środa, 21 października 2015

O znajomościach (cz.2.)

W maju, gdy byli u nas goście z Polski baaardzo miło spędziłam z nimi czas, ale także baaaardzo mi się przysłużyli!!!
Czym? zastanawiacie się ?.
Ano polskim językiem :)

Ale jak?? Pytacie :)
Aaaa...do zawarcia znajomości z Polakami!!!
Czyli, że ich polski lepszy niż mój?? :P
Niewykluczone, ale nie w tym rzecz :)
Wszystko dlatego, żeśmy rozmawiali! 
W końcu miałam z kim! ...i jak - bo po polsku :)
Korzystałam więc z tego ciągle i wszędzie...jak to ja :P
I tak...
Pewnego dnia...
...wracając ze sklepu minęłyśmy na naszej ulicy sąsiadkę, wymieniłam więc z nią standardowe "Bonjour" jak z każdym tu sąsiadem. Kiedy już prawie wsiadła do swojego auta usłyszała jak rozmawiałam z koleżanką... odwróciła się na to i zapytała "Mieszkasz tu?".
Tak poznałam Izę.
Okazało się, że od początku naszego tu zamieszkania jesteśmy sąsiadkami (a ona z mężem mieszka tu już 2,5 roku). Bardzo możliwe, że widziałyśmy się wtedy nie pierwszy raz, bo przecież jestem tu w mieście jednym z niewielu piechurów i regularnie można mnie spotkać poza domem na włóczęgach. Wymieniam więc 'bonjury' ze wszystkimi i codziennie. 
Znają mnie tu w okolicy!
Ba! Wiedzą chyba nawet gdzie mieszkam i że nie pracuję, bo regularnie wydzwaniają do mnie z okazji braku klucza i prośbą o otwarcie drzwi (na dole naszego bloku jest osiedlowa pralnia i stąd pielgrzymki sąsiadów i dzwonki do mnie). Wątpię, by był to przypadek, bo nasz numer nie jest ani pierwszy, ani z brzegu, a domofon ma naprawdę wiele guzików.
Wielce więc prawdopodobne, że witałam Izę wiele razy 'bonjurem' i gdyby nie wizyta polskich znajomych nigdy nie dowiedziałabym się, że mam pod nosem polską sąsiadkę.
Niestety, choć Iza to bardzo sympatyczna, kontaktowa osoba, z którą szybko znalazłyśmy wiele wspólnych tematów nie dane nam było zbyt długo cieszyć się tą znajomością i sąsiedztwem... Najpierw gorący okres wakacyjny, później moja absencja w życiu towarzyskim z powodu upałów&ciążącego/ciążowego brzucha, a na koniec okres zapoznawczy z naszą Pyzulką w domu połączony z wizytami Dziadków. Gdy w końcu udało nam się znaleźć trochę czasu na spotkania okazało się, że emigracja naszych sąsiadów dobiega właśnie końca.
Cieszę  się ich szczęściem, a choć wcale nie jest nam tu źle życiowo to też trochę im zazdroszczę, że wracają już do domu...do rodziny, przyjaciół, znajomych kątów...
Na "otarcie rozstaniowych łez" Iza zapoznała mnie ze swoją koleżanką-Polką mieszkającą także w sąsiedztwie (jak na mój gust każdy tu jest sąsiadem, bo to mała mieścina :P).

Zobaczymy jak po naszym powrocie z Polski rozwinie się ta znajomość :)
Fajnie byłoby czasem poplotkować twarzą w twarz z ulubioną dla mnie zawrotną prędkością wyrzucania z siebie potoku słów... A choć sporo ostatnio praktykuję po angielsku (czy też frangielsku) to nadal prędkość światła w mówieniu osiągam jedynie po polsku! :P

A tak a propos 'frangielskiego'...
"Przysłuchałam się" ostatnio naszej z Ady rozmowie i okazuje się, że prócz używania tych słów francuskich, o których nie mam pojęcia jak będą po angielsku (jak np. wanna, śpiworek dziecięcy, do niedawna także wózek...) zaczęłam wtrącać po francusku także te, których odpowiedniki znam po angielsku, ale jakoś te francuskie przychodzą mi łatwiej. I tak: południe, popołudnie, dworzec, przystanek i wiele innych wkładam bezpardonowo w konstrukcje angielskie...
Działa!!!
Najważniejsze, że się rozumiemy :P

poniedziałek, 19 października 2015

Znajomi i znajomości... (cz.1.)

