piątek, 29 kwietnia 2016

Albumy foto Vol. 4

Dziś już ostatnia odsłona moich niedawnych zabaw z papierem.

Tym razem album wykonany jako pierwszy (fioletowy) i jako ostatni (czerwony).
Muszę powiedzieć, że choć wszystkie moje prace kocham bez pamięci, to te dwa albumiki szczególnie mi się podobają! Czerwone papiery z kolekcji Lidla to moje ulubione wzory! A fiolet, hmmm.... sama nie wiem :) Chyba dlatego, że był pierwszy zyskał moją większą sympatię.

Tymi najulubieńszymi kończę serię albumową na blogu.
Wracam do "opowieści dziwnej treści" :)







czwartek, 28 kwietnia 2016

Albumy foto Vol. 3

Jak nie było papierowo to nie było...
A jak już jest to cały tydzień z albumami :D

Dla fanów mojej twórczości mam 2 wiadomości - dobrą i złą...
Dobra jest taka, że będzie jeszcze jedna część albumowa :D
A zła taka, że ta część czwarta będzie ostatnią i póki co na tym w papierach muszę poprzestać.
Choć kiełkują mi w głowie nowe pomysły brak mi trochę czasu i materiałów...
Jeśli jednak coś wymyślę na pewno nie omieszkam się tym tutaj podzielić!

Dziś albumy zieloniutkie...
Wiosenne i radosne!

Podobają Wam się?

 Zielony pierwszy...



 ...i zielony drugi :)



środa, 27 kwietnia 2016

Albumy foto Vol. 2

Wykonane przeze mnie albumy wprawiły mnie w niemały zachwyt :D

Po tak długiej rozłące z papierami (ostatni raz "tworzyłam" cośkolwiek w grudniu tuż przed świętami) cieszyłyby mnie zapewne nawet papierowe czapki z gazety (takie "remontówki" :P).

Początkowo planowałam wykonać albumy tylko dla prababć, a i to, w sferze planów, jawiło mi się jako spore wyzwanie. Po pierwszych sukcesach, które mieliście okazję zobaczyć w poście opatrzonym "Vol. 1" postanowiłam rozszerzyć jednak listę szczęśliwców, którzy wejdą w posiadanie tych mini pamiątek.

Dziś przed Wami kolejne dwa albumy, tym razem w błękitnej kolorystyce :)

Pierwszy błękitny:



 ...i drugi błękitny :)



wtorek, 26 kwietnia 2016

A to Ci gratka! Albumy foto Vol.1

Po baaardzo długiej przerwie wracam z papierowymi wytworami :D

Zakupy papierowe zrobiłam już w lutym, ale zanim powstała cała kolekcja "dzieł", które wraz z dzisiejszym wpisem zacznę Wam prezentować trochę mi się zeszło...
Nie mam już tyle czasu co kiedyś, by wycinać i wyklejać. Pyzka jest coraz bardziej absorbująca, głównie z powodu swej mobilności i związanych z tym zagrożeń. Jedyny czas gdy mogę swobodne oddać się swojej pasji jest więc wtedy gdy ona słodko chrapie. Mimo, iż zarwałam kilka nocy nie żałuję żądnej nieprzespanej minuty :P
Wielką miałam radość z tego, że znów coś tworzę!
I znakomitą okazję po temu...

Ubolewałam, że nie wykonałam własnoręcznie zaproszeń na chrzciny Pyzki, ale w naszym obecnym położeniu opcje były dwie: słać je pocztą z Francji i płacić jak za przysłowiowe zboże lub zaprosić gości telefonicznie. Zastanawiałam się, że skoro nie zrobiłam zaproszeń, które są także niejako pamiątką wydarzenia, to może pójdę w kierunku tak popularnych ostatnio (szeroko reklamowane w internecie) podziękowań dla gości... Dumałam, kombinowałam, aż wymyśliłam, że własnoręcznie wykonam pamiątkowe albumiki dla chrzcinowych gości :D Będzie to podziękowanie i pamiątka dla  naszych bliskich!

Jeśli chodzi o album, to zainspirowała mnie strona internetowa jednego ze sklepów z akcesoriami dla mi podobnych rękodzielników. Postanowiłam spróbować swoich sił w wykonaniu albumu harmonijkowego.( Tutaj link do posta z inspiracją :) )
Sprawa wydawała się dość prosta, ale na wszelki wypadek wykonałam najpierw prototyp - tak to już jest gdy materiałów ma się jak na lekarstwo... Przemyśliwuję każdy skrawek papieru zanim go potnę, bo odwrotu nie będzie. Podobnie ze ścinkami - zajmują już całe spore pudełko, ale niczego nie wyrzucam - każda okruszynka może się na coś przydać!
Jako, że próba wyszła całkiem znośnie przystąpiłam do dzieła.

Po raz kolejny zaskoczyłam samą siebie :)
Wyszło całkiem przyjemnie!
Albumy pomieszczą10 fotografii o formacie 10 x 15 cm. Zamykane są wstążeczką, a sposób wykonania pozwala na ustawienie ich w charakterze ramki na zdjęcia. Tym sposobem Babcie, Dziadki i cała reszta familii będą mogły częściej nas oglądać :D

Chociaż rodzinka będzie musiała jeszcze trochę poczekać na podarki, mam nadzieję, że przypadną im one do gustu ;)

A Wam jak się podoba taka forma pamiątki dla gości?

Dziś albumy różowe, sztuk 2 :)




A to drugi, z bardzo podobnym frontem, ale trochę innym wnętrzem :)


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Rodzinne świętowanie

Poza świętowaniem wielkanocnym, na które przybyliśmy do Polski, w tym roku, w ciągu krótkiego, dwunastodniowego pobytu, mieliśmy jeszcze dwie okazje do wspólnej rodzinnej radości.

O rocznicy ślubu moich kochanych Rodziców było w ubiegłym tygodniu.
Wpisy w tym tygodniu będą natomiast poświęcone drugiej rodzinnej uroczystości.

W niedzielę trzeciego kwietnia ochrzciliśmy naszą małą Pyzkę!
Mama mówi, że teraz już będzie tylko grzeczniejsza.
Tiaaaaa......... jasne! Już ja to widzę :P
A tak serio...
Kawał już z niej dzieciaka i to całkiem rozumnego, a na co dzień z kościołem, jak wiecie, nie ma do czynienia... Najbliższy polski kościół (msza po polsku raz w miesiącu o godzinie 18) jest 80 km od naszego domu. Martwiłam się więc, że atmosfera kościoła może nie przypaść jej do gustu. Moje obawy były jednak zupełnie niepotrzebne! Nasza mała gwiazda nie bała się ani śpiewów, ani nagłych dzwonków ani nawet księdza z wodą :) 
Lubi się kąpać więc wcale nie oponowała! 

To była piękna rodzinna uroczystość!
W związku z tym, że aktualnie nie mamy swojej parafii postanowiliśmy, że nasza córka przyjmie swój pierwszy sakrament w świątyni, w której się pobraliśmy. 
Świetna to była decyzja! 
Msza bez polityki :) (co niestety zdarza się ostatnio coraz częściej w polskich kościołach), piękne śpiewy, wspaniałe kazanie o miłosierdziu (z okazji Niedzieli Miłosierdzia Bożego), kameralna atmosfera, bo kościółek jest niewielki. 
Było naprawdę pięknie!
Wiem, że do kościoła chodzi się dla Pana Boga, a nie dla księdza, ale czasem naprawdę ciężko mi "odstać" całe nabożeństwo, gdy z ambony zamiast słów o Bogu, miłości i pomocy bliźniemu płynie "nauka" komu oddać swój polityczny głos i inne mądrości, na które, według mojej opinii, czas i miejsce jest zupełnie gdzie indziej.
Może dlatego ten chrzest, ten kościół i ta msza tak bardzo mocno zapadły mi w pamięć i wprawiły w taki zachwyt... 

