czwartek, 20 września 2018

Psinek czy świnek? czyli 'krawcowom' być...

Nieśmiało tu zaglądam, bo połowa września za nami, a ja nadal w chaosie i jeszcze nie wygospodarowałam sobie w nowej - przedszkolnej - rzeczywistości czasu na bloga. Jak nie drzemka to rower, jak nie rower to wyprawka, no i oczywiście pediatra, bo kaszel, katar, szczepienie... A to zupa, a to pranie rozwiesić, a dzień taki piękny, że spacer sam się prosi, ale i na grzyby idealna pora! I tak właśnie mijają mi wrześniowe dni... Mam jednak tyle wakacyjnych wspomnień i przemyśleń rozlicznych do spisania, że zaczynam się organizować! A skoro "zrób dziś co jutro zrobić masz" (pod warunkiem, że nie chodzi tu o prasowanie, bo to odkładam zawsze na pojutrze :P) to siadam tu i teraz i piszę! Akcja "blog - reaktywacja"! 
 - - -
Przygotowania do debiutu Pyzki w przedszkolnych murach trwały pełną parą od kilku miesięcy. O tym czy i jak udało nam się przysposobić ją do tego milowego kroku opowiem wkrótce. Dziś przedstawię Wam zaś jednego z naszych 'wspomagaczy'. 
Jestem maniaczką książkową i w związku z przedszkolem nasza biblioteczka została doposażona w pozycje o tej tematyce. Jedną z nich jest książeczka o Dusi i jej nietypowym przyjacielu... Otóż, mama Dusi, a dokładniej Magdaleny Felicji, uszyła jej pluszaka, by udzielił jej niezbędnego wsparcia podczas początków przedszkolnego  życia. Miał być pies, wyszedł psiak ze świńskim ryjkiem, ale mniejsza o to. Grunt, że Dusia z Psinkiem-Świnkiem, jak go nazwała, postanowiła dać szansę przedszkolu :) Szalenie spodobał mi się ten pomysł 'przedszkolnego pluszaka', szczególnie, że ukochany miś Pyzki jest biały... yyy... znaczy się był, a opcja zabierania go do przedszkola niezbyt mi się widziała. Postanowiłam więc stworzyć miśkowi godne zastępstwo. Mój genialny plan zakładał wręczenie Pyzce książki, a gdy pokocha Dusię, ofiarowanie jej przytulaka, którego jak bohaterka książki zabierze ze sobą do przedszkola.

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale mama Magdaleny Felicji to szalenie zdolna bestia, bo uszycie takiej przytulanki podobnej choć do jednego zwierzaka jest, delikatnie mówiąc, baaaaardzo trudne. Chociaż efekty mnie nie powalały popychana bezbrzeżnym uczuciem do mojego pyzatego dziecka niestrudzenie dziergałam ręcznie przez kilka wieczorów to różowe przytuladło. Aż stała się rzecz zupełnie przeze mnie nieprzewidziana - Pyzka odkryła "cudaka" (świnio-psiaka?) w mojej 'pracowni' jeszcze przed otrzymaniem książeczki i... zakochała się absolutnie! 
Ledwo udało mi się go dokończyć, bo wyrywała mi go z rąk, a i zrobić mu zdjęcie nie było łatwo, bo stale trzymała go w ręku :D
Z twarzy podobny jest zupełnie do nikogo.... no dobra, może trochę do Frankensteina ;P ale na szczęście Pyzka nie wie kto to taki, za to podobieństwo do książkowego bohatera odnajduje uderzające.
Że nie ma gaci w kwiaty?
Noooo niestety, ale galoty ma z mamusinej skarpety, a moja garderoba pod tym względem nie wykazuje zbyt dużego zróżnicowania kolorów. I tak sukces, że takie zielono-żółte cudo udało mi się znaleźć :D
To kolejny z moich projektów dosyć dobitnie pokazujący jak kończą się prace DIY i konfrontacje "oczekiwania vs. rzeczywistość".
 Niemniej Pyzka go akceptuje takim, jaki jest, a to najważniejsze :)

<3




czwartek, 2 sierpnia 2018

Ślubnie i chrzcinowo, kremowo i fioletowo ;)

Chociaż na początku bałam się trochę tego połączenia boxa na chrzciny i ślub jednocześnie to znów zaskoczyłam się sama :) Osobiście wolę na chrzciny wózki lub boxy z wózkiem, ale "co za dużo to niezdrowo" jak to mawiają, a skoro impreza była podwójna to i pudełko podwójne.

Wykorzystałam tak lubiany przeze mnie ostatnio  fioletowy - niefioletowy papier oraz ażurowe elementy, które udało mi się wyczaić na wyprzedażach. Z tych ostatnich jestem naprawdę bardzo zadowolona i żałuję, że nie zrobiłam sobie większego zapasu... Wykrojniki do takich wzorów kosztują zbyt drogo jak na moją skromną, okazjonalną produkcję, ale efekt z zastosowaniem tego typu dekorów nie ma sobie równych...

PS. Pyzka trenowała ostatnio chyba znowu swoje zdolności fotograficzne, a mnie musiało to umknąć... Gdy box był już gotowy pstryknęłam "na pewniaka" kilka fotek i ziuuu...poleciał do nowych właścicieli. Teraz, gdy postanowiłam się Wam nim pochwalić okazało się, że zdjęcia są delikatnie mówiąc, baaaaardzo słabe. Cóż, jako 'ślepota' na aparacie wcale tego nie zauważyłam a i nie sprawdziłam ustawień wszystkich pokręteł, które zapewne regularnie obraca moja kochana córeczka. Tym sposobem przed Wami box pstryknięty na ekonomicznym ustawieniu chyba wszystkiego. Dość niewyraźny.... no, ale widać o co chodzi ;) 



wtorek, 31 lipca 2018

Ślubnie na złoto :)

Wiem, wiem, wiem....
Okrutnie zaniedbałam bloga i wieki nic nie wrzucałam, chociaż zarzekałam się nadrobić zaległości. Teraz już nie łudzę się nawet, że do końca wakacji nadgonię to co chciałam tu napisać. Podzielę się więc z Wami pozostałymi czerwcowymi wykonami rękodzielniczymi mojego pseudo warsztaciku papierowego, a kiedy już od września Pyzka zasili przedszkolne szeregi być może wrócę do dłuższych opisów.
 
