piątek, 27 lutego 2015

Udało się!

Mimo wielu przeciwności i kłód rzucanych mi pod nogi rzez los udało się!

Choć pamięć zawodziła...
Choć excel nie miał już siły...
Choć komputer odmawiał współpracy (ciągle powtarzał "zamknij okno..." i "za mało pamięci" - bardzo śmieszne! szkoda, że nie mogłam mu odpisać "u mnie też za mało pamięci, więc nie mogę zamknąć tego okna!")...
Choć nie mogłam się zebrać do tego prawie 3 miesiące!
Choć nadal w to nie wierzę...
Na moim dziwacznym tronie, z nogami opartymi o pudło po tosterze skończyłam!

Skończyłam raport!

Jestem wolnym człowiekiem!

Znów będę spała do południa, wylegiwała się bezkarnie w pościeli, a tych błogich chwil nie zmąci żaden najmniejszy nawet wyrzut sumienia!
A potem...
Pójdę na spacer!
I na zakupy!
Nie, nie do Lidla...
na włóczęgę po wyprzedażach... :D
Ostatni dzwonek - trwają do końca lutego :P
 
Posiedzę w parku...
Poczytam książkę...
Wystawię twarz do słońca i będę delektować się tą chwilą!
Chwilą "nicnierobienia"!

Dokończę exploding boxa, którego zaczęłam sama już nie pamiętam kiedy :)
Będę robić tylko to co lubię!

I koniecznie zjem coś pysznego! 
To najbardziej lubię!

Zrobię wreszcie paznokcie! (pisanie w nerwach to nie to samo co radosne przekazywanie Wam mojego codziennego życia :) - nie tylko nerwy, ale i paznokcie zszargałam na tym "gniocie")

Cudownie jest czuć, że nic nie muszę!
Teraz to dopiero są wakacje!

Już nie szumi mi z tyłu głowy "napisz raport", "o raporcie pamiętaj", "jeszcze masz raport do napisania"...
Koniec z tym!
Cóż za ulga...że też nie zabrałam się za to wcześniej!
 
Zostają tylko ewentualne poprawki...no i formalności...
Ale najgorsze już za mną!
Bo jednak poprawa to już nie to samo co wymyślenie...
Nie to samo co przypomnienie sobie wszystkiego!
Nie to samo co wskrzeszenie uśpionego tyle czasu umysłu :P

Nic nie trwa wiecznie, dlatego....
...dziś świętuję !
No i może jeszcze jutro i pojutrze :P
Delektuję się tym błogim stanem, który zawładnął mną razem z ostatnią postawioną kropką!

Trzeba było mieć na uwadze dobrą radę pewnej Cioci-Babci :)
Cioci-Babci już dziś z nami nie ma, jednak jej wpis w moim dziecinnym pamiętniku właśnie w takich chwilach mam przed oczami najwyraźniej! ciocia-Babcia wpisała mi się tak:

"Zrób dziś, co jutro zrobić masz, pamiętaj zawsze o tym,
wstydem nie spłoni ci się twarz, zrób dziś, co jutro zrobić masz.
Największy bowiem w tym błąd nasz, iż wszystko ma być potem.
Zrób dziś, co jutro zrobić masz, pamiętaj zawsze o tym."

czwartek, 26 lutego 2015

Pastis

Wiecie co to Pastis?
(w ramach przypomnienia, uzupełnienia: bardzo popularny w Prowansji trunek, moc 40-45%, smak: anyż).

Kto próbował ręka w górę...

Ja tak!
Miałam tą przyjemność dzięki pewnemu znajomemu amatorowi tego właśnie anyżowego posmaku, typowego dla Pastisu czy Absyntu. Mnie osobiście ten smak nie przypadł do gustu. Dla mnie bardziej jak medykament niż coś, czym mogłabym się delektować.
O gustach się jednak nie dyskutuje, każdemu smakuje co innego :)
I całe szczęście, bo gdyby tak nie było, nie odkrywano by stale nowych połączeń smakowych i coraz to wymyślniejszych dań. Nikt nie poszukiwałby nowych kulinarnych doznań!

Pan Mąż Pastisu nigdy nie próbował, słyszał natomiast od nowych kolegów z pracy, że to wybitnie smaczny napitek. Starałam się wytłumaczyć mu najlepiej jak potrafię jak to właściwie smakuje. Stosując porównania do rozlicznych znanych mi leków i popularnych tabletek na gardło próbowałam dać mu do zrozumienia, że niezbyt ma na to ochotę. W końcu znam go 1/4 mojego życia (1. O matko! kiedy to zleciało!!! 2. Jestem stara!) i trochę znam już jego ulubione smaki. I tak jak wiem, że nie lubi w zupie pokrojonej marchewki (ale i tak ją wkrajam :P) tak wiedziałam, że pastis to nie TO.

Mąż mój jednak nie boi się próbować praktycznie niczego! Im coś wygląda dziwaczniej tym chętniejszy jest do degustacji...
Hołduje też zasadzie znanej mi jeszcze od Babci, a mianowicie: "nie wierz gębie, połóż na zębie" i o wszelkich swoich sympatiach i antypatiach kulinarnych dowiaduje się poprzez smakowanie, a nie czasem jak ja przez samo patrzenie lub zapach...

Zgodnie z życzeniem Pana Męża zakupiłam więc na kolejnym shopingu flaszeczkę 45% likieru Pastis de Marseille. wróciłam do domu cała dumna i blada, że zrealizowałam plan w 100%, rozpakowałam zakupy i...
I co też ja najlepszego zrobiłam?!
Otóż, rozochocona wszystkimi moimi niedawnymi językowymi sukcesami, pomna nauk i doświadczeń typu "to jak kupiłaś piwo, to czemu nie włożyłaś do lodówki?" itp.
odwróciłam butelkę (!) i "przeczytałam" ulotkę (błehehe... dużo powiedziane, no ale popatrzyłam na napisy na butelce :P)
Oto co się dowiedziałam: "Degustez ce Pastis additionne de 5 volumes d'eau bien fraiche", to akurat wybitnie proste zdanie, że pić to-to należy rozcieńczone chłodną wodą w proporcji 1:5...
I dalej: "Le Pastis craint le froid"...zobaczyłam na końcu zdania dobrze mi znane słowo "froid", które oznacza 'zimno' i od razu "wiedziałam" o co chodzi...to bardzo proste...
Moje tłumaczenie: 'Pastis spożywać na zimno'.
Dalej już nie czytałam! Wszystko przecież wiem!
Flaszkę WSTAWIŁAM DO LODÓWKI!

Dumna jak paw czekałam na przybycie męża :)
A kiedy tylko wszedł do domu od razu oznajmiłam, że wykonałam moją misję, a jego nowy smakołyk wraz z butlą wody chłodzi się w lodóweczce.
Niczego nie świadomy mąż zakomunikował, że w takim razie rozpoczyna degustację.
Wyjął butelkę z lodówki i...
SZOK
mina, hmmm...nietęga...
Co to jest, do licha?!
Cała butelka jakichś "fluków" i farfocli, jakby to-to zaczęło zamarzać...

- Czy tak to wyglądało jak to kupiłaś? - Yyyy....nie, jasne, że nie...Było przezroczyste, przeczytałam więc ulotkę i zgodnie z instrukcją zrobiłam co zrobiłam...

Zaczęliśmy szperać po internecie i szybko wyjaśniło się, że rzeczone farfocle to anetol. 
Czyli co?!


W telegraficznym skrócie, nie wdając się w szczegóły budowy itp. anetol to organiczny związek chemiczny otrzymywany jest m.in. z anyżu. Ma pewne właściwości lecznicze oraz jest substancją zapachową stosowaną w przemyśle farmaceutycznym (i stąd go znałam najlepiej) czy spożywczym.
Oto przyczyna nadzwyczajnego smaku Pastisu.
Z innych cech charakterystycznych tego tajemniczego składnika, jego temperatura topnienia to ok. 20 stopni Celsjusza.
No i mamy wyjaśnienie zagadki!
Nasze farfocle to anetol w całej krasie...wytrącony pod wpływem zbyt niskiej temperatury:(

I co ja na to?
- Aaaale kochanie, czytałam ulotkę, napisali, że spożywać na zimno... - Taaaak? Pokaż tą butelkę...
Butelka na stół, Google Transtator w ruch i wyszło szydło z worka...
Pierwsze zdanie poszło mi śpiewająco...
Drugie prawie...
Prawie, które robi dużą różnicę:
Z 'Pastis spożywać na zimno' poprawka na (tak dosłownie mówi Google Translator): 'Pastis cierpi z zimna'

Dalej nie czytałam, a pewnie ustrzegło by mnie to przed blamażem...
(słowo lodówka dobrze znam z poszukiwań mieszkania :P)...
"Ne pas mettre au refrigerateur", czyli 'Nie należy umieszczać w lodówce'

Dopiero teraz w głowie zapaliła mi się żarówka, że już przerabiałam lekcję "nie wstawiać Pastisu do lodówki"...kolega, z którym go degustowałam pierwszy i ostatni raz w życiu coś o tym wspominał, ale kiedy to było...