Czy ja mam tu znajomych?
Wiele osób mnie o to pyta!
I zawsze odpowiedź jest ta sama: Oczywiście!
Tych samych, których miałam w Polsce :P
Może nie wszystkich, bo jak się domyślacie, taka odległość dużo weryfikuje, nie tylko w znajomościach... ale ze swojej strony robię co mogę, by utrzymywać kontakt mailowo/-facebookowo/-skypeowy z możliwie jak największą ilością naszych znajomych i staram się jak mogę, choć ostatnio obowiązków nieco mi przybyło, by mimo tego dystansu, jaki nas dzieli, nie zaniedbywać nikogo! (jeśli w przypadku kogośkolwiek tak się dzieje - dajcie znać, a się poprawię!). Między innymi także dlatego sobie (czy też nam wszystkim) bloguję :P
Mam więc znajomych, kolegów, koleżanki, przyjaciół...wszystko po staremu :)
Podobnie jak kontakt z rodzinką!
Dzięki Ci postępie technologiczny za internet, skype'a i kamery!
Już nawet zaczęłam sobie żartować, że:
1. nasze życie, szczególnie w weekendy to trochę "Big Brother", gdy kamera jest ciągle włączona (uwielbiam tekst mojej Mamy "to wyłącz dźwięk czy rób tam sobie co masz robić, a my jej popilnujemy/a my sobie popatrzymy" :D )
2. gdybyśmy byli w Polsce z pewnością rodzice nie widzieliby wnuczki codziennie i nikomu do głowy by nie przyszło aby tak codziennie skype'ować, a tak - gdy wrócimy wejdzie im to już w nawyk i tym sposobem "Big Brother" będzie trwał dalej :P  