Przy okazji słowo o chrzcie.
Jak w czasie uroczystości mówi ksiądz "...wspólnota kościoła przyjmuje cię z wielką radością...". W niektórych kościołach ludzie wówczas klaszczą. W jeszcze innych ksiądz bierze dziecko na ręce i podnosi je do góry, by ta wspólnota je zobaczyła :) Na chrzcie Pyzki obyło się bez braw i prezentacji (choć może to drugie zrobiliśmy w nieco innej formie, maszerując przez cały kościół w momencie rozpoczęcia mszy :) ). Nie mniej jednak chrzest odbył się w czasie mszy, przy świadkach :) - pełnym kościele wiernych! 

A teraz ciekawostka:
Czy wiecie, że są kościoły, gdzie dzieci chrzci się przed lub po mszy?!
Ja dowiedziałam się o tym już jakiś czas temu. Nawet podawałam do chrztu na takim chrzcie, jednak byłam tym trochę zdziwiona... Jak to się ma do tej wspólnoty?!
Powody, o których słyszałam są różne: brak ślubu kościelnego rodziców, samotny rodzic (czyli też dziecko 'nieślubne') czy obawa, że dziecko nie wytrzyma całego nabożeństwa i będzie zakłócać mszę. 
Dobrze, że mnie i naszej Pyzki osobiście to nie dotknęło, a dzięki temu, że z racji zamieszkania za granicą nie mamy swojej parafii mogliśmy wybrać kościół dla nas odpowiedni, a więc w razie propozycji chrzcin przed czy po mszy grzecznie podziękować i poszukać gdzieś indziej. 
Bo cóż to za przyjęcie do wspólnoty bez wspólnoty? Co dziecko winne, że rodzice się nie pobrali lub rozstali? I wreszcie: czy to znaczy, że z małymi dziećmi nie powinno przychodzić się do kościoła? Chyba po to są msze tzw. dla dzieci? Można więc chrzcić maluchy przy innych dzieciach i całym rozwrzeszczanym i rozbieganym kościele z towarzystwem przy ambonie... 
Jeśli tylko się chce :)

Cieszę się, że naszego świętowania nie zakłóciły żadne nerwy!
Pyzka jak mały aniołek czarowała uśmiechami księży, a po uroczystości dzielnie zniosła sesję zdjęciową (za którą jeszcze raz serdecznie dziękujemy Konradowi Zalewskiemu -  FOTOREPORTER) i przekładanie z rąk do rąk :) Potem, jak na grzeczne dziecko przystało, smacznie zasnęła na długie dwie godziny dając rodzicom czas na spokojny rodzinny obiad. Tylko goście byli nieco niepocieszeni, że główna atrakcja dnia zamiast ich zabawiać i wesoło szczebiotać chrapie jak suseł :P 

Tak to właśnie świętowaliśmy sobie rodzinnie tuż przed samym powrotem do Avignon :)

fot. Fotoreporter
fot. Fotoreporter
fot. Fotoreporter
fot. autorka bloga :)

piątek, 22 kwietnia 2016

O wygrywaniu raz jeszcze

Jak słusznie zauważyła jedna z czytelniczek mojego bloga na brykusiowej stronce facebookowej poza cudnymi pacynkami, o których opowiadałam Wam w poście 'Żeby wygrać trzeba grać' wygrałam ostatnio coś jeszcze :D
Rozochocona pierwszą wygraną miałam apetyt na więcej ! 
Jak szaleć to szaleć!

Zaraz po zakończeniu konkursu "Pacynkowej rozdawajki" trafiłam w sieci na konkurs Mamawdomu.pl.
Dwa słowa kto to i co to :)  
Aaaale zanim o tym, mały komentarz co do "reklam": Jak widać na moim blogu nie posiadam żadnych sponsorów, nie mam żadnych układów ani zysków (finansowych, bo jeśli chodzi o inne korzyści to dla mnie płynie ich z tego bloga całe mnóstwo :) ) z popełnionych wpisów oraz linkowanych tu stron. Wszystko co piszę wynika z mojej sympatii i osobistych wrażeń :) 
A teraz, wracając do konkursu...
Mamawdomu.pl to świetny blog! Uwielbiam do niego zaglądać, choć moja Pyzka jest jeszcze zdecydowanie za mała na większość zabaw na nim proponowanych! Jest on jednak skarbnicą pomysłów i inspiracji, a nawet dla mojej księżniczki po pewnych modyfikacjach znajdzie się coś ciekawego. Blog jest jasny i przejrzysty, podzielony na kategorie, by z łatwością znaleźć to, czego się poszukuje :) Na pewno w miarę jak Pyzka będzie rosła będę czerpać z niego garściami, a tymczasem zaczytuję się w artykułach "Oczami mamy" czy poszukuję pomysłów na ciekawe prezenty w zakładce "Nasze recenzje". Och, nie mogę nie wspomnieć o sklepie, który znajduje się na stronie, w którym można zaopatrzyć się w znakomitą większość akcesoriów do proponowanych zabaw! Super!!!

A co o szło?
A o lalę!
A skoro o lalę, a moja cudna Pzyka lale uwielbia to muszę zawalczyć!

Konkurs, jak to facebookowe tego typu atrakcje obejmował polubienie profilu, posta konkursowego oraz zaproponowanie imienia dla lalki - nagrody w konkursie, o takiej:
Fot. ze strony Mamawdomu.pl na facebooku
Lala króliczka, a może zajączka, w każdym razie wielkanocna mocno, do wygrania była tuż przed Wielkanocą :)
Prawda, że urocza??
W tym przypadku nie decydował "ślepy los", jak przy pacynkach... Tu odbyła się prawdziwa rywalizacja na "lajki" :P
Wygrywała ta osoba, która pod propozycją imienia zebrała najwięcej kliknięć "lubię to!".
Jako zdeterminowana mamuśka, która dla swej księżniczki zrobi wszystko, poprosiłam więc moich faceookowych znajomych najładniej jak umiałam, by pomogli mi ową lalę zdobyć. Oczywiście moja propozycja imienia - TUSIA była najlepsza z możliwych (i mówię to absolutnie obiektywnie :P hehe)! Na szczęście moi znajomi byli podobnego zdania :) 
(tu mała dygresyjka o zbieraniu głosów: Pan Mąż kibicował mi przez cały czas trwania konkursu i razem ze mną podglądał ilość kliknięć, ale sam z polubieniem TUSI czekał do ostatniej chwili...dosłownie! Zagłosował w ostatnim dniu, godzinę przed zamknięciem konkursu!!! Jego szczęście, bo jeszcze mogłoby skończyć się rozwodem :P)
Wszyscy stanęli na wysokości zadania, za co serdecznie jeszcze raz im dziękuję!!! iiiiiiiii......
Udało się :D
WYGRAŁAM !!!
Wygrałam lalę dla mojej Pyzki!
W prawdzie myślałam, że przyjedzie do nas lala ze zdjęcia konkursowego, jednak ta, którą otrzymaliśmy nieco się od tamtej różni...
Oto i ona:




Pyzka ucieszyła się z nowej lali, jednak zasmuci się ten kto liczy na relację foto z tego spotkania :(
Nie miałam rąk, by zabezpieczyć Tusię i jednocześnie robić zdjęcia. Bo nasza mała Pyzka, jak każda taka panienka zafascynowana jest włosami, możne nawet bardziej niż inne dzieci, bo sama swoich nie posiada,  toteż fryzura Tusi szybko się pogorszyła. Idealnie ułożone ubranko również przestało leżeć tak znakomicie :P
Wiem, że córka jest jeszcze trochę za mała na taką lalę, ale nie jestem fanką "zabawek nie do zabawy" dlatego powstała już koncepcja tuningująca lalę, by przystosować ją do mniejszego użytkownika. Ogarniemy jej włoski, by miała schludną fryzurę na stałe, tj. dwa warkocze i... zmontujemy jakiś fatałaszek bardziej codzienny typu ogrodniczki, które, miejmy nadzieję, wydzierga nam Ela Makrela Crochet, a kieckę zostawimy na "wielkie wyjścia" :) i wtedy będzie mogła dołączyć do swoich koleżanek... bo póki co grupa lalek w naszym domu nie jest liczna, ale stale poszukuję godnego towarzystwa dla Pyzki oraz Zosi (z lewej) i Adrianki (z prawej).
Tusia doskonale wpasuje się do naszego domowego składu lalkowego :)
To będzie niezła ekipa :D
I jaka różnorodność... czarna, niebieska i blondyna. 

