poniedziałek, 30 stycznia 2017

Ferie

Jeszcze dobrze nie dotarło do mnie, że jesteśmy już "w domu" i "na stałe", a już znów się wyprowadziłam :P  Tym razem tylko na chwilę, jak to sobie żartuję, "na zimowisko", ale jednak, kolejny tydzień poza domem... 
Nie, nie znaczy to wcale, że śmigamy na sankach i nartach w jakimś zimowym kurorcie.
Nie, nie wdychamy także jodu, co zwykliśmy mieć w zwyczaju przed wyjazdem do Francji o tej porze roku (wszystkie wspólne z Panem Mężem sylwestry spędzaliśmy na polskim wybrzeżu)...
Nie, nie jesteśmy także w Ciechocinku, Włocławku ani nawet w Nałęczowie czy innym pięknym uzdrowisku.
Z grubsza przecież wszystkie te atrakcje (mikro górka do sanek, względnie świeże powietrze i łono natury, cisze i spokój) mamy u siebie na co dzień! 
Z naszej samotni, z naszego środku lasu, z naszego "końca świata" przyjechałyśmy z Pyzką do moich rodziców :) Zatem, można rzec, że są to ferie w metropolii. I mimo, że tu śnieg się już rozpuścił i nie ma szans na sanki nawet na podwórku (bo u nas, na wsi, to pewnie jeszcze do marca będzie można pośmigać :P) wcale się nie nudzimy :) Grafik mamy napięty, że ho ho!
Mamy tylko tydzień na skorzystanie ze wszystkich uciech jakie niesie za sobą mieszkanie w mieście, więc już od rana biegałyśmy dziś z Pyzką między placami zabaw, a sklepami, bo ani jednych ani drugich u nas nie uświadczysz! Teraz nawet wyjście do Lidla po pieluchy to rozrywka i nie wiem kto ubawił się lepiej :P 
Jak to jednak na feriach, jest też czas na błogi odpoczynek i mam go właśnie teraz :D
I w zasadzie nie powinien on różnić się niczym od tego, jak relaksuję się w domu, gdy Pyzka wychrapuje swoją poobiednią drzemkę, a jednak właśnie teraz czuję, że są ferie...
Czemu?
A temu, że nic nie muszę...
W domu oczywiście też nie, nic mnie nie goni, nikt nade mną nie stoi, a jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy jest jakieś pranie do poskładania, jakieś naczynia do umycia, zupa do ugotowania albo wredny (jak to kot) kot kurzu, który podstępnie wychyla się na mnie zza szafy własnie wtedy, gdy niosę sobie do mojej oazy spokoju świeżo zaparzoną herbatkę (i tajemnicą na zawsze już pozostanie skąd się one lęgną!). Wówczas spokój tej cudownej chwili zostaje zaburzony bezpowrotnie... Czasem też olewam głosy z tyłu głowy, ale wtedy muszę liczyć się z wyrzutami sumienia, że po raz kolejny przebimbałam tyle cennych minut ;/ Ciągle "coś"!
A tutaj?
Nic podobnego!
Prania nie robię, obiad już ugotowany (jak w porządnym ośrodku wczasowym... Kocham Cię MAMO! <3), koty nie moje, a ja cudzych zwierząt nie tykam :P
Błogie lenistwo!
No może prawie...
Zagrzałam mleko na ciepłe kakao, świeżą bułkę przesmarowałam najprawdziwszym, tak wytęsknionym, masłem, ułożyłam na niej biały jak śnieg, najtłustszy z tłustych, twaróg i pokryłam go cienką warstwą malinowego dżemu... Perfekcyjne drugie śniadanie jedzone nieśpiesznie pośród błogiej ciszy :) Czy można chcieć czegoś więcej ? 
Tak!
Chciałabym, żeby ta idealna kanapka nie wypadła mi z dłoni w momencie, w którym pierwszy raz podniosłam ją do ust, i żeby nie upadła dżemem w dół wprost na stół...
Także tego...zdjęcia idealnego drugiego śniadania nie będzie :P
Zanim jednak kakao zdążyło wystygnąć pozbierałam zwłoki mojego posiłku i zjadłam to co z niego zostało... A kiedy już skończę z blogiem na dziś zapiorę obrus, który siedzi mi teraz z tyłu łowy i nie daje spokoju na feriach!
Z małych radości: szczęście w nieszczęściu, że dżem upadł tylko na obrus, a nie ozdobił czytanej akurat książki :D
Wracam zatem do lektury...
Miłego dnia!

środa, 25 stycznia 2017

Co się robi na końcu świata? :)

Co robię ja?
A... odpoczywam sobie!

Odwiedził nas Pan by wziąć wymiary na lustro do łazienki i mówi "pięknie tu mieszkacie" :)
A ja mu na to: "Koniec świata, ale piękny" :D
Nie ma się co oszukiwać...
Tutaj nawet psy nie szczekają, ale za taki widok z okna niejeden dałby się pokroić. 


Nadal oswajamy rzeczywistość, a codzienna logistyka jest trochę skomplikowana. Pan Mąż musi dotrzeć do pracy na czas, jego Tato także pracuje korzystając z samochodu, fotelik samochodowy zamontowany jest na stałe w tylko jednym aucie, więc gdy muszę wyjść z domu z Pyzką trzeba to wszystko zaplanować i przegadać, a dodatkowo, od czasów wycieczek do Lidla we Francji nie jeździłam autem... Potrzebuję więc teraz także kierowcy, bo brak mi trochę doświadczenia i odwagi by w taką pogodę, na drogę 7 kategorii odśnieżania, skutą lodem ruszać za kierownicą...

