jak to-to przerobić żeby tak zrobić :P
Jeśli potrafisz - Zapraszam!

Póki co pozostaje przyjąć, że ten mój wytwór to "spadające gwiazdki" i dlatego są poniżej chmurek.
A skoro tak to:
Czas pomyśleć życzenie!
A nawet sześć!




wtorek, 10 marca 2015

Kwadryptyk

To ci dopiero nazwa!

Nawet nie wiedziałam, że robię takie rzeczy :P

Kwadryptyk to jedna z odmian poliptyku :)
A poliptyk to "malowidło lub płaskorzeźba skomponowana na kilku sąsiadujących ze sobą wydzielonych płaszczyznach zwanych kwaterami".
Kwadryptyk to więcej niż tryptyk :P
A tryptyk to już pewnie znacie...

Nadal dekoratosko ;)
Kolejny obraz-nieobraz!
Tym razem złożony z czterech części.
No i same literki...
czyli nadal pracowite, żmudne i dokładne wycinanki!

I kolejny raz jestem zauroczona efektem końcowym !!!
Tekst inspirowany jakimś tam "wierszykiem" z bezkresnych internetowych zasobów...
Po angielsku był piękny, przetłumaczony na polski - słaby.
Po mojej modyfikacji - dla mnie supcio :)

Prosta forma na pudełkach z płatków śniadaniowych... ale przecież tyłu nikt nie będzie oglądał :P
A przód jak ta lala :D

Zawiesiłam na brzydkiej żółtej ścianie tylko do zdjęcia ...no i zdjęcia nie są najlepsze...
Wybaczcie!
To wina tej paskudnej dziobatej i sra*** znaczy "żółtawej" ściany...
No i tego mieszkania ogólnie...ciemna to nora z oknami na północ....ciężko o dobre światło do zdjęcia...
Fotograf (mła) też dołożył swoje do kiepskiego zdjęcia ;]
Ale widać "o co kaman" :)






poniedziałek, 9 marca 2015

Słitaśnie :)

Bo kiedy przychodzi wiosna, świergolą ptaszki i słońce praży jak oszalałe trudno się nie cieszyć :)

Były spacery, pyszne obżarstwo i słodkie lenistwo !

A na deser odebraliśmy klucze od naszego nowego "M" :)
W tym tygodniu się zadomawiamy...
Czekają mnie więc gruntowne porządki...
Typowo wiosenne, taki mamy klimat :P

W prawdzie poprzedni lokatorzy nie zostawili śmieci w koszu ani nawet okruchów na stole w kuchni, niemniej jednak każdy pod siebie najlepiej sobie posprząta. 
Nie mówiąc już o łazience i WC...
Pierwszy raz mam tyle energii!
I to do sprzątania!!

Uwaga do Mamy: może gdybyśmy się przeprowadzali czasem i byłabym tak podekscytowana jak teraz to miałabyś z nas większą wyrękę!

Wstałam jeszcze w nocy (gdzieś o 6 będzie) i już byłam spakowana!
Płyn do szyb, mleczko do czyszczenia, zmywaczki...pełny rynsztunek :)
Do nowego mieszkanka czeka mnie spacerek 2 km to akurat rozgrzeweczka przed dniem pełnym roboty!

Pakowanie i przewożenie dobytku z miejsca na miejsce też powinno pójść gładko...
W Polsce zajęło mi ze 2 tygodnie ogarnięcie całego życia na stertę pt.: "Do spakowania"...
Tu tymczasem, mimo intensywnego dnia jak "złapałam wiatr w żagle" ogarnęłam wszystko w 5, no góra, 10 minut...
Tym sposobem siedzimy już na walizkach :P

To się nazywa "stopniowo się będziemy przeprowadzać"...takie były ustalenia heh...
U mnie jak widać będą tylko dwa wysokie, bardzo wysokie stopnie :P

Nie można było jednak w tym mieszkaniowym szaleństwie nie skorzystać w weekend z pięknej pogody i nie powłóczyć się trochę tu i tam...