Nie może być jednak tak, że nasze życie toczy się tylko w komputerze, z komputerem, przy komputerze i na komputerze... 
Miło jest czasem spotkać żywego człowieka, stanąć z nim twarzą w twarz, a nie "ekran w ekran" i zwyczajnie, po prostu pogadać, wypić herbatę, czy ponarzekać na pogodę...tą która jest tu i teraz, której moja siostra nie może poczuć i zrozumieć, bo nigdy po niej "mistral nie prześmignął" :P lub pożalić na moją ulubioną, francuską papierkologię.
Nie jest łatwo znaleźć kogoś takiego w naszej sytuacji!
A jednak się udało :)
To trochę niesamowite i czasem, gdy o tym myślę, tak jak i o całym tu naszym pobycie, wydaje mi się to trochę nierzeczywiste... 
Poznać kogoś, na końcu świata...
Kogoś kto jest z innego końca świata!
I móc się z nim porozumieć!
Tak, tak...
Mam koleżankę :)
I nawet kolegę, bo to para.
Pisałam już kiedyś o nich...
To małżeństwo z Meksyku. 
Poznaliśmy ich w naszym pierwszym miejscu zamieszkania... W tym samym czasie się przeprowadzaliśmy; nasi mężowie pracują razem, a my obie jesteśmy na etacie żony (z tą różnicą, że u Ady opcja "matka" jest w fazie projektu :P ).
Wiadomo, że podobnie i oni i my, na co dzień zmagamy się z francuską rzeczywistością. 
Mamy tyle wspólnych tematów!
Choć równie wiele dzieli nas co łączy, a pierwszą i podstawową barierę stanowił język, to w miarę zapoznawania się, szczególnie my z Ady wypracowałyśmy swój własny sposób komunikowania się... Standardowo już, rozmawiamy ze sobą po frangielsku, bo tak się składa, że angielski Ady jest na podobnym do mojego poziomie (często o naszych mężach mówimy "she" i choć nie stosujemy żadnych czasów - no rules! - zawsze wiemy kiedy któraś z nas mówi o przyszłości, a kiedy o przeszłości). Czasem jednak, gdy nie możemy odnaleźć w głowie słów na to co chcemy powiedzieć, ona mówi po hiszpańsku, a ja po polsku i okazuje się, że to działa!
Niesamowite!
I wspaniałe uczucie mieć kogoś takiego!
Kogośkolwiek do pogadania kto Cię rozumie... Kto dokładnie zna Twoje położenie i przeżywa te same niepokoje, rozterki i "przygody" życiowe, urzędowe...
Wzajemnie sobie pomagamy, doradzamy lub po prostu miło spędzamy czas spacerując i plotkując...
Ot, normalne towarzyskie życie.
Nie sądziłam, że to możliwe :)
Zwykle nastawiam się na najgorsze! i przygotowana byłam na "samotność" i znajomości w sieci...
Dlatego baaardzo się cieszę, że życie kolejny raz miło mnie zaskoczyło!
Dla mnie to naprawdę baaardzo wiele znaczy.
Bo jestem osobą, której buzia się nie zamyka! 
Ci, którzy mnie znają wiedzą to doskonale, ale zdaje się, że z tego jak piszę również Ci, którzy nie mieli okazji mnie poznać mogli się tego domyślić...
To chyba dlatego piszę tak, a nie inaczej, czyli używając mało kropek, za to dużo wielokropków. Bo mówiąc nie stawiam kropek wcale hehe :D Choć muszę przyznać, że z tymi wielokropkami naprawdę staram się tu na blogu poprawić i patrząc na moje wcześniejsze posty stwierdzam, że robię postępy :P No i wieczne moje ukochane nawiasy - w słowie mówionym dygresyjki okołotematowe...
Piszę tego bloga po prostu tak jak opowiadam! 
Cała prawda o mnie :P

Teraz, gdy mam Pyzulę mogę czasem "ponadawać" do niej... i oczywiście czynię to nieustannie. Mała jest bardzo dzielnym słuchaczem! Ale, choć bardzo się stara i w odpowiedzi wydaje z siebie, jak na takiego małego człowieka, baaardzo duuuużo różnych dźwięków (co nie dziwi nikogo - "to po mamie masz") to prócz "gu","gi" i "ga" niewiele mogę z tego zrozumieć. Jedno jest pewne - jest zadowolona, bo się uśmiecha, co zachęca mnie tylko do dalszego do niej gadania :) 
Jeśli jednak chcę rozumieć odpowiedzi umawiam się z Ady :P
Tak jak dziś...
Idziemy na spacer!
Miłego dnia! :D

piątek, 16 października 2015

Czas leci tak szybko, a jednak tak wolno...

To już 10 miesięcy!!!
Nawet nie wiem kiedy to zleciało...
Ogólnie, cała ta nasza emigracja jakoś względnie szybko mija!
Na pewno duża w tym zasługa:
- po pierwsze internetu i stałego kontaktu z rodziną i przyjaciółmi :) 
- po drugie natłoku spraw, które były, są i będą do załatwienia...
- po trzecie Pyzulki (to dopiero i aż od 2,5 m-ca), która pochłania 99% naszej uwagi i czasu przez co biegnie on jeszcze szybciej, choć nie sądziłam, że to w ogóle możliwe!!!

Z każdym dniem mam wrażenie, że zegar coraz bardziej przyspiesza!
No prawie...
Wszystko się zmienia, gdy wykupi się bilety do domu.
Nagle godziny wleką się niemiłosiernie, każdy dzień się ślimaczy, a odliczanie dni nie wiedzieć czemu stoi w miejscu:(
Niby dużo już nie zostało, a i tak nie mogę się doczekać!
Nie byliśmy w Polsce od kwietnia!
A nasza Pyzula nigdy! :)
A do tego mamy tyyyyyyyyyle rzeczy do zrobienia...
Trwa więc ustalanie grafików spotkań, podział noclegów między dziadków, a na tak zwany międzyczas planujemy ogarnięcie formalności peselowo-dokumentowych!   
Życie postanowiło niczego nam nie ułatwiać, więc poza standardowymi procedurami dokumentowymi musimy też zmienić Małej nazwisko, bo przecież Francuzi nie znają polskich znaków! i nie umieją tego zrobić na komputerze! (o matko! nawet ja umiem wstawić znak specjalny! odrobina dobrych chęci, no ale cóż...nic nie poradzimy)! Tym sposobem nasze dziecko nazywa się inaczej niż my!