Dziś box ślubny z trochę innym rozwiązaniem kieszonki na pieniądze.
"Szlufki" wykonałam z papierowych obrączek na serwetki, które można dostać w jednej z tanich sieciówek typu "mydło i powidło". Oryginalny złoty papier z tłoczeniem pozyskałam z kupionej na wyprzedaży torebki prezentowej. To nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz gdy przerabiam torby na pudełka, ale cóż poradzę, że te papiery torebkowe są o niebo ładniejsze od tych scrapbookingowych i mają cudne faktury? :)




piątek, 22 czerwca 2018

Wózkowy exploding box na chrzciny

Moje wiosenne zabawy z papierami to już prawdziwa masówka! Klęska urodzaju dosłownie ;) Ledwo wyrabiałam się z terminami, a właściwie to nie wyrobiłam się! Owszem, dopełniłam wszystkich podjętych zobowiązań, ale jak to w życiu zwykle bywa, "szewc bez butów chodzi" i sama zostałam na jedną z imprez z pustymi rękami. Bywa...
Aż dziwne, że nie miałam żadnego komunijnego zlecenia, bo przecież maj zawsze był miesiącem 'komunijnym'. U mnie jednak tylko chrztu i śluby. 
Dziś przed Wami boxik dla nowej Bożej owieczki ;)
Postawiłam na delikatnie kremowy papier tłoczony z dodatkiem ekologicznej tektury i sznurka. 
Co Wy na to? :)

środa, 20 czerwca 2018

Ramka z metryczką dla Franka

Odkąd przeszłam z urlopu macierzyńskiego na wypoczynkowy zupełnie i na nic nie starcza mi czasu... Cóż, ten relaks i błogie lenistwo urlopowe są szalenie absorbujące! Nie mogę też pisać bloga, bo jak sami rozumiecie, jeśli kiedyś byliście na urlopie wypoczynkowym we własnym domu z dwójką dzieci do lat 3, stale mam zajęte ręce dobrą książką lub drinkiem z palemką, względnie w jednej to, a w drugiej tamto...
No dobra, skłamałabym gdybym nie powiedziała, że zdarza mi się też ugotować jakąś zupę albo stać z uniesionymi w górę klockami/samochodami/lalkami/innym badziewiem przed dwójką rozdarciuchów, czekając aż całkowicie odpłynie mi krew z ramion i opadną z bezsilności wzbudzając tym samym kolejną, niemal światową wojnę o "to moje".
A kiedy ja tak sobie odpoczywam, kiedy cieszę się wolnością bez obowiązków zawodowych, spokojem w domowym zaciszu i urokami macierzyństwa gdzieś tam inna mama odkrywa swoje pierwsze maleństwo dzień po dniu. Czyż to nie urocze ? 
Wącha główkę swojego niemowlaczka pachnącego mlekiem, ogląda bose, małe stópki przebierające bezradnie po pościeli... Dla takiego właśnie pachnącego maluszka wykonałam kolejną ramkę-metryczkę 3D w prezencie narodzinowym. 
Zdjęcia może nie oddają całego jej uroku, ale jak widzicie miałam pomocnika, który przy każdej mojej próbie cyknięcia fotki usiłował zakosić mi ramkę, a że były to pierwsze jego podrygi na dwóch kończynach podniecony nową umiejętnością rozpędzał się jak błyskawica ;)




środa, 13 czerwca 2018

Bawimy się... papierami :)

Fascynacja dziadkowymi kurami trwa.
Pyzka regularnie podkarmia je tym co wyskubie i dzięki tej pasji trochę mlecza żeśmy w tym roku wypieliły... Dumna i blada woziła na rowerze do zagrody całe wiaderka liści i żółtych kwiatków, a ja dzielnie wydłubywałam je z ziemi, żeby się dziecko cieszyło... A także po to, by ograniczyć nieco "Mamusiu, to dla Ciebie, kwiatek piękny, żółty Ci tu położę, weź!". No, każdy wie jakie one piękne, zwykle obsiądnięte przez robaczki wszelkie, no po prostu marzenie każdej matki :D I szukaj teraz człowieku jakichś wazoników... A na spacerze to mi to na Adasiu kładzie i leży taki mój nieboraczek śpiący, a na nim ten pożal-się-boże kwiatek w pół zdechły na samym środku brzuszka mego dziecięcia wygląda to-to przeraźliwie ;/
No więc pieliłyśmy działkę z mlecza, kury jadły, aż się Adasiek zainteresował co też jest za tym płotkiem. A jak się dowiedział to mi się zrobił teleranek normalnie ;] Ciężki już ten mój synal to go sadzam na krześle ogrodowym, żeby sobie w ten żywy telewizor mógł patrzeć, a wtedy Pyzka dosiada się obok i tak się gapią i gapią i gapią...

 
...a mnie komary zżerają żywcem. No to, myślę sobie, trzeba coś na to zaradzić, bo stanie przy kurniku dniami całymi to rozrywka dla mnie marna...
Dumałam aż wydumałam..

Pamiętacie jeszcze naszą oborę?
Zrobiony z kartonu domek dla gumowych zwierzaków to zabawka, którą ostatnio bardzo mocno upodobał sobie Adasiek. regularnie sprawdza nasz inwentarz, wywalając wszystko na podłogę i podgryzając baranie nóżki :P  Zostawiłyśmy mu więc z Pyzką zwierzęta, a same zabrałyśmy oborę i w małe pół godzinki zamieniłyśmy ją w wypasiony kurnik!

Kartki do origami kupiłam czy dostałam, sama już nie wiem, typowe "gdzieś-kiedyś"...

Instrukcja do zrobienia kur z papieru znaleziona w internecie jest prostsza niż budowa cepa i dla naszej Pyzki nie stanowiła żadnego problemu. Powtarzała za mną każdy ruch i po kilku minutach miałyśmy kurki w każdym kolorze :) Piórka w moim brykusiowym królestwie mam jeszcze z czasów wielkanocnych kurczaczków, więc żeby te kury nasze nieco ożywić i dodać im "ptaszości i piórkości" przykleiłyśmy je tu i ówdzie. To był jeden z lepszych momentów zabawy, bo jak wiadomo tam gdzie klej w sztyfcie tam ubaw po pachy... 
Grzęda z tektury to dwa cięcia, a gniazdo powstało z sizalu i starej rolki po taśmie klejącej ( u mnie nic się nie zmarnuje :P ).

Gdy kurnik był gotowy zabrałyśmy tę ferajnę na dwór żeby sobie podziobały. I tak, kogut naszego Dziadka piał, kury za płotem gdakały, a te nasze znosiły jajka...niespodzianki ;P





 Kiedy kurnik już się znudzi, a Adasiek nie zje jeszcze w tym czasie całych zwierzaków będą mogły wrócić do obory :)

wtorek, 12 czerwca 2018

Był panieński jest i wesele! BOX

Już po ich miesiącu miodowym, ale co poradzić ,kiedy moje odgruzowywanie się spod ton zaległości idzie tak wolno? :( 

Znacie to: "Ach, co to był za ślub?" :D
No to właśnie tak, tylko 10000 razy lepiej było właśnie na tym ślubie i weselu!