Pomijając jednak te niedogodności, życie tu ma wiele plusów, które odkrywam każdego dnia, od bajecznego krajobrazu witającego mnie co rano poczynając, na braku kolejek do lekarza kończąc ;) Tak, to nie żart! Gwoli przypomnienia: przed wyjazdem do Francji, gdy mieszkałam jeszcze w stolicy, na pytanie o wizytę u lekarza, a był to listopad 2014, zaproponowano mi termin w połowie czerwca. Na wsi, gdzie mieszkam, 16 stycznia zapisałam wizytę na 6 lutego :D Niech żyje polska wieś! I nie, nie kładą pacjentów na siennikach, a obsługa jest a)kompetentna i b)mega uprzejma i pomocna :D I to wszystko w ramach NFZ!!! Niewiarygodne? Może... Ale prawdziwe :P

Wracając zaś do krajobrazów...
Gdy mieszkaliśmy w Avignon spacerowałyśmy z Pyzką codziennie minimum godzinę (2 razy po 30 minut to była trasa do przedszkola i z powrotem). Tu nie mamy niestety przedszkola i to jest minus mojego aktualnego położenia. Pocieszam się jednak, że w mieście nie jest lepiej, bo sale zabaw są dla nieco starszych dzieci, a godzinka uciechy to koszt ok. 15 zł, więc tak czy siak raczej nie korzystałybyśmy zbyt często... Mamy za to spory ogródek, a także łąkę, rzekę i las, a wszystko to pokryte cudnie białym, czyściutkim, puszystym śniegiem :) Z tych wszystkich dobrodziejstw korzystamy co dnia, a Pyzula rozwija przy tej okazji swój zimowy słownik. Nadal nie mogę wykrzesać z niej niektórych prostych słów, jak np. nazwy "dwójeczki" na nocniku, za to świetnie wie, że bałwan to bałwan, a śnieg to śnieg :D 


I kiedy tak drepczę sobie po skrzypiącym śniegu, ciągnąc za sobą sanki pełne radości to myślę sobie o chrząszczu, co to brzmi w trzcinie, a który ostatnio jest u nas bardzo na czasie ;) No bo po co właściwie ja tak drepczę sobie? Ano, tak samo jak ten chrząszcz co brzęczy w trzcinie: "Jak to po co? To jest praca! Każda praca się opłaca " :P  


A co ja właściwie mam z tego?
Ano dokładnie tyle samo co ten chrząszcz...
'Też pytanie! Wszystkie gaje,
Wszystkie trzciny po wsze czasy,
Łąki, pola oraz lasy,
Nawet rzeczki, nawet zdroje,
Wszystko to jest właśnie moje!''
Tak, pięknie tu!
I cicho, głucho i pusto...
Naprawdę ma się wrażenie, że wszystko to jest tylko moje <3

Wymarzona praca! :D

poniedziałek, 23 stycznia 2017

W trasie

Powrót do Polski, do DOMU, do rodziny, przyjaciół znajomych...
Do wszystkiego co znamy i kochamy!
Powinien być zatem szczęśliwy, wspaniały, wyczekiwany z utęsknieniem...
Mi tymczasem towarzyszyły strach i niepewność.
Nie, nawet nie przed tym jak to będzie TU znowu żyć, ale przed tym jak to będzie się TU dostać.
Zastanawiacie się, jak nam się wracało?
Spieszę z opowieścią mrożącą krew w żyłach!
Choć minął już miesiąc i tydzień nadal mam dreszcze na samo wspomnienie!
To był koszmar.
KOSZMAR!

Pierwszy raz musiałam pokonać trasę przelotu z Marsylii do Warszawy sama z Pyzką. Podobno to ja miałam lepiej, bo Pan Mąż musiał spędzić 2 dni w naszej czerwonej strzale, by cały nasz dobytek zwieźć do Polski. Podobno... A jak było naprawdę każdy z Was będzie mógł ocenić sam po przeczytaniu tego wpisu.

Dwa loty... 
Dwa starty... 
Dwa lądowania...
Ponad 6 godzin na przesiadkę w Brukseli...
Dwie mega walizki (na szczęście nadane na bagaż, więc obchodziły mnie dopiero na Okęciu), które szczęśliwie Pan Mąż pomógł mi odprawić :) I tu niestety jego rola w mojej podróży się kończyła. Nie mógł pójść ze mną dalej i musiałam radzić sobie sama :(
Dwuczęściowy wózek, w którym Pyza ledwo się mieściła, torba z bagażem podręcznym dla dziecka (czyt. wielkości małego czołgu), plecak, kocyk, kurteczka, podróżny koń (przytulanka, którą gubiłam i po którą wracałam się jakieś srylion razy w ciągu całego dnia), pielucha (czyt. przytulanka), smoczek. Cały ten majdan na mojej głowie :(
Ale nie ma "zmiłuj" - komu w drogę temu buty...