No trudno, bywa, zdarza się, nie pierwszy to taki mój popis i obawiam się, że nie ostatni :]
Grunt, że flaszeczkę udało się uratować...
Postała trochę w ciepełku i wszystkie kłaczki się rozpuściły :)

Degustacja w końcu mogła się rozpocząć!
Część alkoholu + 5 części wody...aaaaaa....co się dzieje?!
Nic, nic, tylko spokojnie!
Tak miało być :)
To już nie jest wypadek przy pracy...
Obserwowane mętnienie (zawartość szklanki z przezroczystej, koloru zbliżonego do piwa, zmieniła się w mleczno-żołtą, całkowicie nieprzezroczystą) to 'efekt ouzo'...
(lekcja II)
... za który odpowiedzialny jest rzeczony wyżej anetol. W związku z tym, że nie jest on rozpuszczalny w wodzie, po dodaniu do naszego alkoholu dużej ilości wody wytrąca się on w postaci bardzo małych kropelek i tworzy zawiesinkę w mleczno-białym kolorze. Te wytrącone kropelki są tak małe, że nie opadają na dno szklanki jak fusy, tylko cały czas sobie dryfują, więc w szklance przez cały czas drinkowania mamy takie 'mleko'.
A czemu Pastis w butelce ze sklepu wygląda zupełnie inaczej? A to temu, że w alkoholu etylowym (którego jak pisałam wyżej w naszej flaszeczce było aż 45%vol.) anetol rozpuszcza się bez przeszkód. Oczywiście tylko przy wystarczająco dużym stężeniu etanolu. Dlatego Pastis i jemu podobne alkohole na bazie anyżu to trunki o zawartości alkoholu etylowego  40-45%vol.

Tak jak się spodziewałam, Pastis to nie jest najulubieńszy ze smaków mojego męża, ale też chyba nie najbardziej znielubiony...
Jak sam twierdzi, każdy kolejny drink smakuje mu lepiej.
Trudno wyczuć czy to zasługa specyficznego smaku i aromatu wynikającego z zawartości anetolu, do którego coraz bardziej się przekonuje czy też może lepiej znanego naszym podniebieniom alkoholu etylowego... 
A wiadomo, im więcej alkoholu, tym kobiety ładniejsze, dowcip ostrzejszy to i smak Pastisu być może lepszy :P


środa, 25 lutego 2015

Znów kulinarnie... pasmo sukcesów i...

Z moich ostatnich osiągów:

W kwestii naleśników z twarogiem...
Znalazłam coś co smakuje jak nasz twaróg, konsystencję ma idiotyczną, na pograniczu piany wygenerowanej z zastosowaniem pewnego popularnego odplamiacza na "V", jogurtu i twarogu wiejskiego. Jednak kiedy doprowadzi się to do jednolitej postaci przypomina wyglądem serek homogenizowany :) A po włożeniu do naleśnika i przysmażeniu wygląda i smakuje jak najprawdziwszy maminy naleśnik :) Mniam!

W kwestii kapusty kiszonej...
Pierwsza była niewypałem, ale znalazłam kiszoną kapustę, która nie smakuje jak błoto... Tylko jak kapusta! Normalna, kiszona kapusta! Pyszna! Chrupiąca! Kwaśna! Taka jak powinna być! Czyli w najbliższym czasie sieknę sobie kapuśniaczek :)

W kwestii pomidorowej z warzywami...
które jak najgorsza żona na świecie wrzucałam pokrojone w kostkę do zupy coby wszystko było zjedzone, w końcu to same witaminy! Marchewkę nadal kroję, tyle to już Pan Mąż musi przeboleć, ale seler i pietruszka miały bliskie spotkanie z moim ulubionym kuchennym narzędziem, czyli blenderem no i nikt się nie poznał... :P

No i na deser najlepsze...
Tosty...
Do tej pory zdwało mi się, że co jak co, ale tostów to się nie da zepsuć...
A jednak!
I to mój osiąg!

Po pierwsze, nasz toster wygląda jak weteran wojenny choć mamy go 1,5 miesiąca...
Nie wiem doprawdy co robię nie tak...
Czyżby zbyt długo pracował?
Czasem jem też coś innego niż tosty :P

Po drugie, zapomniałam kupić ketchup, a brak ketchupu, wiadomo, rujnuje każdego tosta...

Po trzecie: odpuściłam mojemu Panu Mężowi maraton po wszystkich sklepach i nie poszliśmy do Lidla, gdzie znam każdy kąt i produkt...
Zrobiliśmy zakupy w jednym tylko sklepie i to całkiem dla mnie nowym!
I to był błąd...
Cały regał chleba tostowego...
Kto by się zastanawiał jak wybrać?
Ja zawsze wybieram zwykły, najprostszy, ten co to ma skórkę "nieobgryzioną".
No i taki właśnie złapałam, sru do wózka i zakupy gotowe...

Niedzielny poranek: - Co dziś na śniadanie? - Mogą być tosty. - Ok.
No i jadę z tostami...

Coś żółty ten chleb, ale w końcu nie kolor się je...
Jakiś taki puszysty, mięciutki... Może dlatego, że świeży...

Masło, ser, wędlina, kawałek cebulki, na bogato, a co!
W końcu to niedzielne śniadanie!

Nie ma ketchupu, ale trudno, Pan Mąż majonezem nie pogardzi :P

Gotowe kanapeczki wrzucam do rozgrzanego tostera i...
Już po chwili czuję w mieszkaniu dziwny zapach...
Piękny, słodki, ale dziwny.
Dziwny jak na to co "gotuję".

Pierwsze kanapki są gotowe!

Próbuję i ...szok!
Toż to słodki chleb!
Maślany!
AAAaaaaaa....
Z cebulą! Tfuuuu....
Jak to zjeść?!
I jeszcze nie ma ketchupu...
Masakra!
Ani alternatywy na śniadanie!

Dobrze, że Pan Mąż taki dzielny...
Zjadł to wszystko co przygotowałam i nawet się nie zająknął!
Kochany!

W nagrodę następnym razem zblenduję też marchewkę w pomidorowej coby go w oczy nie kłuła :P 

Po tych dwóch latach we Francji nasze żołądki będą nie do pokonania!
Zanim nauczę się rozróżniać te produkty, czytać na nich to co istotne, kupować to co potrzebuję, to już pewnie będziemy wracać do domu!

wtorek, 24 lutego 2015

Księżniczka na ziarnku grochu :P

Z początku może wyglądać na "Słomianą wdowę"...
Ale tak, tak, "Księżniczka..." zaraz zobaczycie...

Jednak po kolei!

Przyjechaliśmy tu, na południe Francji, do Avignon, coby być razem...
W końcu po to się pobraliśmy "...i że Cię nie opuszczę..." itp. itd.

Tydzień, miesiąc można znieść... nawet 3 miesiące przeżyliśmy osobno z okazji kolejnego stażu czy szkolenia czy czegoś tam jeszcze innego! Nie jest jednak fajnie zostawać tak samej w domu, średnio co miesiąc na jakiś tydzień... A już szczególnie niezbyt miło jak trafia się "maraton" i między jednym a drugim wyjazdem konferencyjnym są np. 3 dni i tak w trzech setach...
Tak właśnie wyglądał nasz poprzedni styczeń!
Trzy konferencje w miesiąc!
Że też mu, temu Panu Mężu, głowa od tego nie pęknie!

Są pewne oczywiście plusy, jak np. to, że im więcej wyjazdów, tym lepsze z nas małżeństwo :P albo rozłąkowe prezenty, których sobie nie żałuję, by jakoś ukoić tęsknotę (oraz potrzebę ciągłego doposażania szafy)!
Tu wskazówka dla "słomianych wdów" mi podobnych: zawsze kupuję te prezenty sama, i kiedy mąż przyjeżdża prezentuję jako "rozłąkowe z Hiszpanii" czy skądś tam :P (czasem dodaję, szczególnie w miesiącach gdy wypadają trzy wyjazdy, więc i trzy prezenty, że to była świetna okazja :D )
Tym sposobem zawsze mam co lubię!
Zero prezentów nietrafionych :)

Owszem, kiedy mąż wyjedzie mam czas dla siebie.
Owszem, robiłyśmy nie raz "sabaty czarownic".
Owszem, jem wtedy obiadki u mamy, bo nigdzie tak dobrze nie smakuje nawet pizza z Biedronki. Owszem, dzięki temu narodziła się Brykusiowa pasja...
Ale na dłuższą metę taki układ jest do d... kitu!

No więc na hasło: "wyjazd na 2 lata" recepta była tylko jedna - jedziemy razem!

Plan bardzo świetny, południe Francji - bardzo miło, ale jak to wszystko zrobić?!

Było nie lada zamieszanie z tego tytułu, szczególnie jeśli chodzi o mnie! No bo trzeba było zawiesić jakoś zawodową działalność, dopełniając wcześniej wszystkich formalności ,tak by po tych dwóch latach mieć gdzie wracać :P
Prawie udało się to ogarnąć...prawie, bo jednak nie wszystko jeszcze "dopięłam na ostatni guzik". Pozostało oddać raport końcowy z moich zeszłorocznych wykonów. Termin złożenia raportu: 31.03.2015r. ...no to luzik!
Luzik to był 18 grudnia jak wychodziłam ostatni raz na długie dwa lata z pracy...
Potem wiadomo, przygotowania do wyjazdu, pakowanie, święta, wyjazd, przyjazd, aklimatyzacja, papierkologia, banki, ubezpieczenia itp. itd. ...
...ale ciągle miałam jeszcze czas...
Styczeń się skończył... a w kwestii raportu zespół wykonawców (Ja i Ja) dokonał jedynie prac koncepcyjnych... czyli przekładanie papierów z kąta w kąt...

Razem z lutym, sami wiecie, zaczęły się poszukiwania mieszkania, wybitnie absorbujące...ale mam jeszcze czas!

No i mamy  dziś 24 lutego... a ja nie mam pojęcia gdzie jest ten czas, który ciągle mam! Wiem jedno: raportu dłużej już odkładać nie mogę! Czas przestać się obijać i szukać wymówek! Biorę się do roboty i na pewno pójdzie jak z płatka, w końcu wiem co robiłam itd. itd....