Nie jestem i nigdy nie byłam fanką takich imprez, nic nie poradzę. W szoku byłam, że moje własne wesele tak mi się podobało :) Ale kiedy to było... :P

U "mojej" Panny Młodej i jej świeżo poślubionego małżonka bawiłam się mega świetnie! Nie mam na to słów, ale autentycznie smutno mi było, kiedy wesele dobiegło końca. 
Oni tacy ładni, wesele takie udane, towarzystwo świetne, a jako "wisienka na torcie" ciasta, których nigdy nie zapomnę <3 :P (no nic na to nie poradzę, ja po prostu żyję po to żeby jeść). Po prostu "cud, miód i orzeszki!"

A rękodzielniczo, pozostając w klimacie nie-fioletowego fioletowego papieru, z którego wykonałam kilka drobiazgów na wieczór panieński, postanowiłam boxa na ślub Pe udziergać w tej samej tonacji. 


 


Jest błysk, czyż nie? :P

czwartek, 7 czerwca 2018

Mama na wychodnym, czyli wieczór panieński...

Moja najukochańsza Pe wychodzi za mąż :) 
Yyy...znaczy wychodziła, bo już wyszła :P 
Ale mówiąc o wieczorze panieńskim jej zamążpójście było jeszcze niedokonane :D 
No dobra, czyli wszyscy wiedzą o co chodzi...

Jakkolwiek patetycznie, by to nie zabrzmiało miałam ten zaszczyt, że towarzyszyłam jej w drodze do ołtarza w roli świadkowej. Ale oczywiście bycie świadkową to nie tylko miejsce przy weselnym stole z widokiem na całą salę. To nie tylko szansa na nadepnięcie welonu Panny Młodej na nowej drodze życia. No, w tym ostatnim to akurat ryzyko było zminimalizowane brakiem welonu i trenu, ale dla chcącego nic trudnego... Pomagając w ubieraniu o mały włos nie wyautowałam z imprezy bolerka od sukni, czyli rolę swą starałam się wypełniać godnie i w 200% :D
Bycie Świadkową to też wyzwanie w postaci organizacji Wieczoru Panieńskiego. No przyznam szczerze, że ta część akcji "zamążpójście Pe" stresowała mnie najbardziej. Oczywiście zależało mi na tym, by przyszła Panna Młoda była zadowolona, ale cóż ja, biedny żuczek mogłam imprezowego zaproponować po 3 latach domówek przy "kółku graniastym" i "chusteczce haftowanej"? Wiedziałam, że muzyki na czasie, no chyba, że na kinderbal, nie ogarnę. Z zabawami niewiele lepiej... Ciuciubabka, domino i memory to nie jest to co koleżanki po winie lubią robić najbardziej. Nawet menu się nie składało, bo z zamkniętymi oczami gotuję tylko krupnik i naleśniki...
Jednego byłam pewna: potrafię zrobić dekoracje :)
I na to postawiłam! 


Jak widać na zdjęciu pomoc moich dzieci jest niezastąpiona!
Adasiek przemieszcza się już na tyle sprawnie i szybko (na foto 2 dni przed tym jak zaczął raczkować), że musiałabym go związać, żeby nie zdążył do mnie dobiec, choć pewnie wtedy Pyzka przyciągnęła by go za koniec sznurka ze sobą do mnie ;]

Poza girlandą przygotowałam też tort ze słodkościami, bo jakoś kremowe męskie genitalia wetknięte w ciasto na zamówienie do mnie nie przemawiają, a i zwykłe torty, bez przyrodzenia, na imprezach "dla dorosłych", że tak je nazwę (a taką wszak jest wieczór panieński %%% ), sprawdzają się kiepsko...

Ulubionym kolorem Pe jest fioletowy i zamysł był taki, by dekoracje były właśnie w tym kolorze. Prawie się udało - tak to właśnie wygląda jak wybiera się kolory przez internet, ku przestrodze!
Niemniej tort się udał, fioletowy mniej lub bardziej, zależy jak kto patrzy... :D

Te dwa największe kawałki to oczywiście dla Panny Młodej i Świadkowej, bo "bez ryzyka nie ma zabawy", a kiecki były już pomierzone ;P

Tak wyglądały papierowe niespodzianki z tej okazji, a o reszcie wieczoru mogę napisać tylko tyle, że się udał :D Nieoceniona w tym zasługa przyjaciółki Pe, która służyła pomocą, radami i genialnymi pomysłami! 
Przyszłej Pannie Młodej się podobało, a zjedzone cukierki poszły raczej w cycki (taki wieczoro-panieński cud) i sukienka pasowała idealnie! 

 * * *

A co do wychodnego to powiem Wam, że przedziwne uczucie być blisko dobę poza domem, nie mieć awaryjnej chustki do nosa wetkniętej w rękaw/pod bluzką, na ramieniu, zabezpieczonej ramiączkiem od stanika, móc znaleźć bez problemu gumę do żucia w torebce nim wypadnie z niej tona pieluch, do połowy zjedzony lizak i opakowanie po musiku, śpiewać w aucie bez strofowania "mamo, nie śpiewaj, nawet po cichu" i zajadać to na co mam ochotę bez "podzielim się" (ewentualnie bez ukrywania się :P). W takich okolicznościach nawet picie wina może zejść na dalszy plan :D

wtorek, 5 czerwca 2018

Chrzcinowe robótki vol. 2

Ehhh, dawno to było!
To już dwa miesiące...
Przez ten czas jednak wiele się działo także rękodzielniczo i wolne chwile spędzałam między papierami. Wszystko oczywiście obfotografowałam i sukcesywnie, jak tylko gwiazdy będą układały się dla mnie pomyślnie ;P będę tu wrzucała te moje wykony ;]

Dziś obiecana druga część chrzcinowych dekoracji.
Chodzi konkretnie o  TORT.
Oczywiście niejadalny, a przynajmniej częściowo ;)
Przyjęło się, że goście czy to na weselu czy na chrzcinach otrzymują jakiś drobny upominek w postaci słodkości. Całkiem to miłe i eleganckie, nieprawdaż? Można zamówić specjalne pudełeczka, woreczki, podpisane imionami i/lub datą cukierki... Możliwości jest wiele. 
Już dawno po głowie chodził mi pomysł wykonania papierowego tortu, które podpatrzyłam gdzieś kiedyś w internetach. Nigdy się jednak "nie składało". A to czasu mało, a to brak okazji, a to brak papieru i tak to odkładałam na wiecznego nigdy. I właśnie wtedy, kiedy robota dosłownie paliła mi się w rękach, gdy w przygotowaniu miałam zamówione zaproszenia na chrzciny (dokładnie takie, jak te, które robiłam na chrzest Adasia ;) bagatelka 20 sztuk), ogarniałam niespodziankę na wieczór panieński i planowałam poważną imprezę w domu, postanowiłam "teraz albo nigdy".  
Dzieci skutecznie odzwyczaiły mnie od spania, więc dłubanie w klejach i papierach do północy to żaden tam wyczyn, mogłam więc próbować. 
Szablon na 12-częściowy tort zaczerpnęłam z internetu, a że u nas liczba przewyższała możliwości jednego piętra tortu to drugi domalowałam już samodzielnie. Żeby było kompatybilnie z resztą dekoracji użyłam papieru w kolorze kości słoniowej oraz wersji eko. Dodatki w niebieskim odcieniu, no i oczywiście moje ukochane kropeczki dopełniły całości :)
Do małych, tortowych pudełeczek włożyłam Rafaello i...
Voila!