Kontrola bagażu podręcznego, rozłożenie wózka na części pierwsze, sprawdzenie całej naszej podróżnej wałówki i... już byłam wykończona, a była dopiero 5 rano! Oszczędzili mi zdejmowania butów - dzięki! :D Niestety, przy okazji kontroli "kosza piknikowego" uwadze Pyzki nie umknęła butla z mlekiem... Pierwszy ZONK - śniadanie o 5 rano... Pierwszy strach: co ja z nią zrobię w samolocie?! Miała zjeść i zasnąć... Cóż, zjadła jeszcze na lotnisku, a do startu o 6:30 zdążyłam już 2 razy ją przewijać (szkoda, że nie wzięłam nocnika...). Wejście do samolotu miałam dobrze przemyślane :) Niestety, wózek postanowił się nie składać, a Pyzka jak na złość nie chciała tym razem trzymać się maminej nogi. Z pomocą przyszedł mi jakiś pasażer, który przytrzymał ją za rękawek, gdy siłowałam się z tym plastikowym truchłem. Bóg zapłać dobry człowieku! Wsiadłyśmy. Udało nam się nawet zamienić miejsca, by mieć dla siebie więcej przestrzeni. Zapowiadało się nieźle... Było jeszcze ciemno, gdy samolot oderwał się od ziemi. Pyzka zachęcona do obserwacji lotniskowych światełek zasnęła nim stewardesy zakończyły swoje wymachy ramionami. To będzie dobry dzień - pomyślałam. Tiaaa... i to by było na tyle z pozytywów, bo zanim ja zdążyłam przymknąć oko moje dziecię już się obudziło. Rozpoczęłam więc walkę o utrzymanie ją na siedzeniach do końca lotu, co przy tak ciekawskim człowieczku graniczyło z cudem. Z plusów mogę wymienić, że przynajmniej była cicho :) Zapobiegliwie spakowałam w podręczny (cholera! co za nazwa?! w życiu bym tego pod rękę nie zmieściła!! Ledwo to targałam...) bagaż zapas książeczek, które zawsze najlepiej zajmują Pyzkę. Miałam też na tę okazję coś specjalnego, a mianowicie trzy nowe pozycje w naszej domowej biblioteczce, które Dziadek dostarczył nam na podróż. Dziadkowi dzięki! :D  Zagłębiłyśmy się więc w lekturze "Franklina" i w końcu, ok. 8.40 czasu polskiego, wylądowałyśmy w Brukseli.
Wiedziałam, że nie mam do czego się spieszyć... No, może poza autobusem, który wywiózł nas z płyty lotniska. Wolę wychodzić do rękawa, ale tym razem nawet się ucieszyłam, całkiem jak głupia :P Łatwiej wyjść wprost na lotnisko niż tarabanić się ze wszystkim po schodach, a potem z wózkiem do autokaru, ale każda wypełniona czymkolwiek minuta była dla mnie na wagę złota! Tak czy siak, nie miałam pojęcia co zrobić z pozostałymi 6-cioma godzinami.
Oczywiście, miałam w planie niespieszne spacery do toalety, regularną zmianę pieluch, a nawet posiłek, co jednak nadal nie dawało mi nadziei na przeminięcie tego czasu niepostrzeżenie :(  Jedyną deską ratunku wydawał mi się plac zabaw dla dzieci, odkryty przez nas na tymże lotnisku przy okazji wakacyjnych lotów. Tam musiałabym się martwić jedynie o to, by nie zasnąć :) Jakaż "radość" ogarnęła mnie, gdy okazało się, że zmartwienie to samo się rozwiązało. Mianowicie, plac zabaw znajduje się na terenie skąd wylatują pasażerowie do Afryki i Ameryki. A skoro tak, to wymagają oni specjalnych kontroli, a co za tym idzie wydzielonej strefy. I tym sposobem na mojej drodze do szczęśliwości napotkałam niepokonywalne dla mnie, z moimi biletami, bramki i strażników, którzy zawrócili mnie wprost do otchłani rozpaczy... Gdzież mogłam się podziać?! Gdy tylko znalazłam jakieś spokojniejsze miejsce, w którym mogłam uwolnić Pyzkę z siedzenia w zbyt ciasnym foteliku samochodowym (nasz "wózek" na tę podróż) za chwilę okazywało się, że jest to bramka na jakiś tam lot i wokół mnie zaczynali się gromadzić ludzie. Takie warunki nie sprzyjały rozbijaniu obozowiska, zatem zbierałam nasz kramik i dreptałam biwakować gdzieś indziej. Każda taka przeprowadzka przyprawiała mnie o palpitację serca z powodu naszej "super-bryki", bo drżałam o to, czy przetrwa do końca podróży. Parasolkowe kółka musiały wytrzymać pełny koszyk zakupowy (kurtki, kocyki, misie, picie....sto rzeczy "na już"), zamontowany na ścisk pod fotelikiem samochodowym tobół zwany bagażem podręcznym, tenże fotelik, a w nim Pyzkę (blisko 12 kg słodkiego ciężaru). Po jakichś  dwóch godzinach naszego koczowniczego życia, 5-ciu wizytach w kibelku, obejrzeniu wszystkich reklam na bramkowych telewizorkach, 4-ech batonikach muesli (słodkości na stres! ...ale chociaż "zdrowotne" :P) miałam serdecznie dość. Pyzka lała się przez ręce. Obudzona w środku nocy, nie spała całą drogę na lotnisko, a i podczas pierwszego lotu jedynie kilkanaście minut marudziła jak szalona... Musiałam ją uśpić! Tylko jak?!  Owszem, zasypia w wózku, ale fotelik to nie wózek! Ruszyłam na spacer mrucząc wszystkie znane światu kołysanki i modląc się w duchu o choć pół godzinki snu (najlepiej dla nas obu :P). Krążyłam po piętrze wokół wind i ruchomych schodów, a krok w krok za mną podążał gość myjący podłogi samochodzikiem. Widziałam w jego oczach jak bierze go cholera na te moje spacery i małe, wózkowe kółeczka, aż w końcu nasze spojrzenia się spotkały... Chyba też ma dzieci! Nawet się uśmiechnął i pojechał myć inny korytarz a ja telepałam się dalej. Kiedy już kończyły mi się nogi Pyzka w końcu zasnęła :D I co teraz?! Gdzie się schować by kolejne wezwania spóźnionych pasażerów nie wyrwały jej ze snu?! Usiadłam w lotniskowej kawiarni, zamówiłam herbatę, osłoniłam łupinkę z moim skarbem i postanowiłam ukoić swe nerwy kolejnym batonikiem. Nim upiłam trzeci łyk herbaty z wózka rozległ się przeraźliwy krzyk... Pozamiatane!  
Dokończyłam herbatę i ruszyłam na kolejny "spacer". Po 20 minutach skapitulowałam, usiadłam przed telewizorami z reklamami iiii... zauważyłam, że zainteresowały one moją latorośl. Nie ma się w sumie co dziwić! Jest stworzeniem totalnie nietelewizyjnym i chronimy ją przed wszelkimi ekranami, by oszczędzić jej małemu móżdżkowi niepotrzebnych wrażeń. Tym razem jednak byłam już na skraju wytrzymałości... Pomyślałam: A niech ogląda! Nie ma strzelanek i dziwnych stworów tylko startujący w kółko samolot i uśmiechnięta stewardessa, zatem nie powinno jej to zaszkodzić :P To był strzał w dziesiątkę. Obraz wyprodukowany przez Brussels Airlines był tak "wciągający", że nim się obejrzałam dobiegło mnie słodkie chrapanie :) Uffff... W nagrodę kolejny batonik! :D
Trochę rozrywki w tym oczekiwaniu zapewnili nam też inni pasażerowie. Już po drzemce rozbiłyśmy obóz nieopodal miejsca dla dzieci i młodzieży, gdzie można było grać trochę jak na PlayStation z kamerką. Dzieciaki szalały z pingwinami na ekranie, a moja Pyzka próbowała je naśladować - komiczny widok.
Dalej poszło już jakoś szybciej... Poszłyśmy na obiad, na jeszcze jeden spacer po całym lotnisku i rozpoczęłyśmy poszukiwania naszej bramki. Sielanka, można by rzec. I wtedy zobaczyłam, że bramki odgradzające mnie rano od strefy z placem zabaw zostały usunięte. Omal nie trafił mnie szlag! Myślę, że strażników, którzy odprawili mnie stamtąd i nie poinformowali o późniejszej możliwości skorzystania z tej krainy uciech (a wiedzieli, że trochę w Brukseli pomieszkamy) do tej pory pieką i uszy i tyłki! Było - minęło... Przed nami zaś pozostawała już tylko "ostatnia prosta" jak mogłoby się wydawać :)
"Mamy z dziećmi przodem", "Witamy na pokładzie", "Czy wie Pani jak zapiąć pasy?"...
Wystartowaliśmy, przeczytałam ledwie kilka stron Franklina, odmruczałam dwie zwrotki "Był sobie król" (dzięki Aniu za przypomnienie tej jakże smutnej i tragicznej, a przy tym tak dobrze działającej usypianki) i Pyzka zasnęła :)  Pogawędziłam z miłą współpasażerką o niczym i już byliśmy w Polsce. Jak jednak powszechnie wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy... Moje dziecię zerwało się z krzykiem tuż przed lądowaniem. Tak, wiem, zatkane uszy. Tak, wiem, że musi pić, łykać ślinę, że pomaga smoczek... Jednak co z tego, jeśli ona tego nie wie albo nie chce współpracować?! Tym razem wybrała "drzeć się" i nic nie mogłam na to poradzić :( Starałam się jak mogłam, sąsiadka również, ale wszystko na nic! Po wyjściu z samolotu, tylko z małymi przerwami, nie było wcale lepiej... Obie byłyśmy wykończone, ale tylko jej wypadało dać temu upust w ten sposób. Darła się więc za nas obydwie.
Nie, nie zawsze ktoś jest winny gdy dziecko leży na podłodze i wali pięściami... Właśnie na Okęciu doświadczyłam tego pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz. Serce mi pękało, bo nic nie mogłam zrobić, a nawet gorzej, musiałam w tym czasie ogarnąć nasze wyskakujące walizki i kogoś, kto pomoże mi je zdjąć z taśmy (23 kg każda)... Zorganizowałam Pana do pomocy i bagażowy wózek, a potem, z rozdartym dzieckiem na ramieniu próbowałam wymyślić, który tobół jest mój. Ostatecznie, na bagażowym wózku znajdował się już nasz cały majdan, w foteliku Pyzka krzyczała i zawodziła na zmianę i tak właśnie zostawił mnie Pan pomocnik. No to teraz "tylko" wyjechać za bramkę gdzie czekają już mama i siostra. Pierwsza próba: pcham oba wózki zakończyła się klapą. Czemu? Bo wózek z Pyzką ma dwie rączki, a ten bagażowy trzeba "nacisnąć na pałąk" żeby jechał (kto to wymyślił?!Próba nr 2: jeden pcham, a drugi ciągnę... Także "dupa w kwiatach". Zrezygnowana zaparkowałam pyzkowy pojazd przed bagażówką i pchałam go walizkami. Dobrze mi szło, ale tylko po prostej. Na zakrętach wymiękłam. Musiałam wyglądać mega żałośnie... W końcu jakiś uprzejmy pasażer ulitował się nade mną i wziął moją bagażówkę. Po 20-30 metrach, gdy drzwi otworzyły się i cała hala przylotów mogła usłyszeć moją żywą syrenę obwieszczającą nasz radosny powrót do Ojczyzny ja usłyszałam już tylko głos mojej siostry stojącej tuż przy barierce "one są nasze" :) Miło, że się do nas przyznały. Ja miałabym pewne wątpliwości :P
Kiedy zapakowałyśmy się do auta chciało mi się płakać ze szczęścia, że "to już". Córka trochę się uspokoiła, a do domu mojej Mamy miałyśmy śmignąć ekspresówką "raz - dwa". Niestety, zajęło nam to ponad godzinę i wcale nie to jest najgorsze...
Przepraszam za to co teraz nastąpi, ale nie ma tu krzty "photoshopa", koloryzacji i upiększania, zatem i ten fragment będzie dokładnie taki, jaki zgotował mi los. 
Uwieńczeniem tego koszmarnego dnia był wielobarwny paw, składający się z zawartości żołądka mojej latorośli, wykonany techniką lawinowo-wodospadową podczas naszego przejazdu wyżej wymienioną ekspresówką. Dziecko w foteliku, pozapinane po zęby... Ani się zatrzymać, ani zjechać na pobocze (lewy pas)...koszmar!