Kolejne w takim razie muszą być: brunetka i ruda :D

Serdecznie dziękujemy Mamawdomu.pl za zabawę i miłą wygraną :D
Pozdrawiamy gorąco!

PS.
Nie mogę nic nie napisać o Zosi i Adriance!!
Zosia to przytulanka, która Pyzka dostała w prezencie, gdy byliśmy w Polsce, natomiast Adrianka to najpierwsza lalka Pyzki, cudna i urocza, ręcznie zrobiona, oryginalna lalka meksykańska od naszych tutejszych, meksykańskich przyjaciół (i stąd też jej imię, bo meksykańska ciocia to Adriana ):)
Obie nasza Pyzka uwielbia!
Kocham patrzeć, gdy się nimi bawi! Czasem potrafi przez pół dnia ciągnąć Zosię ze sobą w każdy ciasny kąt pod pachą :) I nie robi tego przypadkowo, bo jej się lalka zaplątała. O nie! To celowe działanie, ona chce mieć towarzystwo! Zosia to także jej ulubiony kompan do nocnikowania :) I co nie bez znaczenia ma taaaaaakie pyszne, włóczkowe włosy :P Same zalety!
Adrianka natomiast to kumpela do pogawędek, wykręcania ruchomych kończyn i zabawy warkoczykami. Kiecki Pyzka zdecydowanie jej zazdrości, bo tarmosi ją we wszystkie strony! Mimo warkoczy jej włosy także nie są bezpieczne, bo zachęcają wręcz do czochrania wplecionymi w nie kolorowymi wstążkami tworzącymi nad głową przepaskę. I właśnie włosów Adrianki tyczy się jedna przezabawna minihistoryjka...
Gdy po kolejnej zabawie Adrianka została porzucona przez Pyzkę wprost pod koła garażowanego w naszym salonie wózka poprosiłam Pana Męża by ją "ocalił". Pan Mąż spełnił mą prośbę i odłożył ją w bezpieczniejsze miejsce. Gdy po chwili zaczęłam doprowadzać ją do porządku (kiecka, opaska i te sprawy...) zagadnęłam Pana Męża: "Czy nie zauważyłeś, że się Adriance kiecka zawinęła i noga na lewą stronę przekręciła prawie?" by wywołać w nim choć cień empatii dla zmęczonej niełatwym pod naszym dachem życiem lalki Pan Mąż bez mrugnięcia okiem odparł: "Nie, ale zauważyłem, że jej jeszcze włosy po myciu nie wyschły"....

Taki to właśnie, ciężki żywot, mają u nas lale :P

środa, 20 kwietnia 2016

9 miesięcy


Tyle ma już nasza Pyzka!
Tyle co ciąża :)

Dziś świętujemy kolejny miesiąc spędzony razem!
9 miesięcy nosiłam ją pod sercem :)
To było tak niedawno...
Tak wyglądałam rok (i pięć dni) temu:

Było już znać, że rośnie we mnie ten mały człowieczek :)

To niesamowite jak wiele zmieniło się w moim, w naszym życiu przez ten krótki czas...
Może dlatego, że to tyle co trwa ciąża wzięło mnie na podsumowania i przemyślenia :)

W ciągu tych 9-ciu miesięcy Pyzka urosła 20 centymetrów i przytyła jakieś 5 kilogramów!
Zdecydowanie czuć te kilogramy gdy bierze się ją na ręce :P
Z małego, bezbronnego kluska zmieniła się w ruchliwego, roześmianego brzdąca klepiącego od rana do wieczora "mamamamamamama" :)  Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka miesięcy temu machała jedynie rączkami, a teraz przemieszcza się po całym domu...  i w to, że te małe, nieskoordynowane wcześniej rączki z absolutną premedytacją pchają swe pulchne paluszki wprost do kontaktu :) lub równie sprawnie wyciągają z kontaktu kabel od lampy! Oczywiście, nasza pierworodna wie, że to zabronione i powtarza sobie przy tym "nie nie nie" :P
Tak zmieniła się córa...
A jak zmieniła mnie?
Zmienia mnie każdego dnia :)
Zdecydowanie na lepsze!
Choć jak znakomita większość mam przy pierwszym dziecku oglądam pod lupą każdą czerwoną kropkę pojawiającą się na jej ciele to generalnie jestem spokojniejsza! Bardziej wyluzowana, mogłabym powiedzieć. Już nie muszę planować wszystkiego co do minuty... Wiem, że z dzieckiem to po prostu niemożliwe, a więc macierzyństwo nauczyło mnie większej spontaniczności. Mimo, że zawsze uważałam się za osobę pomysłową i myślącą czasami nieszablonowo teraz z zachwytem obserwuję, że choć podobno (tak mówią naukowcy) w ciąży mózg mi się zmniejszył, niektóre moje pomysły nawet mnie wprawiają w zdumienie! (Mój ostatni wyczyn to odetkana, podłużna końcówka od silikonu - w kształcie stożka z dziurką, w której to na dobre zastygła porcja masy. Chcecie wiedzieć jak to się robi?! Korkociągiem!!! Czyż to nie genialne?! :D )
Cały czas czekam natomiast kiedy nauczę się cierpliwości, bo z blogów parentingowych i poradników dla rodziców dowiedziałam się, że rodzicielstwo tego właśnie uczy :P Albo jestem oporną uczennicą, albo nie każdy wynosi taką samą naukę z doświadczeń jakie niesie ze sobą rodzicielstwo. Póki co nadal jestem "w gorącej wodzie kąpana", a wszelkie sytuacje kryzysowe, w których trzeba wykazać się dużą dozą cierpliwości pozostawiam Panu Mężowi (i aż dziw mnie bierze jak on to robi!)! 
Muszę za to przyznać, że w przeciwieństwie do powyższych zmian, których można się było jakoś tam spodziewać nastąpiła też zmiana, której w życiu bym nie przewidziała!
Mianowicie: polubiłam siebie!
Nie jest tak, że całkowicie się ze sobą nie kolegowałam, ale teraz jest mi ze mną lepiej :) Jakoś tak "urosłam" w swoich oczach :) Że potrafię, że mogę, że daję radę! A moje dziecko żyje i ma się dobrze :)  A do tego "zmalałam" patrząc w lustro  :P
Nie, wcale nie jestem szczuplejsza niż przed ciążą! Wręcz przeciwnie, gdzieś tam po bokach zostały jeszcze ze 2 kilogramy (z tym, że nie jestem pewna czy to jeszcze pociążowe czy już poświętne), ale jakoś łatwiej mi z nimi żyć... Bardziej niż dotychczas akceptuję swoje ciało! Tak! Jest wspaniałe, bo wykonało ogromną pracę jaką jest wyprodukowanie i wydanie na świat nowego człowieka! A i po tej całej "operacji" nie ma lekko... czasem "niedojedzone" (bo na podłodze tak miło płynie nam czas), czasem niedospane (bo przecież zabawy o 2 w nocy to "to co tygryski lubią najbardziej"), czasem totalnie zaganiane (między sklepem, przychodnią, kolejnym urzędem a pudełkiem klocków rozsypanym na podłodze), a czasem wyspacerowane za wszystkie czasy (w końcu spacery to zdrowie, powiecie :) to powtórzcie to głośniej moim stopom ;P), a jednak daje radę! Tym sposobem doszłam do wniosku, że mam wspaniałe ciało! I tak generalnie to fajna ze mnie babka! To właśnie, poza oczywistymi oczywistościami, dało mi macierzyństwo :)

O, takie to moje przemyślenia po 9-ciu wspólnych miesiącach z Pyzką :)
Te dziewięć pierwszych miesięcy życia to trochę taka druga, zewnętrzna ciąża :P Bo dopiero teraz mała powolutku "rusza w świat" o własnych siłach...
Choć nadal czasem mogę poczuć się trochę jak w ciąży...
Mama-kangur czy zewnętrzna ciąża :) Jak kto woli :D


wtorek, 19 kwietnia 2016

Historia pewnego prezentu

Kiedyś nie do pomyślenia było dla mnie robić zakupy przez internet.
Tak, wiem, ludzie to robią, nawet spożywkę zamawiają i to z dowozem do domu... 
Ja jednak nie wyobrażałam sobie by przed zakupem towaru nie pooglądać go, nie pomacać, czy przymierzyć. Jeszcze książka, kosmetyk, który stale używam czy odkurzacz, który gdzieś kiedyś widziałam, lub nie zależy mi na jego wyglądzie, a na konkretnych parametrach to były zakupy dopuszczalne przez mnie do zrobienia bez wychodzenia z domu. Ale prezenty, odzież, inne tekstylia czy zabawki... NIEMOŻLIWE do kupienia online. 