Taki sobie torcik poskładałam :D
Te brązowe porcyjki były z "białym kremem" ;)
Powiem Wam, że trudniej to było nie zjeść tych cukierków przy pakowaniu :P

A tak prezentował się cały zestaw chrzcinowy naszego Księciunia :



Było pięknie, a moje wykony poszły w świat razem z zacnymi gośćmi i wróciły w postaci kolejnych zamówień! :D
Wracam więc do pracy z papierami nim moje dzieciuchy powstają i zechcą mi pomagać...

poniedziałek, 14 maja 2018

Chrzcionowe robótki vol.1

Ani się obejrzałam i skończył się kwiecień! Mało tego, lada moment nasz mały Adasiek kończy rok i znów będę w ferworze przygotowań... Zanim jednak to się stanie spróbuję choć trochę odgruzować się z zaległości blogowych chociaż w sferze rękodzielniczej. Bo jeśli chodzi o to, co słychać w Brykusiowie to nieustające wariatkowo :P
W telegraficznym skrócie: pierwsze zęby, pierwsze nocnikowanie, pierwsze noce bez pieluchogaci u starszaczki, raczkowanie, wstawanie, z łóżka spadanie, na tapczan wdrapywanie i tak w kółko :P

A rękodzielniczo?
To co szykowałam na chrzest mojej małej chrześnicy, starszej od Adasia 4 dni, Natalki już widzieliście tutaj. Nie pochwaliłam się jednak ani jedną fotką z kolejnej rodzinnej imprezki...

Adasiek przyjął Sakrament Chrztu w tym samym kościele co Pyzka równe 2 lata i 3 dni po niej, 8 kwietnia :) Obmyśliliśmy ten termin jeszcze przed jego narodzinami, więc dla nikogo nie był zaskoczeniem ;P Jeśli jednak chodzi o obchody po uroczystości to tym razem postawiliśmy na "domówkę". Zastanawiałam się, czy nie skorzystać, jak przy chrzcinach Pyzki, z usług lokalu, który był elegancki i przytulny, a serwowane w nim jedzenie bardzo nam smakowało. Jednak ze względu na nasze starsze pociechy (Pyzkę i jej ciotecznego brata, Olisia) zdecydowaliśmy się świętować w domu, gdzie dzieci mają więcej przestrzeni, swobody, a i my mieliśmy dzięki temu spokój :)
Gdy chcieliśmy Pyzkę mieszkaliśmy za granicą, więc przygotowanie dekoracji uroczystości czy rozwożenie zaproszeń sobie darowaliśmy, bo wpadliśmy do Polski na półtora tygodnia przed imprezą, wprost na Wielkanoc. Jednak tym razem było inaczej i mogłam dać upust mojej radosnej twórczości :P
Na pierwszy ogień poszły oczywiście zaproszenia.
Muszę tu zaznaczyć, że wszelkie materiały do wykonania dekoracji i zaproszeń pochodziły z domowych przydasiów i przepastnych zasobów mojej pseudopracowni, zgromadzonych w czasach świetności Brykusiowa. Niemniej, efekt nie zdradzał ani trochę resztkowego klimatu, co niezmiernie mnie ucieszyło ;)  
Wyszło skromnie i elegancko, sami zobaczcie:


Zachęcona tym sukcesem postanowiłam udekorować także salon, by nadać mu wyjątkowy, świąteczny charakter. Pierwszą dekoracją były pompony z resztek tiulowych firan, które testowałam już kiedyś, we Francji. Tym razem miałam tiul z porządniejszych firanek to i pompony wyszły zgrabniejsze i sztywniejsze. Kolejny raz miło się zaskoczyłam :)
Następnym elementem wystroju salonu była girlanda z napisem "Chrzest Adasia", którą utrzymałam w tej samej kolorystyce papierów i wstążeczek :)


Ostatnią dekoracją, którą dziś Wam się pochwalę były "lizaki". Wykonane na drewnianych patyczkach znaczki z aniołkami i napisem "Chrzest Święty Adasia" udekorowały stół, świeczniki i patery z ciastami oraz babeczkami. Wyszło dokładnie tak, jak chciałam... Niestety, podczas obiadu miałam tak wiele rzeczy do ogarnięcia, że nie zrobiłam im zdjęcia na zaplanowanych miejscach. Musi Wam wystarczyć fotka "na sucho" i wyobraźnia :P


To jednak nie koniec moich popisów papierniczych pod znakiem chrzcin Adaśka.Resztę jednak zaprezentuję następnym razem, bo Pyzka już kilka minut temu przywędrowała tu, stwierdzając, że się wyspała. Nooooo naprawdę, wierzę mocno! 40 minut dla dziecka które śpi do 2 h w dzień to "świat i ludzie"! Ale cóż zrobić...
Muszę dołączyć do niej przy czytaniu książeczek, bo ostatnio zafascynowana jest liczeniem, a wszystko co policzy prowadzi niechybnie do stwierdzenia, że jest tego "cztery". Ma zatem 4 palce u każdej ręki, a także nogi... Musimy trochę zmodyfikować jej technikę liczenia zanim postanowi zweryfikować oczekiwania z rzeczywistością :P

Mam nadzieję, że jeszcze czasem tu zaglądacie i wpadniecie zobaczyć też część drugą posta o chrzcinach jak również kolejne moje wpisy, z którymi całkiem serio planuję powrócić :D


wtorek, 24 kwietnia 2018

Metryczka 3D dla chrześnicy

Choć tego tu nie widać całkiem sporo ostatnio narobiłam...
Stety-niestety, nie miałam kiedy pochwalić się tym na blogu!

Dziś pochwalę się kolejną ramką - metryczką, która wyszła spod mojej ręki.