Pan Mąż przyszedł z pomocą!
Otóż: wyjechał!
Takie to jest nasze bycie razem, że teraz bardziej niż kiedykolwiek jestem sama!!! 
Prawie tydzień w tym podłym mieszkanku jedna, sama jak palec!
Po jakim czasie zacznę gadać do siebie?
Ani zlotu psiapsiółek, ani obiadu u mamy....totalna lipa!
Czyli, wygląda na to, że wszystko sprzyja pisaniu raportu...
Pójdzie jak z płatka...tiaaaaa...
Okazuje się, że to nie takie proste!
Wygląda na to, że pisanie owszem, idzie mi jak z płatka, ale nie o mojej pracy...jest przecież tyle ciekawszych tematów :P
Mój mózg się chyba zresetował... próbuję go wskrzesić!
Otworzyłam wszystkie dokumenty .doc, .pdf i .ppt z całej mojej zawodowej kariery i szukam natchnienia!

Weno moja! Gdzie jesteś?

Nie ma Cię na facebooku...
Ani na moich internetowych zakupach...
Ani w tabliczce czekolady...
Ehhh...
Wiedziałam, że tak będzie tylko nie dopuszczałam do siebie tej myśli, że im dłużej będę zwlekać tym gorzej będzie to napisać...
Trochę weny jak widzicie znalazłam na blogu, ale nie tej niestety, której szukałam :P

Skonstruowałam już tron do pisania, bo jak Wam wspominałam krzesła tu są za niskie a biurka za wysokie...
To pochłonęło trochę czasu, ale pobudziło twórcze myślenie...
Tylko spójrzcie:
Jestem pod wrażeniem mojego geniuszu!
Na krześle leży mega wielka poducha nakryta kocem w roli pokrowca, coby się nie zsuwała...
Na oparcie naciągnęłam pokrowiec z poduszką... nie ma tego na zdjęciu, bo to ostatnie "udogodnienie", ale poduszka przykryta jest dużym kocem, który stanowi dodatkowe podparcie dla kręgosłupa...
Jak widać poziom podniósł się ze 20 cm :)
I nogi dyndają...
W roli podpórki pod nogi występuje więc pudełko po tosterze! Doskonałe! Genialnie doskonale!
I już gotowa do pisania próbowałam usiąść na tej konstrukcji, gdy okazało się, że biurko wyposażone jest w szufladę w związku z czym ja na tronie nie mogę się przysunąć!
Szufladzie więc podziękujemy...poleży sobie od oknem...
Teraz jestem już naprawdę gotowa!
Zasiadam!
Trwa to bez końca...
Odjechało mi pudełko...
Zsunął się koc z oparcia...
Rozjechała się poducha pod tyłkiem...
Podskakując na krześle celem dosunięcia się do biurka sieknęłam się zdrowo w kolano!
Siedzę!
Wygląda na to, że jest idealnie!
...prawie...
...bo zapomniałam okularów...
...leżą w szufladzie! 
A niech to!

Powtórzyłam ten cykl jeszcze kilka razy (zamiast okularów było standardowo: siku (klasyka gatunku), telefon, baterie do myszki (co za złośliwość!))!
I doszłam do jednego jedynego wniosku: Nie da się tego zrobić!
No sami widzicie...
Nie da się pisać raportu!

poniedziałek, 23 lutego 2015

Zakochałam się!

Skromność!
100% skromność to JA!

No ale czyż nie jest cudny?
Czyż nie fantastyczny, piękny i uroczy???
Mój najnowszy wykon....

SZUFLADKOWY BOXIK
trochę jak eksplodujący, ale inaczej....

Pomysł na niego podpatrzyłam sama już nie wiem gdzie w internecie, szukając zapewne jego końca w trakcie jednej z wielu wędrówek poprzez strony z rękodziełem itp.
Zawsze jednak coś stawało mi na przeszkodzie wypróbowania takiego sposobu konstruowania pudełeczek...
Jak nie zamówienia ślubne, to chrzcinowe, potem zakochałam się w bukietach kusudama i bez przerwy składałam tylko kwiatuszki i płateczki, aż przyszła zima i zaczął się sezon bombkowy...

Aktualnie, w związku z brakiem zamówień, za to z nową energią i pomysłami, a także nowym, jakże odkrywczym podejściem do materiałów postanowiłam spróbować jak to wyjdzie :)

No i wyszło mega hiper super fajosko!!!!!!!!

A wszystko na bazie pudełka od płatków śniadaniowych :P

Dobrze, że lubię płatki, bo teraz od pomysłów aż puchnie mi głowa!!!
 
Oto moje najnowsze dzieło :D





piątek, 20 lutego 2015

Exploding box w wersji XXL

Pierwszy wózek na wyprodukowany przeze mnie na francuskiej ziemi już wam pokazałam :)

Pan Mąż stwierdził jednak, że koniecznie trzeba go jakoś zapakować!

Celofanowych woreczków ze sobą nie zabrałam, więc elegancka folijka odpada :(

Cała pracownia, która ze mną przyjechała została mocno dość okrojona, same najważniejsze rzeczy, więc nie bardzo mam tu z czym szaleć. Liczyłam na to, że szybko znajdę jakiś nowy sklep z zaopatrzeniem, jednak do tej pory niczego takiego nie namierzyłam :(

Już miałam kupić zwykłą ordynarną mini-torebkę prezentową, gdy wyrzucając śmieci wpadłam na pewien szatański plan!

A może jednak zrobić boxa?!

Kolorowe papierki mam, brak mi tylko sztywnej bazy na boxa, bo nie zdążyłam się doposażyć w tym świąteczno-karczocho-pożegnalnym zamieszaniu. Zostało mi tylko kilka arkuszy w kremowym kolorze, który jak się okazuje nie pasuje mi zupełnie do niczego :P
A do tego wózek jest w klasycznym rozmiarze i nie był zaplanowany jako wnętrze pudełka. Z tego też powodu exploding box, który miałby go pomieścić musi być większy niż te standardowe, a więc i bazy potrzeba jeszcze więcej niż zazwyczaj...
A gdyby tak nie wyrzucić pudełka od ryżu...? Wózek wchodzi do niego idealnie, jak skrojone na miarę właśnie w tym celu...


I tak powstał box w wersji XXL :)

Ależ miałam frajdę!
Cały dzień dłubania!
Akurat ruszyła liga, więc mężowi było to jak najbardziej na rękę, że cały dzień wycinam sobie papierki :)
Pogoda tego dnia była tragicznie podła, lało i padało na zmianę, więc nawet nosa z domu nie wychyliłam.
Przechytrzyłam też głupie mieszkanie z za wysokimi stołami w stosunku do krzeseł... zbudowałam sobie iście królewski tron, na którym królowałam w mojej Papierkolandii caaaały dzień :)
Wszystko po prostu było po mojej stronie :)
I tak siedziałam i sklejałam, wycinałam i dekorowałam...
Cudnie!

Efekt przeszedł moje wyobrażenia :)
Od tej pory pełny recykling w mojej kuchni!
Wracam z działalnością papierową na całego :P

PS. Wszystkie pudełka  domu mają już rezerwację i na każde mam wizję...Dziś na obiad pierś z kurczaka, a nie wymyśliłam jeszcze na co może przydać się  plastikowa tacka :P Jakieś pomysły ??? :D

czwartek, 19 lutego 2015

Nowy dom wersja 2.0

Udało się!

Znaleźliśmy i zaklepaliśmy mieszkanie!
Nareszcie!
Kamień z serca!
Bo już nie było co oglądać...

W jednym z ostatnich odwiedzonych przez nas lokum, gdy właścicielka zapytała: "Oglądaliście jakieś mieszkania w Avignon?" odpowiedziałam "Wszystkie!".

W toku poszukiwań dowiedzieliśmy się jeszcze, że można też płacić honorarium agencji co miesiąc, a nie jednorazowo (spryciarze, że tak ich delikatnie nazwę; jednorazowo to ok. jednego czynszy, w rozrachunku comiesięcznym wychodzi kwota 2,5 razy większa...) oraz, że jak chce się zamieszkać we dwoje w jednym mieszkaniu, czyli jak ja z Panem Mężem to musimy mieć dwa kontrakty na pracę...

W kolejnej agencji zapytana więc o kontrakt grzecznie wytłumaczyłam sytuację zawodową mojego męża oraz moją, wskazując jednoznacznie na obrączkę na palcu! Chyba to jest umowa, czy nie?! I to na czas nieokreślony, czyli o największej rynkowej wartości :P  Pan w agencji się uśmiechnął, ale mieszkania na taki kontrakt wynająć nie chciał...

Należy pochwalić tu fotografów i redaktorów ogłoszeń agencyjnych, bo to co dane nam było zobaczyć w niektórych lokalach to naprawdę ciekawostki budowlano-przyrodnicze! A przecież gdy umawialiśmy się na "randez-vous" oglądaliśmy całe portfolio mieszkania i nic nie wskazywało na takie cuda... To na pewno budował w całym Avignon ten sam majster co to jest też odpowiedzialny za obniżony sufit w naszym prysznicu i układ rur od kibelka "pod górkę"...

W ostatnim etapie poszukiwań, zrezygnowani i sfrustrowani przeszliśmy na opcję "od prywaciarzy". Wynalazłam kilka lokali odpowiadających metrażem i wyposażeniem i....
No właśnie, co teraz?!
Pomna nauk i doświadczeń, że mail wysłany ze strony z ogłoszeniami może pozostać bez odpowiedzi całą wieczność (a tym bardziej napisany po angielsku do francuza) w akcie desperacji doładowałam telefon i zaczęłam dzwonić...
Wyobraźcie sobie jak musiałam być już zdeterminowana, żeby nie znając języka robić coś takiego...
Z pewnością przezabawnie dla tych ludzi było słuchać tego mojego frangielskiego!
Nieważne jak!
Cel uświęca środki... 
I o dziwo poszło mi nadzwyczaj dobrze!
Już po pół godzinie miałam umówione 4 spotkania!
...dostałam też odpowiedź na dwa maile!
Cudownie!