Dotarłyśmy do mojego rodzinnego domu ok. godziny 19, zatem cała nasza powrotna "przygoda" od wyjścia z domu w Avignon trwała jakieś 15 godzin.
W porównaniu więc z podróżą samochodem przez pół Europy, która zajmuje dwa dni można powiedzieć, że miałam lepiej...

Taaaak, lepiej...
Wiem, powtarzam się, wiem, już to pisałam, ale:
To był KOSZMAR!
Ten dzień, 9 grudnia, na zawsze zapisze się w mojej pamięci jako jeden z najgorszych dni w moim życiu i mówię to absolutnie bez cienia przesady!

czwartek, 19 stycznia 2017

Jak my się zabierzemy? Jak my się odnajdziemy?

To pytanie towarzyszyło nam na dłuuugo przed tym, gdy kupiliśmy bilety...
Ba! Na długo przed tym, gdy poznaliśmy orientacyjny czas powrotu!
Powiem nawet więcej: pakowaliśmy się w zasadzie od początku... 

Przy okazji każdej wizyty w Polsce się "wyprowadzaliśmy". Na bieżąco wymienialiśmy ubrania nasze i Pyzki, by mieć tylko sezonowe walizki. Odwoziliśmy niepotrzebne zabawki, przeczytane książki, nieużywane klamoty, jak np. głośniki, genialny pomysł Pana Męża :P - kochanie - musiałam ;) Taaak, wiem, ja wzięłam ze sobą chyba z 6 torebek i oczywiście nie korzystałam praktycznie z żadnej, bo od urodzenia Pyzki torba wózkowa jest "moją".   

Każda grupa gości, która do nas przybywała zabierała jakąś część naszego dobytku, która już nie była nam potrzebna, by jak najbardziej ułatwić nam powrót. Już w maju moi rodzice zostawili nam swoje bagaże (jakże smakowite: kabanosy, twaróg i ciasto drożdżowe), a zastąpili je zimową odzieżą. Potem, kolejne turnusy, w zależności od pojemności walizek czy aut odwoziły do Polski kolejne paczki z brykusiowym życiem. Mieliśmy też pomysł, by wysłać ze dwie walizki paczką, aby zwiększyć szanse naszej czerwonej strzały w drodze powrotnej, jednak cena przesyłki (ok. 300 pln za sztukę!) skutecznie nas zniechęciła. 