Jeśli byliście tu ze mną rok temu, to wiecie, że nasz Adasiek ma siostrę cioteczną "prawie bliźniaczkę" ;) Mnie przyjmowali na oddział szpitalny, gdy dziewczyny, moja szwagierka z Natalą, cieszyły się już zamianą stanu 2w1 na 1+1. Gdyby ktoś popatrzył z boku to na mur beton stwierdziłby, że to jakieś wyścigi kto się pierwszy pobierze, zaciąży czy ochrzci :P A prawda jest taka, że to życie układa takie zabawne scenariusze. I tak, ślubowali sobie 2 tygodnie przed nami, w ciążę z drugimi dzieciakami zaszłyśmy w tym samym czasie, choć obie zgodnie twierdziłyśmy kilka tygodni wcześniej, że szanse są na to znikome... Między narodzinami Natalii (27.05.17) a Adaśka (31.05.17) minęło dokładnie 80 godzin i 45 minut, choć w terminach różniłyśmy się o 2 tygodnie ;) Chrzciny także miały być "osobno". My datę chrztu Adasia wybraliśmy jeszcze zanim się urodził, ale o tym innym razem. W pierwszej wersji Natala miała mieć swoje pierwsze kościelne święto jeszcze latem. Później zapadała decyzja o tym, że nastąpi to w lutym. Niestety koniec zimy był pogromem chorobowym w naszej familii i wymieniając się zarazami przeszło miesiąc prychaliśmy, kichaliśmy i inhalowaliśmy się na zmianę. Gdy w końcu doszliśmy do siebie okazało się był już marzec. Kolejny termin wyznaczono na 21.04, a ostatecznie zmieniono go na 1.04, czyli na Niedzielę Wielkanocną. Tym sposobem znów raz za razem ogarnialiśmy uroczystości rodzinne. I dodatkowo "wymieniliśmy się" chrzestnymi matkami, bo ja podawałam Natalę, a tydzień później jej mama stała z nami w pierwszym rzędzie z szatką dla Adaśka :P

W prezencie chrzcinowym nie mogło oczywiście zabraknąć wózka, który przysługuje już niejako "z urzędu" :P
Nie mogłam się jednak powstrzymać, by nie wykleić czegoś jeszcze. Po sukcesie wykonawczym, za jaki poczytuję ramkę-metryczkę dla Mieszka, postanowiłam kolejny raz postawić na ramkę i odnotować w niej Natalkowe "liczby narodzinowe" :)
Tak powstała kolejna metryczka do mojej galerii dumy.

Jak Wam się podoba?
(metryczka oczywiście, bo moja Chrześnica to niemożliwy słodziak, bezdyskusyjnie! :P )

czwartek, 12 kwietnia 2018

Mole książkowe nadają

Dziś będzie książkowo, bo nieodmiennie to książki pochłaniają najwięcej naszego wspólnego czasu <3
Moja siostra, uwielbiana przez Pyzkę ciocia "Ziuzia" :D wygrała jakiś czas temu w facebookowym konkursie wydawnictwa Mamika, w których i ja jestem ostatnio 'arcyaktywna', książkę "Listy od Feliksa. Nowe przygody". Książeczka, ku naszej radości trafiła do nas :) 
Czy nam się spodobała?

 

Mamy już kilka zająców vel królików w naszej biblioteczce (Pzyce to zdecydowanie wszystko jedno, czy posiadacz długich uszu zwie się królikiem czy zającem), dlaczego więc piszę właśnie o tym?
Ano dlatego, że Feliks skradł nasze serca!
Ale po kolei....

Jak wskazuje sam tytuł "Listy od Feliksa. Nowe przygody" to kolejna książka o przeżyciach zająca. Główny bohater na stałe mieszka w Munster w Niemczech u boku swej małej właścicielki, Zosi. Jednak Feliks to żądny przygód pluszak, który nie potrafi usiedzieć w miejscu i ciężko zastać go w domu. Zwiedził już kawał świata, także w przeszłości (!), a nawet opuścił na chwilę naszą piękną planetę, by popatrzeć na nią z kosmosu! Teraz, w trzeciej części, mały zając odkrywa glob, a wszystko to za sprawą samodzielnie skonstruowanego przez Zosię balona, który zabiera go na tę niezwykłą eskapadę wprost z niemieckiego podwórka. 
Wyjątkowa podróż dookoła świata relacjonowana jest przez Feliksa w kolejnych listach, które przyjaciel wysyła swej opiekunce z najróżniejszych zakątków. Wiadomości, które otrzymuje Zosia nadawane są z Księżyca, Arktyki, a nawet Karaibów czy Australii! W zabawnych, niekiedy nieco ilustrowanych liścikach, zając opowiada o tym co spotkało go w trakcie wyprawy, kogo spotkał, gdzie dotarł i co tam zobaczył. Każda z notatek przesłanych Zosi zawiera także garść informacji o Ziemi i środowisku, rozszerzanych następnie przez Zosię w rozważaniach po przeczytaniu listu. 
I uwaga! 
Teraz będzie HIT:
Wszystkie te listy są w książce!
Najprawdziwsze listy w najprawdziwszych kopertach :D
A i to nie koniec rewelacji :)
Poza listami w kopertach umieszczone są także niespodzianki dla małych czytelników. W kolejnych kopertach odnaleźć można najprawdziwsze zdjęcie NASA naszej błękitnej planety, a także alfabet morski oraz słynny znak drogowy z kangurami, prosto z Australii. 
Dobrze wiecie jak dzieciaki uwielbiają prezenty, a te w książce to najprawdziwsze niespodzianki od Feliksa. Jakże więc go nie kochać? 
Moja Pyzka jest zauroczona Feliksem i jego historią, a "Mamoooo, to jest list! Prawdziwy list od Feliksa" słyszę za każdym razem, gdy sięgamy po przygody zająca. 

 

Trochę obawiałam się, że nie znając pierwszych dwóch części przygód Feliksa ciężko będzie nam odnaleźć się w kontynuacji historii, ale były to obawy zupełnie bezpodstawne. Odwołania do wcześniejszych wydarzeń są ogólne i jasne, więc przy czytaniu nie ma kłopotów z niewiadomymi czy niedopowiedzeniami w tej kwestii. 
Osobiście przeszkadza mi trochę sposób rozdziału tekstu na stronach, a raczej jego brak. Mógłby być bardziej podzielony na kolejne "epizody", a nie pisany niemal ciągiem. Nie ma to znaczenia dla młodego fana literatury, któremu czyta mama, ale już starszy czytelnik może się zgubić. Delikatnie uwiera mnie też czcionka, bo jestem fanką "okrąglejszych liter" aniżeli tych kanciastych, ale to oczywiście takie czepialstwo z mojej strony :) 

Książka w przystępny, łagodny sposób dostarcza wiedzy o Ziemi, porusza kwestię ochrony środowiska i troski o planetę. Informacje te są jednak tylko zagajeniem i przyczynkiem do dalszych poszukiwań oraz rozwinięcia danego tematu.  Choć myślę, że najlepiej sprawdziłaby się dla grupy wiekowej 5+ to przy takich maluchach jak moja Pyzka również można dobrze bawić się poznając przygody Feliksa. Pyza każdorazowo jest tak zasłuchana, że nie ma opcji, by podzielić czytanie na części! No i obowiązkowo zawsze sama otwiera listy oraz dzierży w dłoni cenne upominki :)

Serdecznie polecamy "Listy od Feliksa. Nowe przygody" od Wydawnictwa Mamika
My już wiemy, że chcemy poznać inne przygody Feliksa i koniecznie musimy uzupełnić biblioteczkę o pierwsze tytuły z tej serii :)

środa, 21 marca 2018

Spinam tyłek i biorę się do roboty!