Listy "rzeczy do zabrania", "rzeczy do kupienia", "rzeczy nie do zapomnienia" :) wydłużają się w nieskończoność, a walizki wcale nie rosną!
Choć możemy zabrać dla każdego duży bagaż do nadania to wiadomo, że to niemożliwe...
Aśka swojego nie poniesie, a do tego jeszcze i ją trzeba nieść!
To będzie dla nas logistycznie duże przedsięwzięcie!
A zaczęło się już od zakupu biletów. 
(to tak kontynuując wątek "życie niczego nam nie ułatwia")
Miały być tanie linie i to wcale nie do końca dlatego, że są tanie, a dlatego, że były jedyną opcją na bezpośredni lot z Marsylii do Warszawy. Niestety tanie linie są trochę głupie i latają tylko od marca do października, a konkretnie 21.10... czyli powrót z nimi po listopadowym święcie nie byłby możliwy. Wymyśliliśmy jednak, żeby choć w tę jedną stronę użyć lotu bez przesiadki ze względu na dziecko. Gdy jednak wszystko było ogarnięte do zakupu biletów (czyli dziecko szczęśliwie zaszczepione) cena biletu na bezpośredni lot tanimi liniami w tę jedną stronę przewyższyła cenę biletu regularnymi liniami lotniczymi tam i z powrotem (jednakże, niestety, z przesiadką :( ). 
Nie pozostawili nam wyboru i tym sposobem będziemy się przesiadać!
Trudno! 
Oby wszystko przebiegło bez przeszkód :)
Trzymajcie kciuki, a ja tymczasem uciekam kolejny raz przepakować torbę z nadzieją, że zmieści się coś więcej!

środa, 14 października 2015

Festiwal nauki

Niezbyt orientujemy się w wydarzeniach miasta...
Nie śledzimy stron z aktualnościami, nie podążamy za newsami, a jeśli już o czymś wiemy to zwykle za sprawą naszych meksykańskich przyjaciół, którzy donoszą nam o co ważniejszych czy ciekawszych okolicznościach ( i tak np. mamy już zarezerwowany termin listopadowy na kolejne święto wina :P tutaj link do wydarzenia - na pewno Wam o nim opowiem :P)
Mimo to i tak zawsze jesteśmy w ich centrum. Zawdzięczamy to z pewnością temu, że miasteczko jest niezbyt duże. Zwykły sobotni czy niedzielny spacer zawsze przynosi nam wiele niespodzianek... 
W ostatni weekend nie mogło być inaczej!
Szukaliśmy Pana z jadalnymi kasztanami (ciągle o nim słyszę, a nigdy go nie widziałam!!! nie mówiąc już o degustacji kasztanów), a trafiliśmy wprost na Festiwal Nauki!

Choć oczywiście zorganizowana ze znacznie mniejszym rozmachem niż ta znana nam ze stolicy (Stadion Narodowy vs. Plac L'Horloge to jak słoń vs. mrówka), Fete de la Science zdecydowanie podbiła moje serce!
Wszystko mi się podobało!!!
A najbardziej to, że po raz kolejny miasto miało dla mnie niespodziankę :)
Obejrzałam kilka naprawdę paskudnych robali pod mikroskopem, podziwiałam przeróżne owady, w tym piękne motyle, zgromadzone w licznych witrynach, widziałam jak powstaje hologram, jak małe dziecko zachwyciłam się drukowaną w 3D figurką Mistrza Yoda :P jak również małego słonika, któremu ruszały się nogi i trąba - hit!!! Dzieciaki dostawały go w gratisie...szkoda, że jestem już trochę za dużym dzieckiem na takie gifty :( 