Drobiazgi, ozdóbki, zachomikowaną kaszę manną, czy budynie i niezjedzone mamine dżemy oddaliśmy naszym przyjaciołom (budyń zrobił furorę :P). To, co się dało, a czego nie potrzebowaliśmy - sprzedaliśmy. Do końca życia będę się chwalić, że udało mi się upłynnić pyzkowe mebelki i używać ich do samego końca :) Dograłam wszystko tak, że Pani Francuzka zabrała je dosłownie kilka godzin po naszym wylocie! (Pani nie mówiła po angielsku ani słówka!!! ...Sama sobie biję teraz brawo :D).

Resztę trzeba było jakoś pozbierać i upchnąć w auto i dwie walizki, które planowałam zabrać z sobą do samolotu. Najgorszą z rzeczy, która była do zabrania był wózek. Mój ukochany, piękny, aczkolwiek wymiaru czołgowego, klasyk na czternastocalówkach spędzał nam sen z powiek. Była jednak jedna osoba całkowicie spokojna o nasz powrót i pakowanie. Był nią mój Tato ;) Przyjechał do nas 3 dni przed wyjazdem, by nas spakować :) i zmieniać Pana Męża za kółkiem w trasie. 

Chociaż wydawało mi się, że nie mamy już tak wielu rzeczy, kolejne przygotowane paczki, gromadzone na stercie "do wyniesienia" przyprawiały o zawrót głowy. Gdy opuszczałam mieszkanie było ono właściwie puste (poza hałdą pakunków). Tata z Panem Mężem tak gorliwie się do tego zabrali, że już po moim wyjeździe nie mieli w czym zjeść obiadu, bo i naczynia upchnęli w tobołki... Tymczasem musieli przetrwać tam jeszcze ponad 24 h ;) Dali radę, i to jak! Gdy już pakowanie było zakończone zadzwonili do mnie czy moja lista zakupów "w razie gdyby było miejsce" jest zamknięta, bo mogą mi jeszcze coś dokupić :D Kochani :* Zamówiłam zatem jeszcze jedną butlę mydła marsylskiego i czekałam na ich powrót.

Po trasie, która przebiegła bez przeszkód, po 48 godzinach od mojego przyjazdu panowie byli już w domu. Dzielni mężczyźni naszego życia spisali się na medal, a i meganeczce należą się słowa uznania (jak się później okazało, była dzielniejsza niż nam się wydawało, a charakterystyczny dźwięk, który nieco nas niepokoił pochodził od rozwalonego łożyska...). Teraz pozostało się już tylko rozpakować...

Poza opróżnieniem auta i moimi walizkami trzeba było także odnaleźć i zwieźć do domu (od wszystkich naszych gości) resztę naszego dobytku. Podczas gdy ja "urlopowałam się" u mamy, w naszym nowym domu, w rogu salonu, na miejscu choinki (wszak były to już prawie święta) rosła góra naszych rzeczy. Gdy przyjechałyśmy w końcu z Pyzką nie wierzyłam własnym oczom! Nie miałam pojęcia od czego zacząć!! Załamałam ręce, po czym usłyszałam od Pana Męża, że on już część rzeczy powynosił... No to pięknie - pomyślałam - Nie ogarnę tego i do wiosny... Najpierw było więc zrezygnowanie. Potem nastąpiła mobilizacja, bo do Wigilii zostało nam tylko 5 dni! A kiedy już zabrałam się za roznoszenie tych bambetli po domu przyszła fascynacja, zaskoczenie i radość... Wszystko na raz :) Jednak da się rozpakować! Od razu w głowie zaczęły pojawiać mi się wizje jak i co urządzić, gdzie co postawić... Nie mogłam też nacieszyć się tym wszystkim co mam, a o czym z czasem zapomniałam. Teraz tyle rzeczy mam nowych-starych! 
Były też momenty załamania, jak wtedy, gdy nie mogłam odnaleźć wśród zwiezionych dóbr moich pamiątek,w tym, najważniejszej, czyli cykady. Byłam przekonana, że podczas pakowania ta torba została przypadkowo wyniesiona na śmietnik (szary, niczym nie odznaczający się papier) i mimo zapewnień Taty, że "gdzieś to musi być" opłakiwałam rzewnie tą stratę. Oczywiście się znalazła...
Ostatecznie, po tej huśtawce nastrojów, niezliczonej ilości spacerów po schodach (niech żyje piętrowy dom! mogę zjeść teraz jeszcze więcej słodyczy, bo dzięki mojej sklerozie (czy to dlatego, że lubię masło?) ganiam po tych schodach dwa razy więcej niż normalny człowiek ;P ) i przemeblowań, by wszystko pomieścić, wszystkie rzeczy trafiły do odpowiednich pomieszczeń. 
Wszystkie też się odnalazły... 
To doprawdy niesamowite! 
Byłam przekonana, że coś zostawimy :) 
A jednak się udało... I zmieścić, i dowieźć i rozpakować ;)
Cudnie! Dzięki Panie Mężu, dzięki Tato, dzięki wszystkim naszym "mróweczkom" wiozącym nasze dobra do kraju, dzięki, dzięki, dzięki...

A jak się teraz odnajdujemy? 
Póki co staram się utrzymywać ten nowy ład, by nauczyć się wszystkiego po nowemu, "polskiemu", "domowemu"...
A kilka rzeczy udało mi się już nawet w tym nowym porządku zgubić :P 

czwartek, 12 stycznia 2017

Ostatnie dni w Avignon

Nasze ostatnie dni pod francuskim niebem spędziliśmy oczywiście na niekończących się pożegnaniach...  

Z naszą paczką (głównie ukraińsko-meksykańską) żegnaliśmy się co dnia. Adrianna po trzecim pożegnalnym spotkaniu stwierdziła, że tak jest łatwiej, bo się z tym oswajamy, na co jej mąż roześmiał się serdecznie "oczywiście", po czym zwrócił się do mnie, czy też po każdym z nich płaczę ? :P Takie to ułatwienie... I śmiech przez łzy gotowy!

Pożegnanie ze żłobkiem też nie było łatwe...W końcu spędziłam z nimi prawie cały rok! Zaczęłyśmy chodzić tam na początku lutego i odwiedzałyśmy go do samego końca 2-3 razy w tygodniu, a czasem nawet częściej. Tam również nie obyło się bez łez... ale na szczęście także dobrej zabawy :)


Podobnie żegnaliśmy się z Avignon. 
Co dzień ruszaliśmy na spacer, na jeszcze jeden "krąg", tak jak na początku, gdy jeszcze byłam w ciąży i później, gdy Pyza była mała i rodzinnie spacerowaliśmy wieczorami czy w weekendy. Obowiązkowo zaglądaliśmy pod Pałac Papieski, przechodziliśmy "Republiką" i zatrzymywaliśmy się przy karuzeli, która ozdobiona świątecznymi wieńcami była jeszcze piękniejsza niż zwykle!