Wybaczcie tę przeciągającą się ciszę...
Chyba dopadło mnie przesilenie wiosenne, bo nie nadążam, nie ogarniam po prostu.
Katar, kaszel, marudzenie z cyklu 'może to zęby'...
Zazdrość,  badanie granic, których w życiu całkiem sporo (zwane przez niektórych "buntem dwulatka", ale ja osobiście nie cierpię tego określenia, może dlatego, że aktualnie reprezentuję sobą bunt 31-latki, a wcześniej 30-latki, a jeszcze wcześniej... itd. ), zasiedzenie w domu...
Przeciążenia stawów (jednak nosić blisko 20-kilową 2,5-latkę i 8,5 kg księciunia to sporo), zbyt mało snu (choć dzieci już nie sypiają źle to to uczucie będzie mi towarzyszyć chyba już zawsze ;P), zbyt dużo wagi :P ?
Bałagan, porządki, znów te nieszczęsne schody, drobne remonty i poprawki, pierwsze poremontowe awarie...
Mróz, śnieg, deszcz, błoto po kolana...
Sama nie wiem co tak naprawdę najbardziej dało czy daje mi w kość, ale połączenie wszystkich tych okoliczności przyrody poskutkowało u mnie "zawieszeniem systemu". 
Trochę jak robot wstaję, jem, gotuję, sprzątam, piorę, ciągle piorę, jeszcze więcej piorę, a gdzieś pomiędzy czytam, tańczę, śpiewam, recytuję. 
No, ale powoli biorę się w garść! Wiosna idzie, słońce świeci, to nic, że dziś u nas -2. To nic, że w miejsce błota, na które nie dało się wyjechać z wózkiem zamówiliśmy gruz, po którym jazda naszą karetą to coś więcej niż 'off road'. To nic, że choć nosidło wygodne i ergonomiczne, to bolą mnie kolana i plecy, a do spania to najchętniej stanęłabym na głowie. To nic, że za oknem ćwierkają tłukące się o słoninę ptaszory, a nie jakieś tam zwiastuny wiosny. To nic, że zawór się zepsuł, zalewa nam łazienkę i nie mogę prać, bo trzeba było zakręcić wodę na górze.
To wszystko nic, proszę Państwa!
Dziś pierwszy dzień wiosny, a my tę wiosnę witamy radośnie :)
Tym bardziej, że od poniedziałku już wiemy, że nasza Pyzka została zakwalifikowana w przedszkolnej rekrutacji i od września rusza w świat rówieśników! Mogę już puścić trzymane od miesiąca kciuki, bo tyle czasu właśnie trwało składanie wniosków i ich rozpatrywanie w naszej gminie, i wrócić do wszystkich zarzuconych aktywności. Pewnie nie zabrzmi to wiarygodnie, ale ćwiczyć nie mogłam, stąd kilogramy stale na tym samym poziomie :P Tak, tak, jeśli chodzi o wymówki mam poziom "master" :D
Wracam też do blogowania! 
Troszkę bawiłam się ostatnio papierami, tak na poprawę humoru i wkrótce pokażę Wam co z tego wyszło :)

Tymczasem miłego pierwszego dnia wiosny Wam życzę!
Zmykam poopalać się przez okno, bo tu w domu, po słonecznej stronie jest całkiem przyjemnie ;]

PS. Miałam dziś taki plan, żeby zabrać dzieci na spacer na most i pokazać im jak przedszkolaki, czy kogo tam dorwiemy, topią Marzannę. Dobrze, że skonsultowałam pomysł z koleżanką, która oświeciła mnie, że jest to surowo zabronione i już się bałdy ze słomy nie topi! Podpalać jej także nie można. Każdy z tych pomysłów jest oczywiście absolutnie nieekologiczny i nie można dzieci uczyć TAKICH rzeczy. To się zadziwiłam! Wygląda na to, że nie tylko rodzice, którzy wysyłali nas do szkoły na samodzielny spacer to "patologia" i "kryminał"...
Zostało nam tylko spacerowanie po mrozie i śniegu, odśnieżanie tarasu oraz podziwianie sikorek przy słonince zawieszonej na haku od huśtawki, a tak chętnie byśmy się pobujali... Wiosno,  nie wstyd Ci choć trochę?

wtorek, 20 lutego 2018

Mieszko z pierwszego

Pierwszego stycznia dokładnie!

Ale od początku...

Odwiedziła mnie siostra, nie raz i nie dwa... 
Odkąd razem nie mieszkamy, wszystkie trzy mamy wzajemnie kontakty zadziwiająco, aż niepokojąco, dobre! A tak serio, to sobie na pewno wyobrażacie tercet panienek w wieku 18-16-13 :D Było ciężko, ale jak widać "z tego się wyrasta", a odległość między nami (50 i 70 km) bardziej nas łączy niż dzieli :)
Siedzimy sobie... pytlujemy jak nakręcone, Pyzka skacze po cioci uradowana, a ta rozprawia, że jakiś teraz czas nastał, że wszędzie dzieci, same dzieci, tylko dzieci, ta rodzi, tamta rodzi, ta za miesiąc, ta już będzie chrzciła... 
Przedziwne, nie?
No to pytam się jej, czy słyszała takie same relacje od mamy albo babci? :P
No proste, że nie!
To dopiero ciekawostka...
A nie wydaje Ci się, że po prostu jesteśmy w takim wieku, hmmm, rozrodczym...? - pytam. 
Tak się składa (pewnie to dość niespotykane :P), że nasze koleżanki są mniej więcej w naszym wieku. Za to kumpele mamy zza biurka, 50+, czy te babci, które spotyka w drodze do okulisty, 70+ to są raczej w wieku babcinym bardziej lub mnie zaawansowanym :D
Eureka!
No, ale skoro wszędzie są ciąże, porody i nowe dzieci, to pytlujemy też o tych dzieciach ;)
I tak od słowa do słowa wpadło mi zamówienie na metryczkę dla Mieszka :D

Trochę byłam przestraszona tym "zamówieniem", bo moje domowe metryczki dla dzieci powstały na podobraziu, z jakichś resztek... wiadomo, że dla mnie są najpiękniejsze i najwspanialsze, ale dla kogoś 'obcego' takiego czegoś nie sprezentuję.
Pogmerałam więc trochę w sieci szukając inspiracji na ramkę i wzór, bo chciałam spróbować czegoś nowego i... rozpętałam w naszej mini pracowni niemały bałagan. Nie mogłam zdecydować się, który z pomysłów wykorzystać, więc możecie spodziewać się kolejnych metryczek, bo skoro to sezon dzieciowy (do września wykluje się 5 nowych obywateli w moim najbliższym otoczeniu!), to na pewno odbiorców mi nie zabraknie ;P 

Jestem nieskromna, no trudno!
Ale ramka-metryczka dla Mieszka to moja kolejna miłość :D
No i po raz kolejny udowodniłam sobie, a teraz i Wam pokazuję, że nie trzeba specjalnych sprzętów, wymyślnych wycinarek i dziurkaczy, maszynek i nie-wiem-czego-tam-jeszcze, żeby bawić się w scrapbooking. Owszem, kosztuje to trochę więcej pracy, ale z drugiej strony... Czy to nie na tym polega rękodzieło? 
Dla mnie to pasja i serducho włożone w pracę  <3

Mam nadzieję, że Mieszkowi i jego rodzicom się spodoba :)
Rośnij zdrowo na pociechę :D
Sto lat, chłopaku!