Ale jak mówi przysłowie "Tylko krowa nie zmienia zdania" :) 
Przekonałam się do zakupów wysyłkowych, bo zwyczajnie nie jestem w stanie kupić wszystkiego czego potrzebuję z Polski w czasie 2-tygodniowego pobytu w kraju. Nie mam zwyczajnie czasu biegać po sklepach. Tymczasem na internet w domu, tu we Francji, zawsze znajdzie się chwila, jeśli nie w ciągu dnia, gdy Pyzka ucina sobie drzemkę to na pewno wieczorem gdy już smacznie chrapie. Tym sposobem mogę wysłać rodziców wszystkie moje zakupy zanim sama się u nich pojawię :) Oszczędzam czas, nierzadko także pieniądze i nerwy - moje, gdy poszukiwania tego co zaplanowałam kupić nie idą zgodnie z planem oraz Pana Męża, którego każde zakupy ze mną wystawiają na prawdziwą próbę cierpliwości.  
Nadal nie zaopatruję się tą drogą w odzież czy obuwie, ale już dla Pyzki mogę kupić tak praktycznie wszystko (jeśli tylko zaszłaby taka potrzeba, bo póki co babcia kupiła cały ekwipunek na 2 lata w przód ;) ). Zamawiam tak zabawki, prezenty, kocyki, wkładkę do wózka szytą na wymiar, rajstopy i sto innych rzeczy. 

Kiedy więc padło hasło "prezent dla rodziców" od razu zaczęłam buszować po sieci. 
Postawiliśmy na 3xP, jak u Perfekcyjnej Pani Domu :P Chcieliśmy by był Piękny, Pożyteczny i Pamiątkowy. Gdy trafiliśmy na nowoczesną ramę na zdjęcia z zegarem, a dokładniej białymi wskazówkami na środku, pomiędzy zdjęciami wiedzieliśmy, że to strzał w dziesiątkę! Wytypowany prezent pasuje do salonu, jak nic jest pożyteczny, w końcu to zegar, a aspekt pamiątkowy załatwiają kultowe rodzinne zdjęcia. Pozostaje tylko zagadka: gdzie to wysłać?! 
Przecież nie do domu rodziców! 
Oczywiście istnieje szansa, że by tego nie odpakowali, jednak znając naszą mamę jej zapał do zakupów internetowych raczej byłaby pełna obaw z uwagi na gabaryty przesyłki, że pomyliła coś w swoich zamówieniach i zamiast jednej małej sukieneczki ktoś wysłał jej hurtem 50 sztuk...
Adresat paczki załatwia sprawę - powiecie :) 
No... niekoniecznie :P
Już raz na wezwanie przesłane z Urzędu Skarbowego kochana mama stawiła się zamiast jednej z nas (zdaje się nawet, że mnie :) ). Szybko przeczytała, nazwisko się zgadza, a że my dopiero wchodziłyśmy w wątpliwej przyjemności znajomość ze skarbówką mama nie odnotowała, że to może być nie do niej :) 
W związku z powyższym zachodziła poważna obawa, że trafi w niepowołane ręce.

Nasz genialny plan był więc taki: wyślemy paczkę do babci i poprosimy ją by odebrała ją od kuriera. Proste? Pewnie, że proste! Babcia się zgodziła, adres już wstukany. Komputer pyta o numer telefonu. Po krótkiej naradzie ustaliłyśmy, że podamy numer siostry I, by w razie problemów była w stanie ogarnąć sytuację. Bo jeśli Babcia będzie w domu to paczkę odbierze, a jeśli jej nie będzie to bez sensu podawać jej numer telefonu, bo ona go poza domem nie odbiera :) ...albo jest w autobusie i go nie słyszy, albo całkiem wyłączy, bo nie lubi gadać w autobusie albo padnie jej bateria... A tak, siostra I odbierze telefon, pogada z kurierem, oddzwoni do Babci czekającej w domu, a w razie kryzysu poda kurierowi inny możliwy adres odbioru albo pofrunie 4 przystanki do domu Babci i pod drzwiami wyrwie mu pudło :)
Plan był genialny a jednak zawiódł...
1. Siostra I nie umie latać :(
2. Bezsensownie siostra I była akurat na uczelni, gdy kurier zjawił się z paczką
3. Kurier pukał do drzwi za słabo
4. Tego absolutnie nie przewidziałyśmy - Babcia miała zajęty telefon!
ZAJĘTY!!!
Siostra I cała w pretensjach, że pomysł z podaniem jej telefonu był bez sensu, bo "co teraz?". No, akurat moim zdaniem to było genialne by podać jej numer, bo przynajmniej wiedziałyśmy, że kurier stoi pod drzwiami :)
Próbujemy dobić się przez telefon do Babci, a ona gada i gada...
Tylko z kim ona tak nadaje??
Starsza córka? Dzwonię do mamy: "- Cześć co słychać?? - Zarobiona jestem, papiery wypisuję, a co chcesz?? - A, to nic, tak dzwonie, później się odezwę" :) 
- czyli to nie moja mama. 
Młodsza córka?
Dzwonię do ciotki: "- Gadasz z Babcią z drugiego telefonu? - Nieeeeeeeeee, pracuję. - A, OK. Miłego dnia" :)
- czyli to nie ciotka.
Hmmmmmmm
Siostra Babci?
Dzwonię do cioci: "- gadasz z Babcią? - Nieeeee, z Tobą gadam :) - No bo.... (tu streszczenie historii - tak, potrafię streszczać :P albo szybko mówić :D ), także tego, szukam dalej kto też Babci głowę zawraca"
- czyli to nie siostra.
Moja siostra II?
Dzwonię do niej - zajęte!
Ha!
To ona rozładowuje Babci telefon!!
Tylko jak ją teraz oderwać?
Między kolejnymi telefonami do wszystkich ciotek świata dzwoniłam do Babci i do siostry I aż prawie ugotował mi się telefon.
Zadzwoniłam do chłopaka siostry z zapytaniem o jej służbowy numer, ale poza numerem dowiedziałam się, że jeśli ma mnie w książce to nie przerwie na drugiej linii...sprawdzony patent...no to świetnie!
Dzwoniłam od siebie - nic!
Dzwoniłam od Pana Męża - nie odbiera!
A to zaraza...jak odbierze zacznę udawać szefa :P
Zadzwoniłam od teścia - nic!!!!!
W końcu oddzwoniła - na numer teścia, którego nie miała w skrzynce....szkoda wielka, że nie było czasu na wygłupy! Z pewnością bym sobie poużywała :D
I jak jej nie wygarnę, że blokuje linię, że prezent rodziców czeka pod drzwiami, że kurier wkurzony, że powinna się pracą zająć, a nie Babci głowę zawracać itd. Na co siostra II ze stoickim spokojem odpowiada: "przecież Babcia wpuściła kuriera". 
Jak to??!! 
Byłam cały czas na linii... kiedy to się stało??!!
To po co ja wydzwaniam?!
Po co się dobijam?! 
I skąd wiedziała, że on tam jest??!!
Przecież miała zajęty telefon!
Wszystko prawda, tyle że siostra I nie wspomniała mi przy ostatniej rozmowie (zanim ogarnęłam służbowy numer siostry II), że przykazała kurierowi popukać w okno, skoro w drzwi nie idzie :)
I tak kurier dopukał się do Babci oknem, a ta łaskawie otworzyła mu drzwi i przyjęła przesyłkę.
Prezent dla rodziców (prawie niespodzianka, bo już cała rodzina, większość sąsiadów i mieszkańców miasteczka przy okazji próby doręczenia się o nim dowiedziało :P) został dostarczony.
Uffff...
Mimo tych przygód nadal będę korzystać z wysyłkowych zakupów i doręczania ich do Babci :)
A że to Babcia w wieku babcinym nie złożyłam jej żadnej reklamacji na odbiór :P a poradziłam jedynie, by nie rozmawiała tyle przez telefon, bo jak jej się rozładuje, a będzie potrzebny to z czego zadzwoni? 
"No tak! To Twoja siostra II tyle pytlowała! I już mi właśnie pika, że bateria słaba."
No właśnie! 
:D

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Rodzinne świętowanie - rocznica ślubu

Poza świętowaniem wielkanocnym, na które przybyliśmy do Polski, w tym roku, w ciągu krótkiego, dwunastodniowego pobytu, mieliśmy jeszcze dwie okazje do wspólnej rodzinnej radości.