 

Nie da jednak zobaczyć niczego na zapas, na zaś... 
Gdy kilka dni temu znajomi wrzucili do sieci fotografie ze świątecznej parady moje serce rozdarła tęsknota... 
Ach, jak chciałabym być razem z nimi!
Ale zaraz za tym przyszło drugie "Ach"... bo dobrze jest być w DOMU!

'C'est la vie'
Wieczne rozstania i powroty, powitania i pożegnania, i ciągła za czymś tęsknota... 

poniedziałek, 9 stycznia 2017

I tak się trudno rozstać...

Pamiętacie, gdy zaraz po naszym przyjeździe do Francji opisywałam Wam szeroko nasze doświadczenia i przeboje z tutejszą papierkologią? 
Oj, trochę tego było... z resztą, nie tylko na początku! 
W końcu jednak udało nam się uporać z bankiem, ubezpieczeniami i innymi kontraktami na nasze nazwisko, a mieliśmy ich w sumie 7 (!) plus konto w banku, dwóch instytucjach ubezpieczeniowych oraz 'opiece społecznej' i mogliśmy wieść spokojny żywot emigrantów na słonecznym południu.
Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy... 
Okazało się, że opuszczenie Francji, z uwagi na wszystkie te cyrografy, któreśmy na nas podpisali, jest nie mniej skomplikowane niż ich otwarcie. W sumie po spędzonym tu czasie nie powinno nas to może dziwić? Po cichu liczyłam jednak na to, że uda się tak po prostu zrezygnować, podziękować, zapłacić i wyjechać.
Marzenie... 
Kilka razy mocno się zaskoczyłam, bo tam gdzie wydawało mi się, że pójdzie łatwo ledwo się udało, a tam, gdzie zakładałam porażkę udało się od ręki, ale po kolei... 

Poziom trudności "łatwy": Rezygnujemy z mieszkania 
Właściciele naszego mieszkania rozumieli angielski i pozostawaliśmy z nimi w stałym kontakcie mailowym, zatem złożenie rezygnacji, zgodnie z umową na 30 dni przed wyprowadzką było bułką z masłem, stąd poziom trudności "łatwy". Niestety, z czasem przerodził się on w wyższy numerek, bo ludzie wynajmujący nam "apartament" dosłali oraz dostarczyli nam na piśmie dokumenty, z których wynikały dopłaty z tytułów najróżniejszych... A to prąd na klatce, a to śmieci, a to dopłata za wodę (czy myśmy kąpali się w oceanie?), na podatku niewiadomego pochodzenia (gruntowy?), kończąc. Zabazgraliśmy wspólnie kilka ładnych kartek A4 zanim znaleźliśmy konsensus i ostatecznie to my odzyskaliśmy pieniądze (czyli jednak nie było oceanu w wannie, ani nawet Bajkału :P). 
Choć trochę martwiliśmy się o nasz dobytek, który nijak nie zmieściłby się do auta, szczęśliwie, w promocji udało nam się wcisnąć wszystkie gabaryty wynajmującym, zatem wpadło jeszcze kilka groszy i pozbyliśmy się przypalonej patelni :D

Francja vs. Brykusie 0 : 1

* * *
Poziom trudności "extra hard": Rezygnujemy z opieki społecznej
Jako, że to jedyna instytucja, poza pracą Pana Męża, która dawała nam jakąś tam kaskę od razu pospieszyłam im wyjaśniać, że się wyprowadzamy. Czemu tak wysoko oceniłam stopień trudności? Ano temu, że poza Panem z ochrony, który już tam nie pracuje (o matko! i co teraz?) nikt nie mówił tam po angielsku. Wyjaśnianie po francusku takich spraw napawało mnie nieodmiennie przerażeniem, a jednak musiałam spróbować... Odstałam swoje w kosmicznej kolejce, a gdy w końcu ekran wyświetlił mój numerek podeszłam do komputera pełna trwogi. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się martwiłam! Zmiana adresu i zablokowanie wypłat zajęły mi może 3 minuty, a przemiła Pani napisała w moim imieniu list, że "dziękuję bardzo i do widzenia". To takie proste, że aż nieprawdopodobne! Czyli jednak level "easy" :)

Francja vs. Brykusie 0 : 2

* * *
Poziom trudności "średni": Rezygnujemy z usług bankowych
Bank jest w mieście, więc można załatwić wszystko od ręki... Tak się jednak tylko wydaje. Po pierwsze trzeba umówić randez-vous. Bez tego można pogadać sobie z Panią z recepcji, która układa dokumenty w wysokie sterty i na tym koniec. Zatem, z poziomu "średniego" szybko wskoczyłam na "trudny", a po spotkaniu z Panem, który miał mówić po angielsku, a nie mówił i miałam nadzieję, że chociaż rozumiał co ja mówiłam, na poziom "extra hard". Zostawiłam dokumenty recepcjonistce, by po tygodniu nadal nie mieć żadnego potwierdzenia, że oddała je komuś kompetentnemu, a nie zrobiła na nich np. kółka z kubka od kawy... Udałam się tam ponownie z żądaniem potwierdzenia otrzymania moich dokumentów, grożąc, że nie opuszczę banku (wraz z rozbrykaną, jak na Brykusiównę przystało, Pyzką). Recepcjonistka zapewniła mnie, że dostanę upragnionego maila. Tak też się stało. Mail potwierdzał, że...zamkną mi konto!! Aaaa!!! Poziom trudności: "nie do zrobienia"?! Odpisałam mojemu konsultantowi, co to "mówi-nie mówi" po angielsku, że ja konta nie zamykam, tylko inne rzeczy. Mail był w dwóch językach, na kolorowo, podkreślenia, pogrubienia...jak polecenia z matematyki w 3 klasie szkoły podstawowej. No to odpisał mi na to, że OK. Świetnie! Wróciliśmy do Polski, minął pierwszy tydzień, wchodzimy na konto, a tam: wszystkie usługi aktywne! Aaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!! Ja zwariuję!!! Piszę zatem do gościa (w dwóch językach), że miał zamknąć to i to i nie zamknął itp. itd. A on mi na to, że sorry, sorry, on już to konto zamka... Że co?! Że jak?! Nie konto!!! Aaaaaaaaa!!! I już teraz nawet okupowaniem banku nie mogę zagrozić :(
Sama radość!
Jest jednak światełko w tunelu. Jeśli od 'drugiej strony' (prądy, internety i inne takie) prawidłowo zakończyliśmy kontrakty nic się nie stanie. Czekamy zatem w napięciu...