Zostałam nawet pochwalona, że dobrze mówię po francusku błehehehehe...
...myślałam, że spadnę z krzesła!

Z wytypowanych lokali większość okazała się całkiem sensowna!
Dobra rada dla wszystkich, którzy planują podobny wynajem: nie bójcie się prywatnych najemców. Podobno oni boją się bardziej niż agencje. Spisują umowy i są całkiem ogarnięci. W końcu Pani czy Pan z agencji nie ma z takiego wynajmu aż tyle co właściciel mieszkania wynajmujący je prywatnie! Prywaciarz ma też więc więcej do stracenia!

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na mieszkanie wynajmowane bez pośrednictwa agencji i mamy nadzieję, że to będzie ostatnie nasze lokum w Avignon.
Jest przestronne i wyposażone we wszystko czego nam potrzeba!
Właściciele są mili i zaproponowali dodatkowe meble bez dodatkowych opłat :D
Sąsiedztwo cmentarza gwarantuje ciszę i spokój...
Jest nawet balkon i miejsce na zamkniętym parkingu!
Nie ma się do czego przyczepić...
No i najważniejsze! Jest miejsce i pozwolenie na wstawienie pralki :D

Powiedzonko "do trzech razy sztuka" sprawdziło się w stu procentach!
Bo to trzecie mieszkanie, które nam się spodobało, nie było za małe i miało wszystko z naszej wersji podstawowych wymagań!
Decyzja nie była więc trudna. Wystarczyła godzinka-dwie i byliśmy pewni, że to najlepsze co nam pozostało!

Tym sposobem za niespełna miesiąc zaczynamy oswajanie nowego lokum!
Trwaj przygodo :P

środa, 18 lutego 2015

Wózek wersja FR :)

Pierwszy wózeczek wyprodukowany przez Brykusiowo na francuskiej ziemi!

Wiele miałam frajdy :D
Gdy porozkładałam wszystkie materiały w tym naszym małym mieszkanku nie można było się wprost ruszyć!
No, ale po co się ruszać, kiedy można godzinami siedzieć nad papierem i wycinać, kleić i ozdabiać...

Wózeczek wykonałam w podziękowaniu za wszelaką pomoc jakiej doznaliśmy od jednej z nowych koleżanek z pracy mojego męża...
Dzięki niej (bo jest francuską i mówi po francusku :P) udało nam się załatwić kilka ważnych spraw!
Kilka telefonów, kilka pism, niby niewiele i nic ją to nie kosztowało, a jednak dla nas, w niektórych sytuacjach, to prawie jak sprawa życia i śmierci ;)
 Dlaczego więc nie miałabym się jej odwdzięczyć choć takim drobiazgiem...

Gdy wyjeżdżaliśmy zaopatrzyliśmy się na taką ewentualność w kilka butelek typowo polskiego i jakże tu cenionego :) dowodu wdzięczności...

Średnio to jednak pasuje dla ciężarnej (ależ to kiepsko brzmi..."ciężarna"; tu we Francji mówi się "czekająca na dziecko" i chyba to jednak ładniejsza forma...)!

Jej maleństwo urodzi się w kwietniu...
Jako, że mój małżonek zakodował jedynie, że ma brzuch, a więc jest w ciąży (kto by się tam przejmował czy to damskie czy męskie dziecko, tylko kobiety pytają o takie rzeczy :) ) wózeczek zrobiłam w kolorze, który będzie pasował i dla chłopca i dla dziewczynki...
Przynajmniej moim zdaniem :P

Oto i moje dzieło:
(nie znalazłam niestety jeszcze w tym mieszkaniu - już pewnie nie znajdę - sensownego miejsca na robienie zdjęć...jest jak jest...może w nowym mieszkaniu będzie lepiej :P)

wtorek, 17 lutego 2015

Jeden mur, a tak wiele możliwości :)

Tak tak..
Mur okalający stare miasto Avignon!
Coś pięknego!
Codziennie odkrywam go na nowo!

Można iść zewnętrzem albo wewnętrzem (choć w tym drugim przypadku zostaniemy w końcu "powstrzymani" przez Pałac Papieski przyklejony od muru na stałe :P)
I jeszcze w prawo lub w lewo...

Nawet gdybym chciała go uniknąć jest to po prostu niemożliwe, bo wszystkie drogi prowadzą do muru!
Mam go przed oczami codziennie, a mimo to nieodmiennie mnie zachwyca!

Może nie wszędzie jest wystarczająco wyeksponowany, czasem przesłaniają go nieco parkingi czy zabudowania... zdaje się, że dlatego, że to mur był dla miasta, a nie na odwrót :P 
Nie zmienia to jednak faktu, że jest to jedna z takich rzeczy, która sprawia, że to miasto ma swój niepowtarzalny czar! Nie jest po prostu kolejnym miasteczkiem, jakich tysiące czy miliony, jest jedyne w swoim rodzaju!
Może nie dla tutejszych mieszkańców, bo tu, na południu Francji, wiele jest takich "grodów", ale dla mnie tak właśnie jest...

Pięknie prezentuje się w pełnym południowym słońcu jak w pochmurny, ponury dzień!
A ja nieprzerwanie pozostaję pod jego wrażeniem... 

Jako, że to jeden z lepszych modeli do zdjęć, poniżej przedstawiam Wam dotychczas niepublikowane (!) zdjęcia mojego towarzysza dnia codziennego :)

Oto Przed Wami

W pełnej krasie!

Jedyny!

Niepowtarzalny!

Monumentalny!

W pełnej krasie!

ON

MUR OBRONNY AVIGNON






  


poniedziałek, 16 lutego 2015

A kiedy świeci słońce...

Naprawdę jest tu pięknie...
Jest gdzie pospacerować, jest co zwiedzać, jest gdzie wypoczywać!

Gdy tu przybyliśmy Avignon przywitało nas piękną pogodą, tak na dobry początek!

Dzięki temu zdążyliśmy trochę poznać okolicę, zobaczyć, dość pobieżnie, ale jednak, to co ma najpiękniejszego do zaoferowania! 
 
O samym Avignon i jego starówce już Wam opowiadałam...
Majestatyczny Pałac Papieski obserwuję póki co z zewnątrz...
Jest ogromny i przepiękny...
Czekam jednak na wytrawne towarzystwo do zwiedzania :) 
Pan Mąż już kiedyś miał przyjemność go oglądać, a jako że zapowiadały się do nas tłumy gości (których jakoś nie widać?!), z pewnością będzie wśród nich jakiś amator tego typu atrakcji...

Pewnego słonecznego dnia (a było wtedy 20 stopni ciepełka!) wybraliśmy się na spacer do pobliskiego Villeneuve-lès-Avignon.
Jest to miasteczko oddalone od Avignon o jakieś 3-4 km, a oddzielone od niego Rodanem. I już na początku ciekawostka, o której dowiedzieliśmy się w czasie spaceru:
Otóż, Avignon leży w regionie "Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże" (najlepsza ta końcówka, nie?:) ), natomiast tuż za rzeką, rozpościera się region Langwedocja-Roussillon, do którego należy właśnie  Villeneuve-lès-Avignon.
Miasteczko jest nieduże, za to bardzo urokliwe, a spacerowanie po nim to prawdziwa przyjemność. Tym większa, że praktycznie nie było tam ludzi, jakbyśmy mieli je prawie na wyłączność, tylko dla nas!
Choć jest niewielkie, ma bardzo dużo atrakcji do zaoferowania! 
My po spacerze uliczkami miasta skierowaliśmy swoje kroki oczywiście do fortu obronnego Saint-Andre!
Skoro przebyliśmy już taki szmat drogi (nie muszę chyba mówić, że na własnych nogach) mój małżonek nie mógł przepuścić takiej okazji :) 
Niestety, wypasione (podobno) ogrody należące, do położonego w sąsiedztwie fortu opactwa były zamknięte dla zwiedzających :( Wielka szkoda, bo pogoda była piękna, a prócz nas zwiedzało w tym czasie fort tylko kilka osób. Na pewno w sezonie, gdy ogrody otworzą już swoje podwoje dla zwiedzających, nie będzie tak kameralnie...
Na szczęście :) jest tam jeszcze jeden piękny park (La Colline des Mourgues) otwarty dla spacerowiczów! Rozpościera się z niego piękny widok na fort i całe miasto! A dzięki mojej fantastycznej orientacji w terenie i mapie (w drodze powrotnej z fortu postanowiłam przejąć "stery") mieliśmy okazję dokładniej go zwiedzić :)

Relacja fotograficzna z wycieczki poniżej :)

Z całą pewnością nie było to nasze ostatnie spotkanie z tym urzekającym zakątkiem!

1. Taka sobie uliczka

2. Widok na fort Saint-Andre z parku La Colline des Mourgues


3. Plac Jean Jaures - kawiarenki...


4. Fortowo... :)
  
5. Widok z fortu na miasteczko

6. Może nie widać zbyt dobrze, ale uwierzcie, mlecze, cała trawka w żółte mlecze (10.01) :)

sobota, 14 lutego 2015

Walentynki-srynki...

Takie to "święto", że bardziej srynki niż walentynki!

Jedni powiedzą, że jak się kogoś kocha to "walentynki" powinny być codziennie!
Inni, że w dzisiejszym zabieganym świecie nie ma zbyt wiele czasu na jakieś szczególne celebrowanie wspólnych chwil, więc walentynki to dobry pretekst, żeby zrobić coś wyjątkowego tylko we dwoje!

A co ja o tym wszystkim myślę?