Póki co nie wypuszczamy się nigdzie poza Avignon, co nie znaczy wcale, że znamy tu już każdy kąt!
Wręcz przeciwnie!
Ciągle odkrywam to miasto na nowo :D

Również jego "ciemne strony"...
Tak jak uwielbiam i kocham je w każdą niedzielę, gdy sprawia wrażenie "wymarłego", tak nie lubię go w sobotę, gdy regularnie, nawet przy brzydkiej pogodzie (!) jest gwarne i tłoczne. I ciągle zastanawiam się i nie wiem: dlaczego?!
Dlaczego jego mieszkańcy tak lubią kłębić się w jednym miejscu, spożywać posiłki siedząc sobie praktycznie na głowach, przeciskać się między sobą drepcząc po mieście bez celu w każdą sobotę? 
Żeby tu były jakieś szczególne atrakcje, ale nie! Sobota jak każda inna...A ludzi dzikie tłumy....
Jednak niedziela to już zupełnie inna bajka. Pustki! Puste ulice, puste chodniki, niezbyt zapełnione knajpki... I my, błądzący tymi uliczkami bez celu, zaglądający w każdą szparę tego magicznego miasta!Zastanawiam się trochę, jak po tych niedzielnych spacerach po pustym Avignon odnajdę się w Polsce,  w moim mieście, gdzie nie da się za bardzo spacerować środkiem jezdni a ulice nie są jednokierunkowe... 

W tą niedzielę ruszyliśmy jednak poza mury starówki...
Podziwialiśmy ją z drugiego brzegu Rodanu, skąd prezentuje się nie mniej wspaniale :)
Przemiły spacer nabrzeżem :)
Zielona trawka, kaczuchy, stokrotki!
Wiosna przyszła już na dobre!
Mmmmm....cud, miód i orzeszki!
A kiedy się już trochę zmęczyliśmy się tym spacerowaniem okazało się, że możemy "oszukać" spacer i wrócić wodną, turystyczną taxi!
Jakby ktoś czytał w naszych myślach..."bolą mnie nogi"..."pani potrzeba, taksóweczka czeka" :P

Żebym nie poczuła się zbyt uskrzydlona i lekka z okazji pięknej pogody, zrzucenia ciężkich zimowych ciuchów oraz ogólnego powodzenia w ostatnich dniach, świętowanie Dnia Kobiet zakończyłam spożyciem takiej ilości słodkich i każdych innych kalorii, że teraz czuję się jak armata :)
Bardzo zadowolona armata :P

Obym spaliła to wszystko przy tych wiosennych porządkach!!!


piątek, 6 marca 2015

Literkowo

Tym razem dekoracje do pokoju pewnych nie-bliźniaków wyczekiwanych jednocześnie :)



Ostatnio bardzo popularne są naścienne literki.
Znacie je na pewno...

Mi bardzo się one podobają!
Fajnie się prezentują i moim zdaniem są super dekoracją!


Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie efekt moich poczynań na tym polu!
Tak to sobie wyobrażałam, ale nie spodziewałam się, że uda się to zrobić dokładnie tak jak obmyśliłam:)

Są wykonane z grubej tektury (typu falistej), takiej stosowanej do zabezpieczania różnych przedmiotów w kartonach  (czyli z "ochraniaczy" od wagi łazienkowej :P), dzięki czemu są przestrzenne (grubość ok. 1 cm), dość spore (jakieś 17 cm wysokości), a przy tym bardzo lekkie!

Orientowałam się wcześniej w kosztach zakupu takich literek.
Można nabyć gładkie i samemu je ozdobić, jednak są dużo cięższe!
Można też zamówić "gotowce" w wybranej kolorystyce, już konkretny napis, ale to kosztuje...

Mi najlepiej jednak odpowiada opcja "zrób to sam"!
Koszt jest śmieszny!
Efekt taki jaki sam zaplanujesz!
A jaka satysfakcja!!!

Ja mam ogromną!
:D




czwartek, 5 marca 2015

Lekkość życia :)

Odkąd podpisaliśmy kontrakt na nowe mieszkanie wszystko jakoś pięknie się składa :)
Chyba po prostu się uspokoiłam, bo poszukiwania lokum były dość frustrujące...

Teraz jestem oazą spokoju :)
Udało mi się w końcu zmobilizować do nadrobienia służbowych zaległości.

Wiatr mniej mnie drażni, słońce bardziej grzeje...
W mieszkaniu jakby cieplej i ciszej.
Nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z tego przemiłego stanu, jakbym unosiła się 20 cm nad ziemią...

Czasem muszę wyglądać na nienormalną zupełnie, bo owszem, ludzie są tu raczej zadowoleni z życia i nie jest sprawą dziwną, że ktoś zagada do obcego na ulicy czy życzliwie uśmiecha się mijając na chodniku, jednak osobnik podążający nie-wiadomo-dokąd wyszczerzony tak, że już zęby ma opalone musi wyglądać niepokojąco... A to tylko JA, zadowolona z mojego aktualnego życia! Tylko tyle i aż tyle!