Francja vs. Brykusie 0 : 2 ( rozgrywka trwa :P)

* * *
Poziom trudności "średni": Rezygnujemy z internetu
Poszłam do SFR, czyli naszego dostawcy internetu i... d*** w kwiatach. Mogłam oczywiście zrezygnować ze wszystkiego, tyle że musiałam to zrobić przez telefon. Kolejny 'hardcore'! Jakim niby cudem miałabym to zrobić?! Szczęśliwie, gdy zabraliśmy się za załatwianie tych wszystkich spraw odwiedził nas przyszywany Wujek z Ciocią, którzy mieszkają we Francji i pomogli nam to załatwić :) Ufff. To dopiero jednak połowa sukcesu! Wysłaliśmy przygotowane dla nas przez Wujaszka pismo o rezygnacji i cierpliwie czekaliśmy na rozwój wypadków. W odpowiedzi dostałam maila, że rezygnacja została przyjęta, a internet odłączą nam 7.12. Świetnie, 2 ostatnie dni bez kontaktu ze światem... To jednak nie koniec 'dobrych' wieści. Musieliśmy także czekać na dokumenty, by oddać SFR-owe pudło, za które daliśmy sporą kaucję. Oczywiście nie można odnieść go do salonu, bo to byłoby zbyt proste. Wysłanie go jest darmowe (łaskawcy) tyle, że z odpowiednimi papierami od nich... Zatem z duszą na ramieniu, czy zdążą przed naszym wyjazdem dosłać ten śmietek, czekaliśmy na pocztę. W tak zwanym międzyczasie cudny SFR dzwonił do nas z pytaniami i instrukcjami, których za chińskiego pana nie mogłam zrozumieć (no bo po francusku, ale "niech się pani nie martwi, będę mówił powoli" hehehehehehe...), więc zbierając dziecko z gołym tyłkiem z nocnika biegałam po piętrze w poszukiwaniu życzliwego sąsiada, który z nimi pogada i objaśni mi czego chcą. Jak ich nie kochać?!
Na 3 dni przed wyjazdem nadal nie miałam śmietka, więc zadzwoniłam w akcie desperacji na infolinię i dokładnie tak samo jak w polskich biurach obsługi, wybierając 1, 0 a potem 7 albo jeszcze ze 3 inne cyferki, gdy chcesz zapytać o abonament/umowę/oferty/urządzenia/rozmowa z konsultantem - "wybierz 1" połączyłam w końcu z byle kim tylko po to by poprosić o połączenie z jakąś osobą mówiącą po angielsku.Pękałam z dumy, że dobrnęłam do żywego człowieka po drugiej stronie słuchawki :D anglojęzyczna osóbka posłała mi natomiast mailem papierki niezbędne do oklejenia paczki i tym sposobem udało nam się rozstać z SFR :D Pozostało jedynie czekać na zwrot kaucji... (i właśnie po to mi to francuskie konto, czego pan z banku za chińskiego pana nie ogarnia...)

Francja vs. Brykusie 0 : 3

* * *
Poziom trudności "łatwy": Rezygnujemy z prądu
Jak już kiedyś pisałam, we Francji wszystkie media w domu podpisane są osobnymi kontraktami na lokatorów. Z nami nie było inaczej. Najpierw w pierwszym, a potem w drugim mieszkaniu mieliśmy zatem umowę na prąd, którą oczywiście również trzeba było wymówić. Po wcześniejszej wizycie w punkcie EDF dowiedziałam się, że w ostatnim dniu zamieszkania, gdy spiszemy już liczniki muszę przyjść i podać im te cyferki i sprawa będzie załatwiona. Trudno było nam w to uwierzyć. Nie dostałam nawet żadnego specjalnego druku. Kiedy nadszedł czas mojego wyjazdu spisałam liczniki i podreptałam do biura obsługi. Tam, w jakieś 3 minuty załatwiłam wszystko! Wystarczył dowód i ogryzek kartki z cyferkami. równie dobrze mogły być to numery w totka :P Wprost nie mogłam w to uwierzyć! :D Czekała mnie jednak jeszcze jedna wizyta w tym punkcie... Pyzka zgubiła tam swojego szydełkowego konia :P

Francja vs. Brykusie 0 : 4

* * *

Chociaż nadal nie mamy pewności co do tego, czy sprawy bankowe zostały pomyślnie załatwione, to i tak czuję się wygrana :P Prawie jakbym pokonała system! Wszyscy, których poznałam we Francji, Francuzi i obcokrajowcy narzekają na ten papierkologiczny system... A jednak udało nam się z nimi rozstać!

czwartek, 5 stycznia 2017

I co ja robię tu?

Z wielkiego chaosu powoli wyłania się obraz naszego nowego, polskiego życia...
Choć nadal przepełnione jest jeszcze wspomnieniami za słonecznym Avignon, szczególnie w te dni, gdy trudno odróżnić dzień od nocy, to jednak coraz bardziej przyzwyczajamy się do aktualnych realiów.
Nie brakuje westchnień "jak w Avignoniu"... Tak jak wczoraj, gdy wiał zimny, niczym Mistral, wiatr, a niebo było bezchmurne i pięknie rozświetlone słońcem. Pan Mąż jest jednak niezastąpiony w zdejmowaniu mnie z obłoków wprost na zmarzniętą, szarą ziemię... Na moje tęskne "jak w Avignoniu" odparł tylko "Tiaaa...tylko, że tam nie było tego brudu i błota". I BAM! jestem znów w mazowieckim... 

Urządzanie się od nowa nie jest łatwe...
Gdy dwa lata temu zadomawialiśmy się we Francji byliśmy w dwójkę (i pół :P). Wymagania były mniejsze, czasu jakby więcej, a wszystko to co szykowaliśmy było i tak "tylko tymczasowe". Łatwiej zatem było przymknąć oko na pewne niedogodności, niedociągnięcia czy braki. 
Myśleliśmy, że powrót do kraju i urządzanie się w bardziej znanych nam rejonach (choć pod nowym dachem) będzie prostsze. Choć "życie to nie bajka" mam nadzieję, że wszystkie te wysiłki włożone w zadomowienie się zaprocentują w przyszłości prawdziwą sielanką, bo ostatnie tygodnie były od niej naprawdę dalekie...