Pierwszą z nich była rocznica ślubu, a dokładniej Rocznica Ślubu moich Rodziców.
Nie byle jaka, bo trzydziesta!
Choć w sumie żadna nie jest byle jaka... to jak z Walentynkami... Kochamy się przecież codziennie, a nie tylko w Walentynki, czyż nie?
Jednak, jakby się człowiek nie starał, te "okrągłe" daty jakoś bardziej zapadają w pamięć...
Perłowe gody!
Niesamowite :)
Że też się nie pozabijali :P
Patrzę czasem na mojego Pana Męża i się zastanawiam, czy jak mnie tak dalej będzie wkurzał to dożyje do 4-tej rocznicy... Hehe... (nic się nie bój kochanie! :P )
A im "udało się przetrwać" razem trzy dekady!
Popełnić i odchować trójkę dzieci...
Wspaniały jubileusz :)
I wspaniałe jest to, że nadal, mimo, że oboje "złoci nie są" i dobrze to wiedzą, bo już po tylu latach znają się na wylot, trwają przy sobie, kochają się i wspierają!
I choć moja mama czasem żartuje, że "gdyby go zamordowała 25 lat temu to już bym na wolność wychodziła" i "małżeństwo powinno się zawierać terminowo, odchować dzieci, a po 25 latach: wolny wybór - chcesz to idź", to oczywistą oczywistością jest, że przy takiej ewentualności wolny wybór tych dwojga polegałby na pozostaniu w duecie (bo o złotej myśli nr 1 nie muszę chyba nic pisać :P).

Nie było wielkiej pompy, tortu ani tańców.
Choć może tak być powinno, powiecie...
My jednak wolimy kameralne, rodzinne posiadówki.
Dla nas najważniejsze było to, że jesteśmy razem. Bo owszem, to święto rodziców, ale także święto nas wszystkich, święto całej naszej Rodziny. Ważne więc, że spotkaliśmy się w komplecie, śmialiśmy, wygłupialiśmy, jak to zawsze w naszej familii bywa :)
Żartom i wygłupom nie było końca :P
Każde "kolejnych 30-stu lat razem" kwitowane było tekstami w stylu "za jakie grzechy?" :) a toasty zagęszczane, bo, jak rodzice zgodnie stwierdzili, "na trzeźwo tego się nie zniesie" :P
Takich "kwiatków" przez cały wieczór było całe mnóstwo, bo tak to już u nas po prostu jest...
W naszej rodzinie zawsze jest małe wariatkowo, ale za to właśnie ją uwielbiam...
Zawsze wszystko braliśmy na wesoło i śmiesznie - wtedy życie jest łatwiejsze :D

Moim kochanym Rodzicom (i całej naszej rodzinie z okazji tej rocznicy) życzę, by to szczęśliwe wariatkowo trwało dalej, kolejne 30, 40, a nawet 50 lat! :D
A sobie dodatkowo, bym miała w sobie tyle cierpliwości, wytrwałości i chęci co moi Rodzice, by jednak Pana Męża nie zamordować, a gromadkę pyzatych dzieciaków w zdrowiu i szczęściu z nim odchować :)
fot. Łukasz Kmieciak (nasz weselny fotograf - szczerze polecam)


piątek, 15 kwietnia 2016

Żeby wygrać trzeba grać


Rzadko, a właściwie prawie nigdy, biorę udział w konkursach. 
Nie ma znaczenia czy nagrody są rzeczowe czy też pieniężne...
Powodów jest kilka i zależą trochę od charakteru konkursu czy gry...

I tak:
Wszelkie loterie kuponowe, totolotki i inne zdrapki odpadają w przedbiegach! Nie płacę za żadne kupony... Wolę zjeść w to miejsce bułkę z rodzynkami :P To pewna wygrana :) , a nie wyrzucić parę złociszy na kupony, które nigdy nie wygrają (na pewno te zdrapki, które wygrywają samochodód już dawno wyciągnęli z całej puli - moje teorie spiskowe :P ). Ze skreślaniem cyferek podobnie... z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że marne szanse na wygraną. A jak zjem w to miejsce lody od Amorino (o których pisałam tutaj) to pewne jak 2 + 2 = 4, że będę zadowolona :)
Konkursy typu 'wymyśl hasło reklamowe' itp. również mnie odstraszają. Podobno jestem pomysłowa i pióro też lekko mi w dłoni leży, ale wymyślanie na zawołanie to zupełnie inna sprawa... To musi być wena, jakiś impuls, a nie twórcze męczarnie!
Z tego nigdy nic dobrego nie wychodzi :P
Jest jeszcze kategoria konkursów, gdzie wystarczy się zgłosić, że chce się wygrać, nic nie trzeba robić, ani płacić, ani recytować... 
Dlaczego więc nie tu, spytacie? 
Czemu nie spróbować? 
Odpowiedź: "rejestracja". 
Mam swego rodzaju alergię na tego typu "podpuszczanie" delikwentów. A jeszcze większą na podawanie swoich danych przez internet czy telefon. Adres mail - pół biedy... Ale numer telefonu, adres zamieszkania, a może jeszcze rozmiar buta??!! 
Gruba przesada!
Tak, wiem, żeby wygrać trzeba grać...
W takim razie ja nie chcę wygrywać :P
Nie kosztem tony spamu na mojej poczcie, miliona sms-ów o treści "zadzwoń teraz" itd..., kilogramów śmieci w skrzynce pocztowej! Nie mogę dogrzebać się potem na poczcie elektronicznej do prawdziwych wiadomości, telefon "pika" co 10 minut z bzdurnymi smsami i budzi Pyzę (grrrrrr) albo zwyczajnie mnie wnerwia odrywając od ważnych rzeczy (jak pisanie bloga :) ), a skrzynka pocztowa pęka w szwach, nie wspominając o biednym listonoszu, który targa ze sobą tą zaadresowaną na mnie makulaturę :(
Nie lubię tego!
I dlatego nie gram ;)