 


Wysłuchałam kompletnie bez zrozumienia (bo po francusku) opowiastki o robotach, a także z nieco większym zrozumieniem i zdecydowanie dużym zaciekawieniem o stylu życia mrówek (dobrze wiedzieć z czym ma się do czynienia :P). To ostatnie było szczególnie pocieszające, bo 1. zobaczyłam jak wyglądają jaja mrówek i jeśli postanowią się tu rozmnożyć to się może poznam i 2. wiem też jak wyglądają ich ekskrementy, co może jest nieco obrzydliwe, ale jeśli wziąć (lub jak mówią profesory: wziąść) pod uwagę punkt 3.: są dość czyste i wszystkie swoje brudy znoszą w jedno miejsce, a na przestrzeni życiowej mają raczej porządek, to punkt drugi nie jest aż taki odrażający...chyba... :P

O! od razu widać gdzie są toalety...


Wszystkie stoiska były baaardzo interesujące :)
A poza tymi naukowymi, ku mojej uciesze, napotkaliśmy na naszej trasie także znane mi już z wcześniejszych spacerów (i Wam, z mojej opowieści) stoiska z przeróżniastymi grami :) Tymi, które już poznałam, jak i całkiem nowymi - stołowe "tetris" czy nie-wiem-co z czarnymi i białymi kulami :P
Tym razem towarzyszył mi na szczęście Pan Mąż, co wykorzystałam do wypróbowania gier - w końcu miałam partnera!
Ubawiłam się setnie :)
I już kombinujemy, dumamy i szukamy, skąd wytrzasnąć takie drewniane cuda jak cymbergaj  :P
Po prostu muszę to mieć!
Super rozrywka dla całej rodziny!
 




I tym sposobem kolejny wspaniały, ciepły :D weekend za nami...

poniedziałek, 12 października 2015

O Arles cz.2.

W Arles, w związku z daleko sięgającą w tym mieście tradycją korridy, połączoną naturalnie z obecnością pięknej, olbrzymiej areny odbywają się często różnego rodzaju imprezy okołokorridowe i tym podobne. I właśnie na jedną z nich trafiliśmy w dniu, w którym wybraliśmy się na zwiedzanie! 
Choć ominęło nas oglądanie byków biegnących przez miasto (wiemy, że się odbyło, bo były "ślady" na mieście, ale musiało to być 5 minut przed nami albo gdy parkowaliśmy auto:P) to mogliśmy zaznać trochę korridowego klimatu... i nie tylko! 
Ale po kolei!
Całe miasto zastawione autami, miejsc parkingowych brak, na ulicach tłumy ludzi z okazji tej "byczej fety", a do tego cotygodniowy targ miejski na głównej ulicy! Całkiem spore zamieszanie, a w tym wszystkim my, z naszym "czołgowózkiem" :P
Udało się nam jednak znaleźć w końcu rozsądne jak nam się wydawało miejsce dla naszej czerwonej strzały i ruszyliśmy na włóczęgę w te dzikie tłumy. Choć z wózkiem nie było to najłatwiejsze, to na szczęście zmieścił się on nawet w te węższe uliczki...
A kiedy już nacieszyliśmy oczy urokami miasteczka i skierowaliśmy swe kroki z powrotem do auta okazało się, że miejsce, w którym pierwotnie mieliśmy to auto zostawić w tym uroczystym dniu stanowiło jedną z mniejszych aren do walki z bykami! ("ahaaaa...to dlatego nie można tu było zostawić auta! tylko GPS o tym nie wiedział").