Pierwsze dni po powrocie do Polski spędziłam u mojej mamy, gdy tymczasem Pan Mąż doglądał wykańczanie naszego "gniazdka". Oczywiście prace nie zostały dokończone :P i nie pytajcie mnie nigdy czy mam do polecenia jakiegoś stolarza... Może skończą po Nowym Roku... Może...
Zatem, na tydzień przed świętami zamieszkaliśmy w niedokończonym "u siebie".
No i cudnie!
Cudnie, bo żyjemy :)
Cudnie, bo udało się przetrwać!
Cudnie, bo poza brakami w umeblowaniu i tym, co mają dokończyć wyżej wymienieni "fachowcy"(niech ich piekło pochłonie...jak już kiedyś skończą) mamy super dom! Chociaż remontowanie na odległość i przez Skype to jeden z "lepszych" naszych pomysłów i nie obyło się bez komplikacji to efekt jest naprawdę powalający :) Nasze Taty się postarały. W domu jest ciepło (główny zamysł remontu), a łazienka na górze, której szczerze nienawidziłam od pierwszego wejrzenia jest moim ulubionym miejscem! (o naszych remontowych przeprawach na pewno kiedyś napiszę. Celowo jeszcze tego nie uczyniłam. Cały czas zbieram materiał na tego posta, a lista "przygód" wydłuża się każdego dnia :P).  

Udało nam się jako tako rozpakować, a nawet z grubsza ogarnąć remontowy bałagan tak, by można było funkcjonować normalnie. Z poprzedniego mieszkania przywieźliśmy też moją ukochaną pralkę (nasz pierwszy wspólny zakup po ślubie <3 ) i teraz  mogę zmieniać programy jak rękawiczki :P


Są też inne małe sukcesy...
Piszę do Was :D
A to oznacza, że wyprowadzka na wieś nie odcina mnie od cywilizacji :P Mało tego! Byłam dziś na spacerze nie dalej niż 50 metrów od domu i spotkałam ludzi :) Nie ma asfaltu, ale ktoś tu czasem przechodzi... 
Piszę do Was z kanapy, a to znaczy, że pierwsze meble za płoty :D na nawet na piętro !! 
Piszę do Was w dzień, a to znaczy, że Pyzka ma jako taki rytm dnia i mimo wszystkich tych zawirowań nie zwariowała, a smacznie chrapie w swoim (nadal turystycznym) łóżeczku.

Wierzę, że z każdym kolejnym dniem będzie jeszcze lepiej...
Że w końcu uda mi się znaleźć wymarzoną lampę do pokoju i dyndająca z sufitu żarówka przestanie mnie straszyć...
Że odważę się któregoś dnia wsiąść za kółko i wydostać się z tej ciszy i głuszy ;) Nie, żeby mi tu źle było! ale na shopping tu nie wyskoczę... :P  (Taaak, mam prawo jazdy, ale w 'Avignoniu' jeździłam tylko do Lidla i z powrotem, czyli jakiś kilometr w obie strony! Stąd do najbliższego Lidla mam z 12 km!!)
Że pewnego dnia rozpogodzi się na tyle, by pójść z Pyzką na prawdziwy spacer, a nie przedreptać jedynie ścieżkę wokół domu.
W końcu, że znajdę gdzieś w okolicy miejsce, gdzie Pyzka zazna towarzystwa dzieciaków, jak bywało to w naszym ukochanym przedszkolu w Avignon. Nie łudzę się, że będzie darmowe, ale żeby w ogóle było...

Trzymajcie kciuki!

wtorek, 3 stycznia 2017

Nowa codzienność :)

Witajcie w Nowym Roku Kochani!

Po tygodniach wypełnionych przeprowadzką, wstępnym i bardzo podstawowym zaopatrzeniem  nowego lokum w niezbędności oraz świątecznym obżarstwem i spotkaniami z rodziną wracamy do normalności - codzienności.
Pan Mąż ruszył do pracy, Pyzka właśnie poległa na pierwszej drzemce, a ja, po zapoznaniu się z listą rzeczy "do zrobienia", skrobnę coś tutaj, bo i tak całej reszty nie zdążę :P

Blogowo mam sporo zaległości! (wszystkie postaram się nadrobić - takie pseudo postanowienie noworoczne... innych nie robię, rok temu już o tym pisałam) Nie widzieliście przecież jeszcze świątecznego Avignon, do którego tak chętnie i często wracam wspomnieniami... Nie wiecie też, które urocze miejsce na mapie Francji odwiedziliśmy podczas naszej ostatniej wycieczki! 

Tymczasem jednak słowo o tym co "tu i teraz".
Noworocznie, leniwie, pożeram z rozkoszą kolejne porcje maminego sernika zagryzając go domowym drożdżakiem :) 
Zadomawiam się w nowym miejscu...
Tak oto wyglądał nasz nowy koniec świata w sylwestrowy poranek :D Widok z okien od zachodu i południa... Jeśli wydawało mi się, że sąsiedztwo cmentarza to cicha okolica, to co powiedzieć na to? :P
 

A co poza tym?
Dokopałam się także do mojej walizeczki z papierami i wczoraj znów pokleiłam sobie trochę paluszki, a Pyzka dołączyła do mnie po drzemce ;) Myślałam, że będzie jak mały armagedon i jej "chęć pomocy" zakończy moją zabawę wcześniej. Okazało się jednak, że siedziała mi na kolanach grzecznie jak trusia i z zaciekawieniem obserwowała co robię :) 

A co robiłam?
Przerabiałam jej metryczkę, bo lada dzień zacznę urządzać jej pokoik!
Ta, którą zrobiłam w czerwcu była idealna, jednak, jak ostatnio widzieliście na blogu, do kompletu powstał guzikowy obrazek. Potem dołączył drugi, ze słonikiem, a do słonikowego powstanie metryczka, którą z resztą już zaczęłam :)No i kiedy słonikowa metryczka zaczęła nabierać wyglądu okazało się, że ta owieczkowa nie pasuje do koncepcji...
W ruch poszły zatem nożyczki, biała pasta do butów (ostatnimi czasy hit w mojej "pracowni") i klej (nareszcie w Polsce, gdzie kleju CR mam pod dostatkiem :D) i metryczka dopasowała się do całej reszty :)
  

Już nie mogę doczekać się mebelków, karniszy i łóżka by móc zacząć dekorować dziecięce królestwo... bo póki co Pyzkowy "raj" to turystyczne łóżeczko i hałda zabawek :)