Ja uważam, że "co kto lubi" :)

U mnie to jest trochę tak: "Osobiście nie obchodzę, ale jak dostanę czekoladę to zjem :P"
Albo nawet tak: "wiesz kochanie, nie obchodzimy w prawdzie Walentynek, ale moglibyśmy iść na pizzę w sobotę " :D (Na co Pan Mąż "to Walentynki są w sobotę?! O nie, liga się zaczęła! Miałaś mnie tyle czasu..." - słodziak, nie???:) )

Osobiście umarłabym, gdybym została obdarowana w takim dniu wściekle czerwoną, koniecznie obszytą "gustowną" koronką, poduszką w kształcie serca, z obowiązkowym napisem "I love U"...
Z resztą, w każdym innym dniu po takim "prezencie" też bym umarła...
Nie cierpię chińskiej tandety, która przed tego typu datami zalewa sklepowe półki! Wystawy są okropne, przesłodzone i "przebadziewione" aż oczy krwawią!
Ciekawe, że nie wszędzie tak jest!
Wiadomo, ten sposób świętowania przypełznął do nas zza oceanu. I jak to w Stanach, wszystko musi być naj! Patrząc jednak na to, co się dzieje w Polsce, myślę, że dzielnie gonimy Amerykanów! Tu natomiast, w Avignon, ku mojej nieskrywanej radości, widziałam dekoracje serduszkowe w jednej jedynej jak dotąd kwiaciarni! A tak poza tym pusto! Nie ma serduszek! Nie ma chińszczyzny! Nie ma tandety! :D I skoro dotąd jej nie znalazłam to pewnie już nie znajdę, w końcu TO już dziś! 

Dla mnie dużo fajniejszym sposobem na spędzenie takiego dnia jest zrobienie czegoś niesamowitego i odlotowego RAZEM! I to niekoniecznie 14.02, a po prostu pod szyldem "walentynek" (jeśli akurat wtedy np. lot balonem lub skok na bungee jest niemożliwy :P). Nie muszą być to żadne szaleństwa, ja wolę takie drobne przyjemności, nasze wspólne, niepisane zwyczaje na różne okazje.
A jeśli chodzi o walentynki to:
My - Brykusie - uwielbiamy ogrody zoologiczne! I zawsze gdy gdzieś wyjeżdżamy to jest nasz No. 1 na trasie wycieczki! Dlatego też do tej pory na każde walentynki kupowaliśmy sobie roczny karnet do warszawskiego ZOO! :) I to był nasz prezent walentynkowy, a dzięki niemu "obchody" trwały cały rok. Kiedy tylko mieliśmy chwilę wybieraliśmy się odwiedzić nasze ulubione kąty w ogrodzie :) Ja najbardziej lubiłam siedzieć u hipka... Jak teraz o tym piszę to tęskno mi trochę do tych spacerów w cieniu drzew... 

Tu, w Avignon, nie mamy niestety ZOO. Ale i tak mam nadzieję na bardzo udany dzień :)
Wszystko mi mówi, że tak będzie...
Sprawy zaczynają układać się coraz bardziej po naszej myśli (żeby "nie chwalić dnia przed zachodem słońca" poczekam z odtrąbieniem sukcesu jeszcze kilka dni; na pewno się dowiecie!). 
Jest sobota, więc cały dzień, a nawet weekend będziemy razem :) Nie będzie mi więc nudno czy smutno, bo Pan Mąż zawsze potrafi mnie rozśmieszyć nawet w wyjątkowo podły dzień! No i mam do kogo mówić :D (Ci, którzy znają mnie osobiście, wiedzą w czym rzecz; Ci którzy nie znają -Wasze szczęście :P). 
Ponadto, w walentynkowo-niewalentynkowych Brykusiowych planach na dziś, mimo tego, że zaczęła się liga..., jest pizza (mam ostatnio problem pizzowy i ciągle mam na nią ochotę!), ale tym razem nie z patelni...
No i gwóźdź programu: wyjątkowe zakupy :D
Nie dość, że w nowym sklepie (wynalazłam niedaleko całkiem spore centrum handlowe! Nie ma się co śmiać, tu w mieście to mam małe sklepiki, a takie CH to jest COŚ! :D) to jeszcze w planach całkiem nowa, dotąd niepraktykowana lista zakupów :)
Nie mogę jednak zdradzić Wam wszystkiego... Brykusiowo też musi mieć trochę prywatności :P

Trzymajcie mocno kciuki, żeby nerwy i portfel Pana męża wytrzymały to świętowanie!

A jak jest u Was: walentynki czy srynki?

piątek, 13 lutego 2015

Trzynastego...

Piątek trzynastego, a mi wykipiało mleko...
Serio! :P

To jak to właściwie jest?
Szczęśliwa czy nieszczęśliwa ta trzynastka?
I co ma do tego piątek?
Czy tyle samo co czarny kot?
I czy 13-ego ten sam kot "działa" bardziej pechowo niż zwykle? 

A może to po prostu Prawa Murphy'ego i żadne:
- trzynastki, nawet razem z piątkiem,
- koty (najczarniejsze),
- kominiarze (bez guzika),
- panny młode (bez kasy),
- lustra (oczywiście zbite),
- sól (rozsypana),
- przechodzenie pod drabiną
i inne przesądy nie mają racji bytu, bo tak najzwyczajniej w świecie:
Jeżeli coś może się nie udać - nie uda się na pewno ?

Oczywiście praw takowych istnieje mnóstwo (że przytoczę tu jeszcze jedno z ulubieńszych:  Jeśli ten facet ma jakąkolwiek możliwość zrobienia błędu, zrobi go, trudno się nie zgodzić, nieprawdaż? :P ). Polecam poszukać w wolnej chwili, na pewno każdy z Was znajdzie coś dla siebie!
Zapewne ich ilość zbliżona jest do ilości trzynastkowo-lustrzanych przesądów.

Prawda jest taka, że co ma być to będzie, czy potłucze się 5 luster czy wstanie lewą nogą.
Bo gdyby tak nie było, to jakim cudem jakieś nieszczęścia i "pechy" dotykałyby ludzi, którzy nie prowokowali losu żadnym z powyższych zabobonów? 

Tu, w Avignon chyba nie widziałam jeszcze kota (albo nie pamiętam)...czyli ludzie tu są szczęśliwsi, bo mają mniej pecha?

A co z tymi, którzy sypią sól...? Zdaje się, że kierowca pługosolarki kłóci się z żoną blisko pół roku (to by wyjaśniało, czemu zawsze zima zaskakuje drogowców...też bym się bała, szczególnie takiej żony jak ja :P)!
I tu znów przewaga południowców - mają mniej śniegu, mniej soli sypią - recepta anty-pechowa gotowa! 

A Ci, którym trzynastka przyniosła szczęście? Czy dla nich wyznaczono odgórnie inny "pechowy" numer czy liczbę?

Takie jest życie, czasem "dopadnie" nas 13-ego, a czasem, nie mniej szczęśliwego dla jednych, a pechowego dla drugich, 22 czy 6 (i do tego w środę/poniedziałek).

Hmmm, a może to po prostu taki nasz bufor bezpieczeństwa, że przynajmniej ten raz czy dwa w roku (poprawka, w tym roku 3 razy! strzeżcie się! - luty, marzec i listopad :P) możemy znaleźć wymówkę dla każdego niepowodzenia? Może łatwiej wtedy pogodzić nam się z niepowodzeniem zwalając winę na bogu-ducha-winnego kominiarza czy kota...

Mnie osobiście trzynastka nie przeszkadza, nawet w piątek! 
"Elektryka prąd nie tyka" !
Staram się myśleć pozytywnie i wierzyć we własne szczęście! 

Poza tym...czy to możliwe żeby spotkało mnie coś złego w piątek 13-ego?
Otóż: nie!
Niemożliwe żeby tak było, bo wyszłam za mąż w miesiącu "z literką R"!

To chyba odczynia wszystkie pechy :P

Szczęśliwego Trzynastego moi Drodzy Czytelnicy :D !

czwartek, 12 lutego 2015

Tłusty czwartek...

A teraz będę jęczeć...

Długo i żałośnie!

A Wy mnie pożałujecie!

Nie macie innego wyjścia!

No bo tylko spróbujcie sobie to wyobrazić...

Prawie udało mi się zapomnieć o wszystkich tych smakołykach, które tak uwielbiałam jeść w Polsce, a które tu są nieosiągalne. Starałam się o tym nie rozmyślać, nie rozpamiętywać...
Czasem tylko wzdycham boleśnie kiedy przypomni mi się prawdziwy twaróg, swojski kotlet mielony (który wcale nie porywał mnie specjalnie, gdy byłam w domu) czy babciny bigos (ehhh).
Na pocieszenie w głowie sporządzam już listę życzeń na nasz świąteczny przyjazd i obiecuję sobie, że zjem to wszystko i jeszcze więcej, i nawet jeśli pęknę z wielkim hukiem albo przytyję 10 kilo w tydzień nie będę miała o to do siebie żalu...W końcu kiedy wrócę do Francji po świętach będzie się tu zaczynało lato, czyli czas na wszystkie zwiewne, luźne sukienki. Nikt więc nie zauważy kilku kawałków mazurka wielkanocnego odłożonego na moich boczkach :P

Prawie udało mi się zapomnieć także o jednym z najpiękniejszych naszych "świąt"... o Tłustym Czwartku!
Jestem wielką fanką obchodów tego dnia... Do niedawna tylko wtedy, w ten jeden dzień w roku, za to w ilości kosmicznej, konsumowałam jedyny w swoim rodzaju przysmak. 
PĄCZKI!!!!
A już szczególnie jeśli któraś mama podjęła się samodzielnego ich przyrządzenia!!!!!!!!!!!!! 
Pyszności!
Kilka miesięcy temu przestawiła mi się w głowie jakaś klepka i od tamtej pory ochota na ten specjał nachodzi mnie regularnie, trzy do czterech razy dziennie. O ile w Polsce trudno mi było nad tym zapanować, tu, z "braku laku" żyłam jakby ONE nigdy nie istniały. Prawie zapomniałam więc i o Tłustym Czwartku... 
Do czasu...
Wczoraj, jak gdyby nigdy nic wybrałam się na spacer zakupowy, nie spodziewając się wcale, nic a nic, że podstępny Lidl zastawił na mnie pułapkę! Mianowicie, zrobił promocję na "dmuchane bułki z nadzieniem truskawkowym" (bo pączkiem tego za żadne skarby nie nazwę, nawet pod groźbą straszliwych tortur). Nie było to TO, jednak wyglądem do złudzenia przypominało...sami wiecie co...