Akurat trybuny wypełniły się ludźmi i widać było, że już za chwileczkę, już za momencik coś się wydarzy! Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji! W prawdzie w każdej chwili Pyza mogła zażądać żarełka, bo spała już dobre kilka godzin (!), ale byliśmy na tyle blisko od samochodu, że postój na korridę nie wydawał nam się niczym "niebezpiecznym"...
Faktycznie, po kilkunastu minutach czekania na arenę wbiegło kilku młodych chłopców, po czym dołączył do nich dorodny byczek! Młodzieńcy prowokowali zwierzę po czym z małpią wręcz zręcznością wskakiwali na ogrodzenie, tak, by byk nie wyrządził im krzywdy. Choć chwilami wyglądało to groźnie, a chłopcy mieli czasem oczy pełne strachu to muszę przyznać, że całe to przedstawienie było dość interesujące! Słyszałam wcześniej od Pana Męża o korridzie w stylu hiszpańskim, którą on miał nieprzyjemność oglądać na żywo (tak, nieprzyjemność, bo to męczarnia dla zabijanych zwierząt! I z jego relacji nie wyglądało mi to na "dobrą zabawę" - choć ludzie to oglądają i się cieszą!) i trochę bałam się tego co zobaczymy na tej małej, prowizorycznej nieco, arenie w Arles. Miło się jednak zaskoczyłam, gdyż to co widzieliśmy było tzw. korridą w stylu prowansalskim, w której chodzi nie zabicie zwierzęcia, a jedynie o zdobycie "trofeum" w rodzaju bransoletki/obrączki/zawieszki (trudno mi stwierdzić co to było) zawieszonej na rogach byka. Stąd całe to "show" nie jawiło mi się jako coś okrutnego. Ot, wkurzony, coraz bardziej wnerwiany byk i kilku bardzo zwinnych i szybkich, czasem nieco przestraszonych młokosów. W zasadzie, jeśli mówić tu o męczeniu, to męczyli się oni wzajemnie, więc wszystko pozostawało w równowadze. Nie lała się krew, a rogi byka zabezpieczone były przed "nadzianiem" tych mniej zwinnych zawodników. 
Nie sądziłam, że coś takiego może mi się, hmmm...spodobać? 
Miało to jakiś swój urok :P 
Te tumany wzbitego kurzu gryzącego w oczy, okrzyki ludzi wokół areny, gdy któryś z chłopaków wskakiwał na ogrodzenie, właściwie nie wiadomo jakim cudem, uciekając wprost spod rogów zwierzęcia lub gdy rozpędzony byk "hamował" całym ciałem na ogrodzeniu areny tuż pod stopami któregoś z zawodników. 
Naprawdę ciekawe przedstawienie!
A potem zabrali byka...
Ruszyliśmy zatem w stronę auta, ale pozostali widzowie nie opuścili swoich miejsc. 
Pokaz trwał dalej...wymieniono tylko byka :-)
My jednak postanowiliśmy już wracać.
Jak się okazało, że nie był to koniec wrażeń jak na ten dzień!
Nasza korrida się nie skończyła...
Gdy dotarliśmy już do samochodu i rozpoczęliśmy akcję pt."karmienie, przepakowanie, zapakowanie" (a nie lada to sztuka spakować czołg do czerwonej strzały) nagle mój Pan Mąż powiedział do nas COŚ...
I w zasadzie do tej pory żadne z nas nie wie co to było!
Bo chciał powiedzieć "coś", żeby dać nam znać o sytuacji, ale jednocześnie nie wystraszyć i nie wywołać w nas paniki czy jakichś gwałtownych, głupich ruchów. Nie bez znaczenia był tu fakt, że staliśmy przy jedynym czerownym aucie na całej ulicy!!! Wcale, ale to w cale nie rzucało się on w oczy, jak się domyślacie...
Szczególnie w oczy pędzącego, wkurzonego BYKA!!!
Tak, tak...gdy podnieśliśmy oczy znad wózka, jakieś 3 metry od nas, nasypem kolejowym, przy którym się zaparkowaliśmy biegł BYK!!! Najprawdziwszy i ten sam, którego 5 minut wcześniej widzieliśmy na arenie, jako byka wymienionego :P 
Zdaje się, że znudziła mu się korrida i wybrał wolność!
Nie mamy pojęcia jak to się stało i jedyne co nam pozostaje to dziękować losowi, że zwierzak zdecydował się na tą desperacką ucieczkę wtedy kiedy się zdecydował, a nie 5 minut wcześniej! bo wtedy nasze położenie byłoby zdecydowanie fatalne! 
Za bykiem podążali oczywiście wszyscy zawodnicy, właściciele byka, a także pół widowni (w poszukiwaniu sensacji oczywiście, bo przecież nie zamierzali łapać byka gołymi rękami!). 
Na szczęście zwierzę było zbyt zajęte ucieczką, by nas zauważyć, a i "znak-sygnał" nadany przez Pana Męża był tak skuteczny (szkoda, że nie wiemy i już się nie dowiemy co to było), że nie sprowadziliśmy w żaden sposób na siebie jego uwagi!
I tak to zakończyła się nasza wycieczka do Arles!
Z porządnym "przytupem"...
Te wrażenia długo nas jeszcze trzymały, a ciśnienie tak podskoczyło, że zdecydowanie nie była potrzebna żadna kawka!
Mamy szczęście... że udało nam się trafić akurat na "bycze święto" i że wyszliśmy z tego bez szwanku :P