A jednak wygrałam :D
Jak to się stało?!
CUD :)
To najlepsze wyjaśnienie tej sytuacji :P
A tak serio...
Z racji mojego rękodzielnictwa, nieco aktualnie wygasłego (choć pisanie bloga to też rękodzieło...chyba...w końcu rękami piszę :P), ale jednak wciąż ukochanego - stale o nim myślę i w głowie układam koncepcje na nowe wytwory... także tego... o czym to ja pisałam ?? :P
Aaaaa... jako rękodzielnik dopisałam się do kilku, a może nawet kilkunastu grup na facebooku, które gromadzą mi podobnych ludzików z pasją :) Tym sposobem każdego dnia oglądam wiele pięknych, ręcznie wykonanych rzeczy... z tkanin, papieru, włóczek, drewna, kolorowych koralików i sama nie wiem czego jeszcze... I zwykle chciałabym mieć je wszystkie!!!
Tak, w czeluściach facebooka, natrafiłam na profil Baśka w krainie handmade. Zakochałam się w jej wykonach bez pamięci i postanowiłam śledzić jej poczynania.
Pani Baśka zauroczyła mnie filcowymi pacynkami zimowymi, naprawdę świetnymi! ! !
Zimowe pacynki; foto ze strony Baśki na facebooku; tutaj link do foto 
A nie mówiłam? :)
Pacynki zimowe - cudne!
Jakaż więc była moja radość, gdy Pani Baśka ogłosiła "Pacynkową Rozdawajkę"! 
Pani Baśka nie chciała znać mojej wagi, ulubionego koloru i adresu :P
Wystarczyło wymyślić propozycję wymarzonych pacynek i zgłosić swoją chęć udziału w konkursie.
Tak też uczyniłam!
Zaproponowanie bohaterów kolejnej zgrai pacynek nie było dla mnie wyzwaniem, bo ostatnio po głowie cały czas chodzą mi wspomnienia bajek z dzieciństwa, a w tym ulubionych Muminków i tego też dotyczyło moje zgłoszenie :)
A potem pozostało już tylko czekać...
Nie powiem, że cierpliwie, bo straszliwie podobały mi się zimowe cudaki i marzyłam o moich własnych (yyy..znaczy się dla córki oczywiście :P ) pacynkach :) 
Iiiii...
Wygrałam!!!
Wygraaaaaaaaałam :)
WYGRAŁAM!!!!!!!!!!!
Pierwszy raz w życiu!
Pani Baśka wylosowała właśnie mnie!
A tym samym swoje wyzwanie - wykonanie Małej Mi, Ryjka, Muminka, Włóczykija i Panny Migotki.
Muszę przyznać, że efekty pracy Pani Baśki przeszły moje oczekiwania :) Spodziewałam się pięknych stworków, bo profil Pani Baśki mówi sam za siebie, ale moje Muminki są najpiękniejsze na świecie! Jest nawet Buka, która była dla mnie super niespodzianką! ! !
Foto ze strony Baśki na facebooku; tutaj link do foto 
Czyż nie fantastyczne???
Wykonane z dbałością o każdy szczegół!
Panna Migotka z bransoletką na kostce, a Włóczykij z piórkiem w... kapeluszu :P ! 
Wszystko jak trzeba!
Morze cierpliwości!
Ogrom dokładności!
Rozpływam się z zachwytu!
A zabawy nimi to wspaniała frajda dla całej rodziny!
Szkoda, że zdjęcia nie mogą oddać dźwięków, bo Pyzka cudnie okazuje swoją radość :)
Muminkowo nam...
Za co serdecznie Pani Baśce jeszcze raz dziękujemy!!!

Pyzka Buki się nie boi :D 


Nasz mały teatrzyk 

czwartek, 14 kwietnia 2016

Poważne kłopoty! Lotniska i samoloty...

22 marca, 8:50, mieszkanie Brykusiów.

Stoimy w drzwiach, w pełnym rynsztunku.
Pyzka w wózku, my już w plecakach, po ostatniej wizycie w toalecie, tuż przed wyjściem robimy ostatni "rachunek sumienia":
Dokumenty - mam,
pieniądze - starczy,
bilety - są,
mleko - jest,
pieluchy - 10 sztuk,
zupa - spakowana.
Wyłączyć prąd, zakręcić wodę...
Okna zasłonięte?
Odpływy przed mrówkami zabezpieczone? (jakby ktoś nie wiedział czemu : tutaj znajdzie odpowiedź :) )...

Rozgrzeszyliśmy się wzajemnie z obowiązków i ruszamy w drogę, gdy nagle dzwoni telefon Pana Męża. 
Strach w oczach...
Ta godzina - i telefon?! 
Wszyscy bliscy wiedzą, że dziś lecimy i to oni zawsze czekają na kontakt by nam nie przeszkadzać...
Nie muszę słyszeć, żeby wiedzieć, że mamy kłopoty.
Ale słyszę pogłos z słuchawki: "Nie wiem jak wy polecicie... na lotnisku w Brukseli był wybuch".
W Brukseli są dwa lotniska, czyli szanse na to, że to nasz przesiadkowy port 'wybuchł' są dość wysokie! Nie mamy jednak wyboru - jedziemy na lotnisko i tyle. 
Przytomnie ogarniam wzrokiem nasze tobołki i stwierdzam "więcej pieluch, więcej mleka!" - tak na wypadek, gdyby okazało się, że podróż na święta zajmie nam trochę więcej czasu niż planowaliśmy i polecimy np. przez Rzym...

Zwykle przed lotami czułam jakiś wewnętrzny niepokój. Generalnie, dalekie podróże zawsze poprzedzone były u mnie lekką bezsennością i poddenerwowaniem. 
Teraz jednak, przy Pyzce, nie mam na to czasu!
Nie mogę sobie pozwolić na bezsenność, bo już nie odeśpię tej nocki w trasie. Będę zabawiać królewnę :)
Nie mam też czasu by denerwować się podróżą.
Myślę o przyziemnych rzeczach... O tym czy wszystko co najważniejsze dla niej zabrałam, czy nie zabraknie mi jedzenia, picia, nie zabiorą mi przy kontroli jej łyżeczki :) Niektóre z tych rzeczy to pierdoły, ale takie, które dla Pyzki mają znaczenie. Pilnuję więc, by nie zabrakło nam w podręcznej torbie "szmaty", czyli tetrowej pieluchy, która pomaga jej się wyciszyć przy zasypianiu. Trzy razy przed wyjściem sprawdzam listę obecności jej ulubionych towarzyszy, w tym dzierganego przez moją siostrę królika o przewrotnym przydomku "Legionista", a także grzechotki-krowy, którą sama jej nabyłam, a która jest moją największą zmorą, bo wykonana jest z materiału przyciągającego kurz nawet z drugiego końca pokoju!  Planuję i 'przemyśliwuję', jak "poprowadzić" ten dzień, by zachować pory karmienia i drzemek, tak by nam się dzieciak nie rozkleił, nie mazał i nie marudził przez całą podróż... szczególnie, że zaczyna się ona o 9 rano, a kończy w domu moich rodziców około północy!
Jak widzicie, nie ma w tym wszystkim czasu na stres i nerwy związane z podróżowaniem, lataniem. 
Z tego całego poddenerwowania pozostało mi tylko ściskanie ręki Pana Męża przy starcie (za którym średnio przepadam), gdy w końcu mam 3 sekundy aby ogarnąć co się właściwie wokół mnie dzieje...

W czasie przejazdu z domu na lotnisko w Marsylii (autobus, pociąg i znów autobus - łącznie jakieś 100 minut) odbieraliśmy telefony od wszystkich prawie członków rodziny z tą samą informacją. Niczego to jednak na tamten moment dla nas nie zmieniało... Musieliśmy stawić się na lotnisku i zgłosić do odprawy żeby móc odzyskać pieniądze czy zmienić trasę. Po dotarciu do Marsylii okazało się, że nasz lot przez Brukselę został anulowany. Zdziwią się jednak Ci, którzy oczekują tu dramatycznych opisów chaosu panującego na lotnisku, historii przerażonych ludzi, setek policjantów pilnujących porządku i poszukujących terrorystów w każdym kącie czy kilometrowych kolejek do informacji/punktu obsługi pasażera itp.
Nic takiego nie miało miejsca...
Panował totalny spokój!
Przyjęło się, że najlepiej pojawić się na lotnisku 2 godziny przed planowanym odlotem. Tak też uczyniliśmy i może dlatego stanowiska odprawy były puste... Kto wie? W każdym razie zostaliśmy poinformowani gdzie udać się po dalsze instrukcje, a już po 15 minutach dzierżyliśmy w dłoni bilety na nową trasę podróży.
Kłopoty szczęśliwie nas ominęły!
Lot przebukowano na przesiadkę w Monachium, a postój na lotnisku w oczekiwaniu na lot do Polski skrócił się o blisko 3 godziny. I tak, planowo powinniśmy byli lądować z Brukseli w Warszawie około godziny 23, a tymczasem byliśmy na Polskiej ziemi kilka minut po 20-ej :)

I tak to właśnie było z tym naszym przelotem tego feralnego dnia. Choć wydarzenia które dotknęły Brukselę były tragiczne, a ataki przerażające, nas na szczęście ominęły wszelkie historie mrożące krew w żyłach!

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Bądź gotowy dziś do drogi...

...skoro to jednak jutro lub we wtorek to mamy jeszcze czas :P

Czyli dziś ciąg dalszy o przygotowaniach do wyjazdu...