Serce mi krwawi za każdym razem kiedy pomyślę TO słowo... 

No i trach! Przypomniałam sobie :(
Pożaliłam się mężowi (ale On tego nie rozumie! Jemu wystarczy do szczęścia mięso...), a potem postanowiłam cały dzień unikać przekazów pączkowych... 
Mam internet, więc mogę oglądać seriale i filmy online, a nie koniecznie telewizję internetową (polską oczywiście), prawda?
Nie muszę też dziś szukać "końca internetu", przeczesywać wzdłuż i w szerz portali informacyjnych, pogodowych czy społecznościowych, prawda?

Może i prawda, jednak przyzwyczajenie drugą naturą człowieka...
I stało się!
Wstałam i zadziałałam jak automat...
Klik, klik...
Enter, enter...
Spacja, enter...
Klik, klik..
I nagle ekran mojego komputera zalała pączkowa fala... 

Żeby tego było mało, połączyłam się też z telewizją internetową, z kanałem, który łapię raz na 2 tygodnie! Zwykle mnie to cieszy, a kiedy już mi się to uda, leci cały dzień :) Tak dla odmiany od TVP ;] No i udało się...akurat dziś... i to w trakcie porannego programu śniadaniowego, gdzie od blisko godziny częstują się wszyscy "pączusiami" i licytują między sobą ile kto ma ich już "na koncie"! Pani prowadząca o godzinie 8:47 ma 1, ale kolega już 2... 
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Oby im wszystkim w tyłki poszło!
(a to cieniasy, ja miałabym już 3!)
Dlaczego?! 
Dlaczemu tu nie ma pączków?!

W związku z czarną rozpaczą wywołaną Tłustym Czwartkiem pozbawionym Pączków planuję na dziś nic nie planować, nie mogę się niczym zająć, bo aktualnie jestem w otchłani rozpaczy!
Zostanę w szlafroku, zjem wszystkie słodycze, które udało mi się zgromadzić w domu, potem "słonycze" (czyli słone słodycze, jakby ktoś nie wiedział, a więc orzeszki, chipsy etc.), a potem zadzwonię do męża, żeby w drodze powrotnej kupił mi jakieś obrzydliwie słodkie, słabe (bo nie pączkowe) francuskie ciastko. 
A potem będę jęczeć cały wieczór, bo:
a. nie zjadłam pączka
b. boli mnie brzuch z przeżarcia
c. jestem gruba (następstwo "pocieszaczy" - uczucie, czy też poczucie grubości przychodzi natychmiast)
d. nie zjadłam pączka

Opcja 2, tudzież dodatek do opcji 1 (czyli po zjedzeniu wszystkiego j.w.): zrobię pączki i faworki po francusku...
Czyli usmażę sobie ziemniaki w plasterkach albo zwykłe frytki :)
(Bo kiedy mama robi pączki czy faworki zawsze smaży razem z nimi kawałki ziemniaków, żeby tłuszcz się nie palił - na pewno znacie tą sztuczkę :); a więc zrobienie "frytek" stworzy przynajmniej namiastkę pączkowego klimatu, no i zapach "smażelizny" w całym domu)

Cierpię!
Cierpię z tęsknoty!
Za pączkiem :((( 
Choć jednym...malutkim...takim polukrowanym...
ehhh....

Wszystkim tym, którzy jednak mają szansę, życzę miłego świętowania!
Zjedzcie też jednego za mnie!
Szanowne Panie, Drogie Dziewczyny - oby Wam w "biusta" poszło :P (Panom to raczej tego nie życzę :P)
:*

PS. No i pięknie, kiedy kończę posta Pan prowadzący program śniadaniowy zanotował już 3 pączka, a jakaś Pani donosi uprzejmie, że trzeba jeść pączki w Tłusty Czwartek, bo to przynosi szczęście na cały rok! :( 
Może jednak pójdę do Lidla po bułkę z truskawkami...
Myślicie, że szczęście się nie połapie, że to udawany pączek ? ? ?

środa, 11 lutego 2015

A jak Avignon...

A żebyście nie myśleli, że całkiem wzięłam już rozwód z papierem to dziś, po nie wiem jak długiej przerwie, prezentuję Wam takie tam moje pierdółki...

Pierwsze wytwory w Avignon...

Nie znalazłam jeszcze sklepu, w którym mogłabym się zaopatrywać na potrzeby mojego hobby :(

Nie mam też czasu - wiem, śmiesznie to brzmi..
...jak można nie mieć czasu "siedząc w domu" całe dnie, nie chodząc do pracy, pisząc tylko bloga i przeglądając facebooka...
Tak się tylko może wydawać...
Ale taka prawda!
Niestety, nie mam czasu na papierową pasję !:(

Swoją drogą, patrzę na to życie, które zostawiłam w Polsce i się zastanawiam skąd ja miałam na to wszystko czas?!
Nie mam pojęcia po prostu!
No bo było tak: pracowałam (na cały etat), do pracy dojeżdżałam...tam i z powrotem (czyli 2x1h), ogarniałam dom (dwa razy większy niż tu!), gotowałam (tu raczej constans, bo we Francji też jemy ;P), robiłam zakupy (zdecydowanie częściej niż tu, no i miałam ulubione miejsca shopingowe na szaleństwa odzieżowe, czego tu nie uskuteczniam niestety wcale :(), spotykaliśmy się ze znajomymi czy rodziną (tu nie mamy nikogo, spotkania odbywają się wieczorami na skype), i jeszcze dziergałam sobie Brykusiowe papierki czy wstążeczki...
Jak to możliwe, że starczało mi na to doby?
Jak to się stało, że teraz nie mam czasu na nic?!
Co ja do cholery robię całe dnie?!

Zastanówmy się...
Wstaję "rano" dla każdego to inna godzina, nie będę drażnić tych co to muszą wstać prawdziwie rano...w każdym razie nie jest to 12 więc rano :) Można by przyjąć, że przesypiam to co w Polsce + czas poświęcony na dojazd i powrót z pracy :P
Myję się, jem śniadanie, ogarniam mieszkanie, "sprawdzam internet" :P (to zaliczam częściowo do czasu poświęconego w rozdziale "spotkania z rodziną i przyjaciółmi") i... jest południe!
Idę na zakupy (spacer wliczony, czyli 1-1,5h dziennie obowiązkowo, grzech nie korzystać z takiej pogody), jem "lunch", montuję jakiś obiad, poczytam książkę (nie zawsze mam czas na takie luxusy, czasem robię pranie :( ręczne :( ), pozmywam naczynia (mam wrażenie, że robię to ciągle...uroki zlewu jednokomorowego - ciągle pełny), napiszę Wam na blogu co u mnie, znów spotkam się z kimś na fb/skype/gmail (na małą chwilkę albo dwie) no i wraca Pan Mąż. Relacja z dnia, jemy obiad i ani się obejrzę jak jest 20. Kilka odcinków ulubionego serialu/książka/film online/Skype z rodzicami i dobranoc...
No i gdzie się podział ten dzień?
Chyba się zwyczajnie rozmemłałam, no bo jak to inaczej nazwać?!
Strach pomyśleć co to będzie, kiedy przyjdzie mi dołożyć do tego repertuaru jakichś obowiązków...

Na razie jednak całą moją życiową energię, jak już dobrze wiecie, włożyłam w poszukiwanie mieszkania!
Jestem przekonana, że za kilka dni moja podobizna będzie ozdabiała drzwi agencji nieruchomości w całym Avignon!
Tak! Z pewnością zawisnę zaraz obok plakatów, które są tu w prawie każdej witrynie "Je Suis Charlie", z tym że pod moim pyszczkiem będzie napis "wstęp wzbroniony"!

Wracając jednak do moich robótek papierowych...
Zabawy te wymagają bałaganu na połowie naszej aktualnej życiowej powierzchni i kilku dobrych godzin siedzenia nad nimi...
I tu pojawia się jeszcze jeden problem. Mianowicie, w idealnym do niedawna mieszkaniu, a od kilku dni - tragicznym - krzesła są za niskie, a stoły za wysokie, więc papierkowe robótki są dla mnie trochę męczące. Im dłużej siedzę nad papierami, a ta zabawa nigdy nie zajmowała mi mało czasu, tym bardziej jest to nieprzyjemne :( Bolą mnie plecy, barki i ręce, jakbym dźwigała dwie potężne torby z zakupami...nic fajnego...

Udało mi się mimo to wystrugać takie oto literki :)
Zastanawiałam się nad jakąś dekoracją tego ponurego miejsca...
... ściany są paskudnie żółte i nie ma półek, żeby móc postawić jakieś zdjęcia...
...jest kilka dziurek w ścianie, na których można niewiele-co powiesić...
Koncept był na papierowe napisy, litery, etc. :)

Na razie w 2 wersjach kolorystycznych powstała jedna literka :)
Literka A

A co będzie dalej....
Zobaczymy ! :)

wtorek, 10 lutego 2015

Refleksje uliczne...