Fotorelację z mini-korridy zawdzięczamy Panu Mężowi, który był tak miły i stanął w samym środku tej kurzawy! 









piątek, 9 października 2015

Znów wycieczkowo: Arles

Razem z "siwym" Dziadkiem, gdy jeszcze u nas był, a więc jakiś miesiąc temu, wybraliśmy się na zwiedzanie :)
Bardzo zachwycił mnie pomysł żeby ruszyć się gdzieś poza Avignon, bo choć bardzo piękne to znam je już na wylot i przespacerowałam każdą uliczkę! Do tej pory, odkąd pojawiła się Pyza, wychylaliśmy nos poza nasze okolice jedynie do centrum handlowego, które jest poza miastem. 
O, przepraszam! Trochę przekłamanie!
Z moimi rodzicami wybraliśmy się do Pont du Gard...
Siwego Dziadka też tam zabraliśmy :-)
No, ale o Pont du Gard już Wam pisałam!
Lubimy tam jeździć, spacerować i podziwiać ten przepiękny akwedukt!
Pieknie tam i tyle!

Tym razem chciałam zobaczyć coś nowego!
Pomysłów było kilka: Nimes, Orange...
Ostatecznie, po konsultacji Pana Męża ze znajomymi z pracy co jest najbardziej warte zobaczenia/pokazania oraz po weryfikacji odległości z GPS zdecydowaliśmy się wybrać do Arles. 
Choć pogoda za oknem nie bardzo nam sprzyjała, a sąsiedzi wróżyli nam deszcz zdecydowaliśmy się pojechać. W nagrodę na miejscu zastało nas pełne słońce!
W prawdzie mistral dawał czadu, ale to akurat w spacerach i zwiedzaniu nie przeszkadza - do tego już przywykliśmy!

Arles oddalone jest od Avignon o niespełna 50 km i tak jak Avignon leży nad Rodanem.
W mieście znajduje się wiele wartych uwagi zabytków, wśród nich także te wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO :) Samo w sobie miasteczko jest bardzo urodziwe, przynajmniej te okolice (ścisłe centrum-starówkę), które zwiedzaliśmy :)  Uwielbiam takie klimaty! Wąskie, zacienione uliczki, szczuplutkie, "posklejane" ze sobą kamienice!
Wierzę jednak, że i te miejsca do których nie udało nam się dotrzeć są piękne... na pewno nie bez powodu Vincent Van Gogh tworzył właśnie tutaj przez pewnie czas (zmalował tu w sumie koło 300 dzieł!) :P Zwiedzając można spotkać w wielu miejscach tablice w stylu "tu był Van Gogh", na których widnieje dzieło artysty wykonane właśnie w tym miejscu, tak że widać dokładnie "obraz vs. rzeczywistość".
Bardzo przyjemnie było nam tam pospacerować! 
Oczywiście na liście rzeczy "obowiązkowych do zobaczenia" nie mogło zabraknąć ruin antycznego teatru czy areny do walki z bykami, zwanej amfiteatrem. Wszystkie pozostałe zabytki, typu ratusz czy kościoły i tak znajdowały się na naszej trasie przelotu głównym szlakiem spacerowym miasta. 
Na mnie jednak największe wrażenie zrobiła arena, która stoi tam już blisko 20 wieków!!!! 
Ogromna budowla w samym środku miasta!
Jej wielkość po prostu mnie przytłoczyła!
Wszystkim nam wycieczka bardzo się podobała, a najbardziej chyba Aśce, która wyspała się za wszystkie czasy - nawet o karmieniu zapomniała! Myślę, że także o całym świecie... W końcu najlepiej śpi się na świeżym powietrzu!
Mam nadzieję, że wybierzemy się tam jeszcze kiedyś na spacer, bo to był naprawdę przyjemny dzień!