O tym, że jedziemy do Polski na święta wiedzieliśmy z ponad miesięcznym wyprzedzeniem, gdy zakupiliśmy bilety. 
Dawniej, zanim pojawiła się Pyzka, z pewnością byłabym gotowa do drogi na dwa tygodnie przed odlotem. Teraz jednak liczą się inne rzeczy, zmieniły się priorytety, a także możliwości :)
Wolę pójść na spacer lub do żłobka, potarzać się po podłodze czy 7 raz przeczytać "Rzepkę", bo świetnie się przy tym bawimy! 
A pakowanie... nie zając :)
Poza tym, w kwestii możliwości... jak mogę się spakować wcześniej, jeśli wszystko jest mi stale potrzebne?! :) Przecież na pewno będzie podobnie jak z praniem: gdy tylko spakuję rzeczy na wyjazd coś z tych niespakowanych się wybrudzi, coś zaplami, coś zamoczy i zaraz musiałabym się rozpakowywać, przepakowywać... Ehh...głupiego robota :P
Pan Mąż trochę był strapiony widząc moje "wyluzowanie"...przywykł już do tego, że zawsze wszystko jest na czas. 
A tym razem - niespodzianka! 
Oznajmiłam, że spakujemy się w przeddzień odlotu! 
Z każdą kolejną wyprawą idzie mi szybciej i łatwiej... Dla siebie opanowałam już zestaw odzieży turystycznej :) i 3 ostatnie razy zabierałam w podróż dokładnie to samo (nawet zestaw 'na drogę' jest ten sam :) ). Dla Pyzki jest jeszcze łatwiej, bo pakuję wszystko co za małe, by zostawić to w domu, a nowe, większe ciuszki, już czekają na nas w Polsce (babcia świetnie nas zaopatruje!!). Co zaś się tyczy wszystkich innych 'przydasiów' to na szczęście celem naszej podróży nie jest bezludna wyspa a (w miarę) cywilizowany kraj :) - nie mam więc ze sobą pieluch, tony medykamentów i specjalnie nie przejmuję się tego typu zapomnianymi rzeczami. Najlepszy na to dowód, to fakt, że cały ostatni pobyt w Polsce jęczałam z powodu zapomnianej obrączki i zegarka (ku uciesze Pana Męża, który co i raz błyskał mi złośliwie prosto w oczy swoim pierścieniem!), których w czasie porannego desantu nie zdążyłam założyć. Tak to już jest gdy ludzie nie mają poważnych problemów :P

Także tym razem postanowiłam pakowanie zostawić na później :)
A kiedy już to później nadeszło, okazało się, że Pyzka to świetny pomagier...
I tak pakowanie zamiast małej godzinki zajęło mi pół dnia!


Żałowałam, że nie przystałam na prośby Pana Męża by pomyśleć o tym wcześniej...albo wtedy gdy Pyzka śpi.
Z drugiej strony jednak ubawiłam się setnie!
Mała śmieszka jest teraz taka pocieszna, trochę jeszcze nieporadna w tym swoim przemieszczaniu się :) a do tego potwornie cierpliwa i wytrwała...
Ja ją na matę, a ona z powrotem między moje nogi...
Ja ją do zabawek, a ona - ciach! - znów między walizkami...
Ja wystawiam wagę, by sprawdzić walizki, a ona ją zabiera (licho wie po co?!)...
Ja układam sweterki w walizce, a ona wyjmuje...

Chociaż dzielnie sabotowała wszelkie moje działania ostatecznie udało mi się pozapinać oba bagaże!

Byliśmy gotowi do drogi!
Ale czy droga była gotowa na nas?
O tym w następnym poście...

piątek, 8 kwietnia 2016

Wszystko na ostatnią chwilę

...czyli o przygotowaniach do wyjazdu po brykusiowemu :)

Kiedyś byłam bardziej "akuratna" :P
Wszystko zaplanowane, zorganizowane, przemyślane...
Teraz z tej akuratności zostało tylko kupowanie biletów z wyprzedzeniem.
Samolotowych rzecz jasna...
Bo z całą resztą...
Jak w tytule, wszystko na ostatnią chwilę!

Rok temu, zaraz przed Świętami Wielkanocnymi zmienialiśmy mieszkanie. 
Teraz natomiast, tuż przed wyjazdem przyszło nam zmierzyć się z kolejną porcją papierkologii w związku z "przedłużeniem" pobytu. Tak, przedłużeniem, bo kontrakty zawierane były na 1 rok. 
Tym sposobem w przygotowania do podróży musieliśmy wpleść także spotkanie z właścicielami naszego mieszkanka celem podpisania nowej umowy oraz wizytę w punkcie obsługi firmy od naszego internetu, gdzie także mieliśmy kontrakt na rok. 
Pani właścicielka mieszkania odwiedziła nas na 4 dni przed wyjazdem... W domu panował już kontrolowany bałagan sposobiący nas do wyjazdu. Szczęśliwie nowy dokument zawierał dosłownie 3 linijki tekstu i nie miałam problemu ze zrozumieniem go. Obyło się więc bez poszukiwania pomocy w tłumaczeniu i zagwozdek w stylu "Czy możemy to podpisać? Czy nie podnoszą ceny? Kaucji?" etc.
O ile z właścicielami lokum sprawa była prosta, to spotkanie w "internetowni" już nie. 
Chciałam być "akuratna", chciałam załatwić to po mojemu! Wybrałam się do nich miesiąc wcześniej. Z wielkim trudem, po "francusku" (czyli mojemu francusku), roztłumaczyłam po drobno z czym przychodzę i dowiedziałam się, że mam się zgłosić w połowie marca. 
Cudnie! 
Ostatni roboczy dzień przed wyjazdem właśnie tak planowałam spędzić - w kolejce do punktu obsługi klienta! Owszem, mogłam też zadzwonić, wtedy obyłoby się bez wychodzenia z domu, ale niektóre słowa umiem "wymówić" tylko rękami :P więc pozostają mi tylko spotkania twarzą w twarz. Czekałam więc cierpliwie i udałam się we wskazanym dniu do punktu. 
I szlag mnie trafił na miejscu! 
Wyłuszczyłam Pani ekspedientce problem najładniej jak umiałam, a ona po wysłuchaniu mnie stwierdziła, że nie potrzebuję nowej umowy, bo kontrakt jest automatycznie przedłużony. Wspaniale!!! 
Motyla noga! 
Nie mogłam się tego dowiedzieć miesiąc temu, tylko lecieć z wywieszonym językiem przez całe miasto na ostatnią chwilę?! 
Aaaaaaaa!!!