Piękny, słoneczny, dość chłodny dzień...
Koło południa...
Miasto tętni życiem...
Tłumy ruszyły właśnie na obiad...albo gdzie tam muszą, w każdym razie wszyscy zawsze o jednej porze, bo między 12 a 14 jest przerwa...
Przemieszczają się więc w każdą stronę: pieszo, rowerami, samochodami...
Ludzka fala zalewa ulice, chodniki, krawężniki...

A pomiędzy nimi jedna jedyna sierota - JA!

Tak, sierota! Choć pasowałoby też niemota! albo moje ulubione: melepeta!

Zastanawiacie się, dlaczego?
Zaraz wszystko wam wyjaśnię...
Kiedy oni tak pędzą i gonią, czy to na zakupy, czy na obiad lub w jeszcze innym celu, to nie oglądają się na nikogo i na nic...
Choć mam wrażenie, że miasteczko i ludzie w nim żyją dość leniwie, to kiedy tylko człowiek dociera do granicy "chodnik-ulica", czy też lepiej tu określić może "teren przeznaczony dla ruchu ludzi-samochodów" nagle okazuje się, że bardzo mu się spieszy i przechodzi właśnie teraz!
Właśnie teraz, wprost na maskę nadjeżdżającego samochodu na nieoświetlonym przejściu lub właśnie teraz! wprost pod koła jadącego autobusu na głównej ulicy miasta z dużym ruchem (poza murami) całkiem w poprzek drogi, w dowolnie wybranym miejscu.
Nie żeby ta ulica była wyposażona w sygnalizację świetlną i gęsto obsadzona przejściami dla pieszych...kto by się tym przejmował?!
Nawet jeśli już komuś, tubylcowi znaczy, zdarzy się trafić akurat w rejon przejścia dla pieszych, to jest pewne jak 2+2=4, że nie poczeka na zmianę koloru świateł...on/ona/oni/z dziećmi/kulawi/niewidomy idzie właśnie teraz!

Nie mniej szokuje mnie reakcja kierowców na to wszystko...
Otóż, oni się nie denerwują, nie złoszczą, nie trąbią!
Przepuszczają tych pędzących ludzi, bo przecież to na pewno sprawa życia lub śmierci! Albo sama już nie wiem dlaczego, może tym w autach się mniej spieszy? W każdym razie nikt nie ma pretensji.
Policja/żandarmeria/co-tu-oni-jeszcze-mają też ma to w... nosie.
Może chodzi o to, że, naprawdę!, Francuzi beznadziejnie jeżdżą. Nie jestem żadnym tam mistrzem kierownicy, ale to co się widzi tu na drogach czy parkingach woła o pomstę do nieba! Każdy najpiękniejszy i najdroższy tu samochód, ze stoma czujnikami parowania i dostępem do dużego miejsca parkingowego nawet jest poobijany z każdej strony! Fakt, że ulice tu, wewnątrz murów, są bardzo wąskie na pewno nie ułatwia im życia i zdecydowanie zwiększa szanse na porysowanie i poobijanie samochodu... No ale nie tylko wewnątrz murów się poruszam, więc wiem, że te ich dziurki i ryski nie powstały na starówce, tylko byle gdzie, bo są fatalnymi kierowcami!!!
Nawet zaparkować nie potrafią jak ludzie!
Na naszym parkingu jest mało miejsca, a dużo chętnych. My naszą czerwoną strzałę na przejażdżki zabieramy póki co rzadko. Postawiliśmy ją więc tak, żeby sensownie było nam w razie czego wyjechać, ale, wbrew narysowanym na ulicy liniom przytuliliśmy się do ściany, by weszło więcej aut. To była taka nasza wizja....
Wizja naszych zmotoryzowanych sąsiadów jest taka, żeby mieścić się w białych liniach!
Masakra!
Zero pomyślunku!
nie żartuję, oto dowód:

No więc może kiepska ocena własnych możliwości jest przyczyną tego, że każdego ludzia, czy to idącego wzdłuż czy w poprzek drogi, na zielonym czy czerwonym świetle puszczają wolno, bo już mają dosyć rys z innych okazji, więc szkoda się narażać na rysy i wgniecenia maski po człowieku....
Istnieje też oczywiście szansa, że są uprzejmi... Bo ogólnie to są, no, ale jakoś trudno mi uwierzyć, żeby wyłażący na drogę co 30 metrów człowiek nie wnerwił takiego kierowcy!
Mnie by wnerwił!
Trzeciego to już bym chyba rozjechała!

No i teraz, wiedząc to wszystko co wam właśnie opowiedziałam wyobraźcie sobie MNIE, której się nie spieszy (no ale oni tego nie wiedzą)!
Pełznę tak po tym uliczkach węższych i szerszych, docieram do pasów i zatrzymuję się. A to dlatego, że zwykle idę z głową gdzieś w chmurach, więc muszę najpierw "zejść na ziemię" i ogarnąć wzrokiem sytuację. I okazuje się, że co? Że nadjeżdżający samochód wiedział o tym, że będę przechodzić zanim ja wiedziałam! Już dawno się zatrzymał, kierowca uprzejmie macha ręką, nie gazuje auta, nie najeżdża mi na pięty, a ja, w lekkim szoku, z niedowierzaniem, zerkając co chwilę czy aby na pewno nie czyha on na moje życie, przebiegam pospiesznie, żeby nie zabierać więcej czasu miłemu kierowcy...
A kiedy już wyjdę poza mury, to dopiero jest śmiesznie: sierota 300%.
Bo poza murami są światła...
No i idą wszyscy, wiadomo, kiedy potrzebują.
A ja czekam!
Czasem to i z 7 minut.
1000 osób mnie minęło, samochody ruszyły i stanęły już ze 2 razy, a ja stoję!
Chyba kolory znam, tak?
Przepisy ruchu drogowego też, tak?
Chyba po to te pasy i światła tam są, żeby ich używać, nie?
I zdaje się, że mam racje, i niby robię dobrze, a czuję się jak skończona idiotka!
Rozglądam się dookoła....
Oni też tak myślą!
Ci kierowcy, którzy stoją tuż obok mnie, bo często wszyscy mamy czerwone i ludzie, którzy mnie mijają...
A już najgorzej jest wtedy, gdy nie zauważę, że czekam na zielone, które się nie zapali, bo nie wcisnęłam guzika!
I stoję! Dzielna jestem i porządna, poczekam! 
W końcu jakiś porządek musi być!

Myślę, że niejednemu tą moją porządnością poprawiłam tu już humor...

poniedziałek, 9 lutego 2015

Lekcja na dziś: Chercher et trouver :)

Czyli: szukać i znajdować!

Na tym polega tu moje życie!
Ciągle czegoś szukam!
Zdarza się, że i znajduję!
Na szczęście, bo w przeciwnym wypadku dawno popadłabym w czarną rozpacz...
A tak, tylko czasami mam napady histerii :)

Je cherche...
...jak z lekcji Blondynki : "szukam tego adresu", "szukam przystanku", "szukam sklepu z..."...
Szukam, szukam, szukam...
I dużo już znalazłam! :D

Sklepy, wiadomo :)
Z tym nie było trudno... i zwykle bariera językowa w tego typu przybytkach, niezależnie od asortymentu nie istnieje :)
Przynajmniej dla kobiet!
Nieprawdaż? :D

Produkty - tu już gorzej, ale to już wiecie...

Instytucje, z którymi muszę się zaprzyjaźnić, choć mi tego nie ułatwiają w żaden sposób!!!, takie jak: -"opieka społeczna" (CAF nie wiem jak to lepiej nazwać),
-"ochrona zdrowia" (Urssaf - jak w poprzednim nawiasie),
- poczta,
- bank,
- lekarz (tu akurat udało się co nieco "wyrzeźbić" po angielsku) i jego przyległości (w recepcji nie poszło już tak świetnie),
- przychodnia i laboratorium...
Wszystko powyższe też znalazłam :)
Z mniejszymi lub większymi trudnościami, ale dałam sobie radę...

Nawet w kwestii badań poszło gładko, tzn. zrozumiałam z francuskiego co mówi Pani z recepcji...
Całe szczęście, bo dzięki temu do WC po próbkę "pi pi" nikt nie musiał ze mną iść :D
Strach pomyśleć, co by było, gdybym nie zrozumiała :]
Cudnie!

Przyszła kolej na mieszkanie i to, jak już mogliście przeczytać we wcześniejszych postach, nie jest sprawa tak prosta !
Szukam....
Szukam przez internet...
Spisuję numery mieszkań, nazwy agencji, a potem drepczę po mieście od drzwi do drzwi...
Odniosłam pierwsze małe sukcesy na tym polu, ale i spektakularne porażki...

Zacznę od tych drugich, coby miło zakończyć :)

Po pierwszych próbkach poszukiwawczych wcale się tego nie spodziewałam, o czym zresztą informowałam Was w poście I znowu pod górkę... 
Wtedy wydawało mi się, żet o będzie bułka z masłem, a nasze skromne (okazuje się, że jednak nie:( ) wymagania spełnia wiele ogłoszeń.
Prawda okazała się jednak zupełnie inna...
7/8 ogłoszeń mieszkaniowych na wynajem obejmuje mieszkania bez wyposażenia :(
Słabo, biorąc pod uwagę, że nasz aktualny dobytek to deska do prasowania, wiadro od mopa, suszarka na ubrania, toster, czajnik elektryczny, ręczny odkurzacz,  suszarka do włosów, szafka na buty i dmuchany materac...