(przepraszam za jakość zdjęć; nie umiem tego lepiej wymyślić z tą szybką... żaden ze mnie fotograf ;( )


czwartek, 15 lutego 2018

Adaśkowe rozszerzanie diety

Kiedy nadszedł czas wprowadzania stałych pokarmów Pyzce nie czułam się zbyt pewnie z tą misją. Owszem, mama asystowała mi na Skype i doradzała jak umiała, dostałam też rozpiskę w przychodni, co, ile i kiedy mam podawać, ale wydawało mi się to szalenie skomplikowane. 
Śmieszne?
Teraz i ja uśmiecham się pod nosem, ale nieco ponad dwa lata temu pastwiłam się nad biednym, ugotowanym burakiem nie wiedząc czy lepiej go blendować, czy może jednak dziubać widelcem, albo ucierać na tarce... A co jeśli jej nie posmakuje? A co jeśli się zadławi? Jak się do tego zabrać i ile tego wykwintnego dania zaserwować? Jestem pewna, ba! wiem na 100% od znajomych mi mam, że nie tylko mnie dotyczyły te rozterki. 
O ileż bogatsza w doświadczenia i lżejsza w nerwy jestem teraz, przy drugim potomku!

Według zaleceń rozszerzanie diety dzieci karmionych piersią powinno rozpocząć się po 6 miesiącu życia. No i tyle teorii. Jeśli chodzi o Pyzkę to dostałam inne zalecenia od francuskiego pediatry i na przełomie 4 i 5 miesiąca wsuwała już gotowane warzywa. Przy Adaśku natomiast nim zastanowiłam się co, jak i kiedy, zanim skonsultowałam się z pediatrą, wszystko zadziało się samo... Uroki bycia drugim dzieckiem! 
Adasiek każdy nasz posiłek, kiedy akurat nie śpi spędza z nami w kuchni, przy stole, od urodzenia. Póki nie ruszał się wcale stał nawet na narożniku i jego wzrok był na wysokości talerzy. Potem przenieśliśmy go z leżaczkiem na podłogę, skąd równie dobrze widzi widelce, ruszające się buzie i wszelkie pokarmy. Nie raz i nie dwa zdarzało się, że raczył się maminym mleczkiem w tym samym czasie, gdy Pyzka zjadała swoje śniadanie czy obiad. Takie życie! Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że doskonale wiedział od początku do czego służy buzia, łyżka i talerz :) Mało tego, im dłużej z nami biesiadował tym częściej dopominał się o coś dla siebie. W końcu nie wytrzymałam! Kiedy kolejny posiłek przyszło spędzić nam w jękach i stękach (najedzony, przewinięty i wyspany, a zębów brak) wyjęłam z Pyzkowego gulaszu dorodną marchewę, opłukałam z sosu, rozdrobniłam widelcem i zaserwowałam Adaśkowi.
Co on na to?
Wierzcie lub nie, ale ani razu nie wypchnął zawartości łyżki językiem! A my mogliśmy w końcu zjeść w spokoju posiłek.
Pediatra tylko uśmiechnęła się, gdy przyznałam jej się do mojego występku i dała zielone światło do dalszych przygód kulinarnych według wytycznych: rodzic decyduje co zje dziecko, a ono czy i ile zje.
Dalej było już tylko lepiej. 
Od początku naszej przygody z jedzeniem nie odmawiał nigdy i niczego. Brokuły, buraki, kasza manna, płatki jaglane, ryba z ryżem, wciąga wszystko. Pyzka była dobra do jedzenia, ale mój Księciunio bije ją na głowę! Nie można nawet zbyt wolno wiosłować, bo trzęsie się i "pogania". Gdyby to on decydował ile zje to nie zostałoby obiadu dla Pyzki!
Niektórzy rodzice śpiewają, tańczą i cudują by ich dziecko jadło. Ja robię to wszystko, gdy w małej buźce znika ostatnia łyżka, żeby odwrócić uwagę, że więcej nie będzie 😂
Mało tego, nawet gdy jest już po obiedzie, ruszające się wokół niego łyżki wprawiają w drżenie jego dłonie, które napełniam wówczas kukurydzianymi chrupkami, żeby nie wykłócał się o dokładkę...
Dokładnie jak mamusia, żyje po to by jeść, a nie je po to by żyć :P
Jedyny problem-nieproblem jaki wystąpił przy całym tym rozszerzaniu diety stanowiła butelka. Bo Jegomość nie odmawiał niczego poza butelką właśnie...
Trudno się w sumie dziwić, bo przy stole operowaliśmy łyżką i widelcem, a tego dziwnego sprzętu  nikt go nie nauczył :)
Pyzka odbutelkowana była przeszło rok temu, więc nie mógł tego widzieć!
I tak, jedyny "kłopot" w nauce jedzenia stanowiła butla z popitką.
A popić by wypadało, bo, jak już kiedyś Wam opowiadałam, moje zupy to raczej bigosy i wody jest w nich tyle żeby do garnka nie przywierały. Do tego konsystencja, mocno dla niektórych dyskusyjna jeśli chodzi o ten wiek i brak uzębienia niemowlaka, bo my się nie blendujemy. Makaron siekamy, ryż jest jaki jest, a reszta potraw jest po prostu rozgniatana widelcem, ucierana na tarce jarzynowej  lub w miarę drobno siekana. Skoro więc zjada taką grubą gęścieliznę to dobrze byłoby po tym coś chlapnąć ;)  
Muszę jednak przyznać, że totalnie brakowało mi cierpliwości w nauce picia z butelki. Wszystko w koło zalane, młodemu z brody cieknie, po mnie cieknie, ciuchy mokre. No bez sensu... Butelka z wodą stała więc sobie gdzieś tam w zasięgu wzroku, ale używaliśmy jej rzadko. 
Od czego jednak starsza siostra?
Obsługę  dzidziusia zna z książeczek i podglądania mamy. Złapała Adasiową flachę i dalej poić braciszka. Młody jest w nią zapatrzony bez pamięci i godzi się na wszelakie tortury bez mrugnięcia okiem. Dał się więc i napoić, choć łatwo nie było. Ona mu smoka do buzi, a on się uchyla. Ona mu "Pij, pij Adasiu", a on sru wszystko na dywan. Pyzka była jednak nieugięta, a cierpliwości miała tyle co pewnie ze 3 pary rodziców. Dotąd wtykała mu butelkę, aż zaczął ciągnąć. Musiało mu się spodobać, bo całkiem sporo wypił. A może to siła perswazji Pzyki tak go zachęciła? Wszystko jedno! Grunt, że zadziałało, a młody nie pękł, chociaż chyba był blisko. Kiedy miał już dość całkiem sprytnie wybrnął z opresji, bo obrócił się na brzuch. Prawie mu się udało... Prawie, bo ta bezsensowna pozycja wcale Pyzki nie zniechęciła :P Tak czy siak ogarnął picie z butelki koncertowo.
Starsza siostra jest też nieoceniona jeśli chodzi o naukę zasad spożywania posiłków obowiązujących w naszym domu. Przestrzega ich nawet w zabawie! Ma swoją kuchnię i co rusz coś pitrasi, a potem częstuje nas zupą tudzież herbatą. Największym koneserem jej dań jest jednak Adaś, który zawsze, kiedy widzi łyżkę szeroko otwiera buzię. Nawet tę zabawkową! Nawet gdy jest pusta... Wiele, oj wiele razy prosiłam Pyzkę, by mu jej do buzi nie wkładała, że to przecież takie jedzenie drewnianej zupy na niby, ale kiedy On ten buziak swój tak pięknie otwiera to sam się aż prosi... A gdy "najedzony" cofa się do swoich zabawek, Pzyka chwyta z jego ręki pluszaka czy co tam akurat złapał brat, ciszka w kąt i mówi "Adasiu, teraz jest jedzenie, a nie zabawa" i wraca do wiosłowania w jego kierunku pustą łyżką ;D  