Przy okazji podpisywania kolejnej umowy na mieszkanie wyszła na jaw jeszcze jedna sprawa. Okazało się, że moja znajomość, a raczej nieznajomość, francuskiego po raz kolejny nieco mnie zawiodła... Mianowicie, na początku stycznia dostałam drogą mailową (a później także papierową) jakieś tam dokumenty z opieki społecznej (która to w swej dobroci dokłada nam małe "co nieco" do mieszkanka - jak pewnie całej reszcie naszych tu sąsiadów :) ). "Przeczytwszy" je stwierdziłam, że po prostu zmieniają nam kwoty i tyle. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy na 4 dni przed wyjazdem okazało się, że nasze mieszkanie jest już drugi miesiąc 'niedopłacone'.
Zdaje się, że przesłane dokumenty traktowały o czym innym :(
Niech to...!
Czekała mnie więc jeszcze wyprawa do opieki społecznej!
Ehhh...
...zawsze wiatr w oczy!!!
Pozbierałam się, skompletowałam wszystkie te śmietki, skserowałam na wszelki wypadek wszystko co miałam i jeszcze więcej i ruszyłam ponownie na spacer przez całe miasto...
...by u celu dowiedzieć się, że właśnie od dziś!!!, aż do czerwca, w ten dzień tygodnia placówka będzie zamknięta! 
Serio?!
Myślałam, że wybuchnę!!
Omal nie zwinęłam za sobą asfaltu pędząc na miejsce, by zdążyć przed przerwą na lunch, jak również wyrobić się w przerwie między jednym a drugim posiłkiem Pyzki, a oni od dziś mają zamknięte?!?!?!
Ale jutro będzie otwarte... 
Hahaha... Bardzo śmieszne!
Spoko...przecież mam czas! 
Akurat jutro wybiorę się i do opieki, i do 'internetowni'... 
I żeby nie było, że nie mam rozrywek, nudzę się i nie wiem co ze sobą zrobić, to na dokładkę tego też dnia miałam z Pyzką wizytę u lekarza z okazji bilansu...
Trzeba więc było się wstrzelić w godzinę wizyty u doktora, pory karmienia, a także godziny otwarcia obu przybytków, gdzie miałam się pojawić. 
Ostatecznie, jakimś cudem udało się wszystko pomyślnie załatwić!
O 'internetowni' już pisałam...
Bilans udał się świetnie, a Pyzka, jak zwykle, zebrała same 'ochy' i 'achy' (i jak zwykle "jaka ona wielka" :P - jest długaśna! po rodzicach :) ) i co najważniejsze dostałyśmy 'zielone światło' na wycieczkę do Polski.
Natomiast w opiece społecznej... Hmmm...
Po spacerze od okienka do okienka i z powrotem, powtórzeniu 57489283746 razy, że nie rozumiem czego ode mnie chcą i próbie wciśnięcia trzem kolejnym osobom pliku dokumentów w nadziei, że rozwiążą one mój problem okazało się, że list, który otrzymałam został wygenerowany automatycznie przez system w wyniku błędu technicznego i z tego też powodu wstrzymano wypłaty podpięte pod moje nazwisko...
Masakra!

Tak mi właśnie minął ostatni "normalny" (nieweekendowy) dzień przed wyjazdem! 
Szczęśliwie nie planowałam na ten dzień żłobka, bo pewnie padłabym na twarz.
A tak - niewiele brakowało...
Musiałam się jednak zebrać w sobie, bo jako specjalistka od zadań niemożliwych na tenże dzień zaprosiłam na wieczór gości :) 
To tak w ramach wypoczynku po pełnym wrażeń dniu :P


Tym sposobem pozostało już tylko się spakować...

środa, 6 kwietnia 2016

Polowanie

Ależ spóźniony post!
Miało być przed świętami...
Pojechaliśmy jednak do Polski, a blog został we Francji :P
Heh...
A tak serio to wysiadając na Okęciu wpadliśmy w jakąś cholerną dziurę czasoprzestrzenną!
I zanim się zorientowałam znów stałam przed bramką z biletem w dłoni.
O tym jednak później....

 
W jednym z ostatnich postów pisałam Wam o naszym powracającym problemie wody w salonie.

Dziś o drugim naszym "bumerangu".

MRÓWKI

Musimy być naprawdę wyjątkowi, że uparły się by mieszkać właśnie z nami.
Ostatni ich nawrót odnotowaliśmy na niespełna tydzień przed naszym wylotem do Polski na Wielkanoc. 
Tym bardziej mnie to wkurzyło!
Nie było czasu na walkę z mrówkami!
Niestety, trzeba go było wygospodarować, bo tym razem inwazja nastąpiła z zupełnie niespodziewanego kierunku.

A to było tak:
Co jakiś czas w miejscach dotychczas nieuczęszczanych przez te małe pracusie spotykałam jedną lub dwie sztuki. Zawsze jednak znajdowałam na to jakieś "sensowne" wytłumaczenie. Skoro do tej pory widywałam je w szparach przy podłodze, to skąd nagle wzięła się jedna z drugą na zlewie? Na pewno wyszła z kapusty, siatki z cebulą lub liści rzodkiewki. Po takim "roztłumaczeniu" dla samej siebie spokojnie wracałam do codziennych czynności.
Aż pewnego wczesnego ranka, zapalam światło w kuchni by przyrządzić Pyzce jej poranną flaszkę, a w moim zlewie i wokół niego harcuje całe stado czarnych insektów! 
Aaaaaaaaaaaaaaa............
Nie nadążałam ich wybijać!
Pod suszarką, na suszarce, na ściereczce, w zlewie i wokół kranu...
Były wszędzie!
Obrzydlistwo!
Wiem, że są bardziej obleśne robaki, ale dla mnie generalnie robak to robak i wszystkie są FUJ!
Wpadam w szał, histerię, panikę i sama nie wiem co jeszcze!
Przeprowadziłam śledztwo i to co odkryłam wprawiło mnie w osłupienie...
Na początku zdawało mi się, że znów wyłażą one gdzieś spod podłogi, zza szafki czy lodówki. Jednak w tych okolicach nie było po nich śladu!
Jakim cudem zatem dostały się do zlewu?!
Otóż, tym razem nasze "kochane" mróweczki zdecydowały się zamieszkać w zlewie, a dokładniej w przewodzie odpływowym...nie tym głównym, a tym zabezpieczającym prze przelaniem, połączonym z syfonem. Tym sposobem wychodziły to tu, to tam, raz z boku zlewu, raz z odpływu...
Masakra!
Bo inaczej tego nie nazwę!
Po ostatnich przygodach zaopatrzyłam się w specjalny "dezodorant" - RAID - ale przecież nie będę tego pryskać na gary i kuchnię!
Przeprowadziliśmy więc z Panem Mężem odmrówczanie zlewu wszystkimi możliwymi chemikaliami domowymi. 


Po skończonej akcji eksterminacji, tak na wszelki wypadek, zakleiliśmy wszelkie otwory zlewu taśmą, by sprawdzić czy nasze działania przyniosły zamierzony skutek. Wyglądało to tak:


Szczerze mówiąc, choć szczerze nie cierpię tych cholernych mrówek, a każda kolejna odnaleziona w domu doprowadza mnie do coraz większej furii, po cichu miałam nadzieję, że w wyniku tego osobliwego polowania na mrówki za pomocą taśmy klejącej będę mogła zakończyć ten post fotkami z udanych łowów, gdzie taśma byłaby ozdobiona czarnymi robaczkami.
Cieszę się jednak, że opróżnienie butelki z udrażniaczem do rur oraz żelem do toalet wprost do zlewowych otworów zakończyło nasz problem z lokatorami wewnątrz zlewu. 

Wróciliśmy szczęśliwie ze świątecznego pobytu w Polsce, a pułapka nadal pusta!

Jest radość, że znów się udało...
A z drugiej strony ciągłe wyczekiwanie: z której strony nadejdą następnym razem.
Bo do tego, że wracają już chyba przywykłam...
Mam nadzieję, że córka nie podłapie od rodziców naszych porannych, z lekka dziwnych zachowań, bo każdy dzień zaczyna się tak samo: spacerem po domu na czworaka od szpary do szpary i ewentualnym zliczaniem odnalezionych intruzów... 

Bilans na dziś:
0 gekonów
0 mrówek
0 gąsienic (to nazwa robocza...cholera wie co to jest! Nie będę zamieszczać fotki, bo są dość obleśne, brązowe i włochate... Na szczęście, wiemy już natomiast, że całkiem niegroźne... no i jak ktoś ma słaby wzrok to może ich nie dojrzeć, bo mają max. 5 mm)
0 wijów (to też nazwa robocza... nie wiem co to, żywego nie widziałam... wygląda na to, że przyłażą tu by zdechnąć :P)
1 biedronka (nazwa robocza wymyślona przez Pana Męża, a dlaczego akurat taka zapytać trzeba jego, bo stwór ten ma w porywach 5 mm, jest czarny w żółte kropki i jak dla mnie jest mini żuczkiem, czyli biedronka jak się patrzy!!! - nie wykluczone, że to-to wykluwa się z "gąsienic" - miałoby to nawet sens, bo kiedy przestaliśmy zliczać gąsienice zaczęły pojawiać się biedronki...)

Może nasz wykaz okazjonalnych lokatorów nie napawa zbytnim optymizmem, ale na pocieszenie zawsze rozmyślam sobie, że nigdy przenigdy nie odnotowałam tu karalucha, szczypawki, włochatych obleśnych pająków (bywają tylko te na cienkich długich nóżkach) czy innych robali z półki naj naj najokropniejszych okropieństw, więc nie jest źle!