W takim razie je cherche mieszkania (location / apartment) na wynajem (louer) z meblami (meubles). Po wpisaniu w wyszukiwarkę lokali jeszcze kilku parametrów, takich jak minimalny metraż i maksymalna cena wciskam magiczny guzik "szukaj" (recherche) lub "znajdź" (trouver). 
Mój wynik to 3-4 mieszkania, czyli wybór ogromny!
Czytam przedstawione oferty. No, może czytam to za wiele powiedziane, w każdym razie z google translatorem ogarniam co oni tam nawypisywali. 
(Odrzucam mieszkania na 5 piętrze bez windy i te w okolicy zaznaczonej jako "nie idź tam" przez kolegów z pracy mojego męża i kontynuuję proces poszukiwawczy...)
Każde z mieszkań jest obsługiwane przez inną agencję, a strona internetowa, z której korzystam je jakby zrzesza... 
Wiadomo, że nie zadzwonię, bo co niby powiem?!
Teraz więc dla odmiany...szukam...
Szukam namiaru na konkretną agencję od konkretnego mieszkania (w przypadku tego wyszukiwania 3-4 agencje od 3-4 mieszkań) z konkretną lokalizacją na mieście, z żywym człowiekiem za biurkiem!
Szukam na mapie i drepczę przez pół Avignon!
Dalej...
Szukam w agencji osoby, która cokolwiek rozumie po angielsku, na wypadek, gdy skończy mi się zasób słów w ich pięknym języku (a kończy się wybitnie szybko).
Znajduję! lub też nie... i pytam...
I tu również cała gama porażek - od nieoddzwaniających telefonów, przez agencje sprzedające, a nie wynajmujące, aż po maile, w których informują nas, że mają dla nas 3 oferty - wszystkie bez mebli! (patrz tu: Ręce opadają!)

Czasami jednak zdarza się i tak, że szukam i znajduję! 
...względnie to, co nam jest potrzebne!

Sukces!
Otóż, kolejny mój rajd po agencjach nieruchomości w Avignon zakończył się umówieniem 3 spotkań! 

Sukces!
I to w krótkim terminie! 
Nie robiłam sobie jednak aż takich nadziei jak poprzednio, bo póki nie zobaczę mebli na własne oczy, to nie uwierzę, że jest umeblowane...

Sukces! 
Nie spektakularny, ale zawsze coś...
Dla nas jak "światełko w tunelu"...
Mamy już za sobą spotkanie w mieszkaniu, które miało meble i w ostateczności moglibyśmy tam zamieszkać. 
Ale, nieeee....jednak nie da się!
Dlaczego?
Nie wiem co miał na myśli autor - malarz, prócz względów ekonomicznych oczywiście, by pomalować całe mieszkanie! CAŁE! matową, ciemnoszarą farbą, taką, hmmm...przemysłową? MASAKRA! Mieszkanie 50 metrów, a wyglądało na mniejsze niż to które mamy (max.35). 
Jak w trumnie prawie!
Nie wiem co sobie myśli taka agentka, przyprowadzając nas do mieszkania, w którym pajęczyny są takie, że można spodziewać się w nim już jednego, sporych rozmiarów, lokatora, a konkretnie pająka-ludojada...
Nie wiem, nie wiem, na prawdę nie wiem, czy nas to miało zachęcić...
"Syf, kiła, mogiła"

Sukces?
Z kategorii jak wyżej, czyli wymagania niby spełnia, ale niedopuszczalne by tam zamieszkać... 
A dokładniej? - spytacie...
Dokładniej bardzo wyremontowane, przyzwoite, umeblowane mieszkania z PRALKĄ, na drugim piętrze. I tu pozytywy się kończą...
Mieszkania (oba w tym samym miejscu) chyba w największej ruderze całego Avignon!
Wyremontowane tylko one, pozostała część kamienicy ewidentnie czeka na to, aż ktoś się wprowadzi, zapłaci kilka czynszów, by właściciel mógł wyremontować choć jedną ścianę... a tymczasem tam prosi się o remont cały parter i piętro!
Zgroza!
Uwierzcie! Aż żałuję, że nie mogę okrasić tego wpisu zdjęciami tego upiornego miejsca...
Powie ktoś: przecież na klatce schodowej nie będziecie mieszkać!
Może to i prawda, ale tam się drzwi do kamienicy nie dało otworzyć, taki syf! 
Gazety, liście, strach pomyśleć co jeszcze... (administracji  itp. brak - sprzątacie sami, tak nam powiedzieli!!!)
Jak tylko otworzyła drzwi spojrzeliśmy na siebie i już wiedzieliśmy - nawet gdyby wszystko było tam ze złota, wliczona pokojówka, kąpielowa i jakiś przystojny pan do masażu i wachlowania to za darmo nawet nie będziemy tam mieszkać...
Od razu pomyślałam sobie, że już wolę dzielić mieszkanie ze "spidermanem" (patrz: sukces powyżej :P)
"Syf, kiła, mogiła" 2 i 3 :P

Sukces!
Ale czy na pewno?
Jest, jest mieszkanie!
Umeblowane, wyremontowane, widne, czyste, przestronne...
Czego chcieć więcej?!
No właśnie....

Czy to nasza taka już marudersko-czarnowidząca natura?

Zagadki do rozwikłania z zakresu czarnowidztwa i maruderstwa (te poważniejsze oraz mniej:P ) :
1. Czy w starej kamienicy (1930) są prócz ludzi jeszcze inni lokatorzy z kategorii "insekty" lub "gryzonie" i jaka jest na to szansa?
2. Czy okolica, wyglądająca na pierwszy rzut oka na opustoszałą, oznacza, że ludzi, którzy tam byli zjadły szczury albo mega-pająki?
3. Czy lokatorzy (tylko 2 mieszkania w tej kamienicy, czyli tylko jedni sąsiedzi plus ewentualnie my) to seryjni mordercy? Albo może wytrawni muzycy, trenujący całe dnie grę na skrzypach? Ewentualnie amatorzy palenia...nie tylko papierosów (lub dystrybutorzy)...
4. Czy stare, kręte, rozklekotane, wąskie schody są aż tak słabe by były w stanie w ciągu 2 lat pozbawić którekolwiek z nas uzębienia?
5. Czy jak przytyję jeszcze 3 kilo to zmieszczę się w tej malutkiej łazience (nie zamierzam tyć, ale wiecie...życie... :P)?

Szukamy...
Nie przypomina Wam to trochę szukania dziury w całym?
Mi trochę też, choć sama to robię...
Jak się temu lepiej przyjrzeć, odpowiedź na każde pytanie można zadać każdemu i wszędzie, jak świat długi i szeroki...
Odp.1. Mi w Warszawie zjadł szczur walizkę w piwnicy - budynek z lat 70-80...
Odp.2. Stare miasto Avignon (wewnątrz murów) w mojej opinii zawsze wygląda na opustoszałe. Prócz głównych ulic, po których śmiga komunikacja miejska, a jest ich może ze 4-5 (z czego potencjalne mieszkanie jest max. 100 m od dwóch z nich), w ciągu dnia (poza porą obiadową 12-14 i powrotem do domu z pracy 16-18) nie ma praktycznie ludzi czy samochodów na tych małych wąskich uliczkach.
Odp.3. A czy kiedy wynajmowalibyśmy mieszkanie w bloku, który ma np. 3 piętra (to luzik), na każdym z nich 3 mieszkania i do tego ze 4 klatki, to chcielibyśmy wiedzieć wszystko o wszystkich, którzy mieszkają wokół? I jakie jest prawdopodobieństwo spotkania na takiej jednej klatce schodowej przynajmniej jednego wariata na tyle mieszkań? A jakie są szanse, że Ci lokatorzy, którzy tu w Avignon będą pod nami (potencjalnie) są świrami?
Pewien Mądry Człowiek powiedział mi całkiem niedawno coś o sąsiadach: lepszy za płotem pociąg niż zły sąsiad, bo pociąg przyjedzie i odjedzie :) Święta racja! Ale tak się składa, że rozważane mieszkanie ma już na pierwszym piętrze lokatorów, a nie tory...co poradzić :P
Odp.4. Jeśli planujemy rajd po schodach z zawiązanymi oczami i nogami (koniecznie w kostkach) jednocześnie to zapewne jest duża szansa na stratę uzębienia. Biorąc jednak pod uwagę, że oboje cieszymy się nie najgorszym wzrokiem i rozumkiem większym od Kubusia Puchatka, obstawiam, że zachowamy aktualną liczbę ząbków... To tyle na temat ich rozklekotania. Co się tyczy zaś ich szerokości czy też tu może bardziej: wąskości - bez przesady, skoro zbudowali ten dom dla ludzi a nie krasnali to raczej nie powinno być problemu! No chyba, że któreś z nas upasie się na tyle, by zarwać schody lub nie móc się po nich przecisnąć (tak na oko więcej niż 150 kg i szerzej niż 80 cm - totalnie mało prawdopodobne!).
Odp.5.W kwestii łazienki sprawa wygląda chyba podobnie jak w przypadku wąskich schodów... Plus, z moich rozważań i obserwacji - lepsza mała niż zapleśniała/zagrzybiała etc.!

A może te nasze rozważania malkontenckie wynikają zwyczajnie obawy przed tym co nieznane, a wymagające od nas większego jednak, niż dotychczas, wysiłku...
No bo tu gdzie mieszkamy o nic nie trzeba się martwić!
Prowadzą nas za rączkę i pomagają na każdym kroku :)
Płacimy jeden rachunek i czynsz i nic nas nie obchodzi. 
Jednak, gdyby było tu tak świetnie, nie szukalibyśmy nowego mieszkania, nieprawdaż?

Może już czas dorosnąć i z portkami pełnymi strachu podjąć decyzję, która może się okazać najlepszą dla naszej tu przyszłości?

W końcu kto nie ryzykuje...