No ale jak tu się nie cieszyć?!
Wiosna przyszła!
I cienkiego płaszcza już nawet zapinać nie trzeba...
I czapki nosić :)
Choć moją czapkę bardzo lubię, jest piękna, jedyna i niepowtarzalna, bo udziergała mi ją Ela Makrela to miło jednak mieć zamiast niej okulary przeciwsłoneczne ;)


Próbowałam zaopatrzyć się troszkę w materiały do rękodzieła i tu też spotkała mnie miła niespodzianka :)
Nigdzie nie mogłam znaleźć mojego kleju... Wielki mi frykas, zwykły introligatorski klej! A jednak, w całym Avignon kleju brak!
Tego co miałam w domu zostało mi na jakieś 2 cm klejenia...
Dno w buteleczce napawało mnie smutkiem, bo prognozy pogody wróżą kolejne wietrzne (czyli kanapowo-niespacerowe) dni...

W jedynym sklepie z rzeczami do rękodzieła są artykuły wyłącznie prawie do decupage :(
Szukałam i w innych sklepach.
W tym celu zabrałam ze sobą moje opakowanie, z marną kropelką na dnie. Nie ma na nim informacji o składzie, prócz tego że wodny (eureka!)... Jedyny sposób w rozpoznaniu materii widziałam więc w wąchaniu :) Dość to zabawne, gdy w różnych sklepach pytałam o klej i kazałam sprzedawcom go wąchać. Z pewnością myśleli, że nie do klejenia, ale do wąchania jest mi on potrzebny, no ale cóż...
Już dawno stwierdziłam, że i tak nikt mnie tu nie zna, a jak chcę przeżyć i dopiąć swego, to muszę wyzbyć się skrępowania i wstydu, i liczyć się z tym, że na każdym kroku narażam się na śmieszność. Trudno!

Skoro nie można go kupić normalnie, tradycyjnie, wpadłam na pomysł, że może znajdę kogoś kto go używa...

Widziałam na starym mieście jedną tradycyjną pracownię introligatorską, sprzedającą ręcznie robione notesy, takie z pożółkniętymi kartkami, naprawdę ładne :)Wymyśliłam więc chytry plan, że zapytam ich (cóż za optymistyczne spojrzenie na moją (nie)znajomość francuskiego) gdzie kupują klej :) Nie mam przecież nic do stracenia. Zapytać nic nie kosztuje! Uskrzydlona genialnym pomysłem, bez żadnego przygotowania notesowego, żadnych słówek pomocniczych, z resztką kleju w kieszeni zawitałam w rzeczonej pracowni.

Ku mojej nieskrywanej radości Pan sklejający notesy mówił po angielsku!!!

Przyznacie, że bardzo to ciekawe...
W Polsce raczej byłoby odwrotnie, nieprawdaż?! Przynajmniej w CV trzeba mieć wpisane, że się jakoś tam język zna idąc do pracy w banku czy urzędzie... Składając CV do pracy u szewca czy w pralni (pracowałam, to wiem), nie ujmując niczego osobom w ten sposób zarabiającym na życie, po pierwsze: nie składa się CV :P, po drugie: nikogo nie obchodzi znajomość języka, prawie nawet polskiego...

Dla mnie jednak nie bank, ale klej był najważniejszy w tym momencie, więc NA SZCZĘŚCIE, Pan mówił po angielsku....
I był totalnie przeuprzejmy, kochany i uroczy!!!
Po kilku minutach rozmowy i obwąchaniu mojego kleju "poczęstował" mnie swoim spoiwem :)
Chciałam mu zapłacić, jednakowoż nie chciał moich pieniążków...
Powiedział za to, że jeśli mi się nada to mogę wrócić do niego, bo oryginalnie ten klej to on kupuje w wiadrach po 10-20 litrów !!!
Jako, że mi potrzebne jest tego kleju zwykle na miesiąc ze 100 ml z pewnością planuję kolejne z nim spotkanie :)
Wyszłam z jego pracowni tak uradowana, że omal nie wdepnęłam w chodnikową minę po czyimś czworonożnym pupilu... Aż tak wysoko zadarłam głowę do słońca wyszczerzając radośnie zęby :)

No i jak tu się nie cieszyć?