Na szczęście ostatnio Pyzka karmi braciszka łyżką wazową i plastikowymi mandarynkami w całości, a to znaczy, że nawet usilne starania tak szeroko mu buzi nie otworzą.


PS. Dacie wiarę, że przy takim apetycie i 2 (słownie : dwóch) karmieniach w nocy (!!!) nie przybiera na wadze w normie, a jest ledwie w 10-25 centylu!!
Nie, nie biega, nie raczkuje, ani nawet nie pełza!!!
Tak, zdrowy, na krew i mocz badany...
Jakieś pomysły gdzie się to wszystko podziewa?! (nie, nie w pieluchach...)





wtorek, 13 lutego 2018

Po sąsiedzku mini pasieka, a u nas...

Dziś będzie (niechlubny) dowód na to, że nasze starsze dziecko wie co to słodycze ;P
Teraz, po świętach, mogę powiedzieć, że nawet za dobrze. Ale zanim rozsmakowała się w smakołykach, które podarował jej Mikołaj bywało, że zajadałyśmy się jajkami z niespodzianką. 
Jak wiadomo dla każdego dziecka zawartość żółtego pojemniczka wewnątrz ważniejsza jest niż te kilkanaście gramów czekolady, ostatnio zwanej też "kocieladą" :D
Jajka zawsze kupujemy w parach. Jeśli zakupów dokonuje Pan Mąż to jajka są zakupowym prezentem dla mnie i córki i odwrotnie ;) Tym sposobem jeśli już "jajkujemy" to właśnie mnie stale rośnie tyłek, bo jak wiadomo siedzę z dziećmi w domu i rzadziej bywam w sklepach. Druga strona tego medalu to podwójna zabawka, co Pyzkę niezmiernie cieszy. I tak np. pierwsze pojazdy z napędem, którymi jest zafascynowana i potrafi bawić się nimi pół dnia w wyścigi są właśnie z tych jajeczek. Lubię jajka-niespodzianki także za to, że żółte pojemniczki można wykorzystać na tysiąc sposobów.  
Do tej pory plastikowe jajeczka były naszymi jajkami lub ziemniakami podczas zabawy w kuchnię oraz sklep. Świetnie wbijało się z nich jajecznicę, a i obieranie do zupy szło mi całkiem sprawnie, dużo lepiej niż prawdziwe "kofatelki", których skrobać nie cierpię! 

Kiedy w ręce wpadła mi książka "Opowiem Ci Mamo, skąd się bierze miód", a w niej pomysł na wykonanie domowego domku dla pszczółek, wiedziałam od razu, że to będzie nasza kolejna zabawa z papierem. Dłuuugie zimowe wieczory to idealny czas na klejenie, wycinanie, malowanie czy inne plastyczne uzewnętrznianie się.
Pyzka jest zakochana w nożyczkach, więc ochoczo zabrała się do działania i cięła wszystko co wpadło jej w ręce. Niestety, nie miałyśmy zalecanych w instrukcji rolek po papierze toaletowym i nie chciało mi się czekać, aż uzbieramy odpowiednią ich ilość. Miałam jednak w moim papierniczym pudle bez dna żółty papier, który wydał mi się idealny do tej pracy. Z pasków poskładałyśmy sześciokąty, a następnie posklejałyśmy je dwustronną taśmą. Całość umieściłyśmy w pudełku i dokleiłyśmy do jego boków. Domek był gotowy. Pozostało tylko zadbać o lokatorów. Żółtym jajeczkom z kinderków domalowałyśmy uśmiechy i oczka, a na grzbietach nakleiłyśmy paski z taśmy izolacyjnej (można je też namalować). Plastikowa szybka ze starego pudełka po czymś-tam posłużyła do wykonania skrzydełek. I tak, w 5 minut, nasze sklepowe jajka i ziemniaki zmieniły się w cały rój pszczółek zamieszkujących żółty domek. 


Taka własnoręcznie wykonana zabawka cieszy nie mniej niż sklepowe cuda w oryginalnych pudełkach z księżniczkami... 
Pszczółki dostały swoje imiona, polatały, pobzyczały, żeby nie powiedzieć pobzykały :P i pocieszyły nasze oczy. Poza odgrywaniem scenek z owadami i klasycznych "dzień dobry Pani sąsiadko pszczółko, jak się Pani dziś miewa?" zabawa ulem to także okazja do rozmowy o tym, że to bardzo pożyteczne stworzonka, że dają miód, zapylają kwiaty itp. itd. 



Kilka pszczółek w naszym domku nadal pozostaje bez pasków bo nie starczyło nam już czasu by je okleić. Uznałyśmy je więc za dzieci, którym jeszcze paski nie "urosły" ;P Na pewno wrócimy jednak do ula, by go dokończyć i porozprawiać o życiu pszczół, kiedy nadejdzie ich sezon.