A poniżej nasza fotorelacja ze zwiedzania :)


Cykada - symbol Prowansji - nad drzwiami
Kościół św. Torchima


ruiny teatru
Arena...
...arena
<3
mega...
...super...
...hiper instalacja z kartonów po sokach i mleku! Arcy to ciekawe :P

PS.
To nie koniec opowieści o Arles...
Dzień był miły, ale też pełen wrażeń!
O tym co jeszcze spotkało nas w Arles już w następnym odcinku Brykusiowych przygód :P

środa, 7 października 2015

Sąsiedzko

Mieszkamy tu już pół roku!
Znamy już sąsiadów i najbliższą okolicę, pana aptekarza i kasjerki w Lidlu...
Mamy już nasze ulubione miejsca zakupowe i spacerowe, a pan straganiarz (zawsze kupuję coś u niego, nawet gdy cena nie jest najlepsza akurat tam, bo to jest "nasz pan" i już!) na sobotnim bazarku zapytał mnie ostatnio zaniepokojony "gdzie jest mąż?" gdy przyszłam sama po warzywa!
Jesteśmy dość oswojeni z tym miejscem, można by rzec nawet, że zadomowieni...

Tymczasem rozpoczął się właśnie nowy rok akademicki, a wraz z nim w naszej rezydencji nastąpiła spora rotacja lokatorów. Mieszkamy blisko uniwersytetu, a "apartamenty" w naszym budynku to głównie małe studia, idealnie dla żaków :) Nie zdziwiły nas więc busy przeprowadzkowe nawiedzające naszą małą i wąską uliczkę przez cały wrzesień. W ten sposób odjechał w siną dal m.in. sąsiad zza ściany w sypialni...

Jednak nie wszyscy sąsiedzi się zmienili!

Na szczęście!
Bo mamy tu naprawdę miłych sąsiadów!
Zawsze są przyjaźnie nastawieni, mili i chętni do pomocy :)
Czasem żartowaliśmy sobie z Panem Mężem, że trochę mało to francuskie...
Zdecydowanie poszczęściło nam się pod tym względem !
Poczynając od Pana Guardiana (Konsjerża czy jak mówimy w Polsce - gospodarza domu), który jest prze-, prze-, przemiłym facetem z uroczym psem! na bardzo rozrywkowym studencie za ścianą kończąc :)

Kiedy tu zamieszkaliśmy rezydencja (czyli na nasze - osiedle) miało problem z nieproszonymi gośćmi w postaci miejscowych handlarzy "środkami niedozwolonymi". Nie wiedzieć czemu upodobali sobie akurat tą małą uliczkę i naszą klatkę... Wsiadają do auta na początku ulicy, jadą do końca (150 m), zawracają i wysiadają... Ciekawe, nieprawdaż?! Wszyscy wiedzą kto to i po co tu siedzi i nikt nic nie może zrobić! To akurat bardzo podobnie jak w PL :P
By się ich pozbyć z naszego terenu najbardziej zaangażowani sąsiedzi postanowili zająć im miejsce! Pomysł bardzo ciekawy!
Zdecydowanie integrujący :)
Mianowicie: wystawiali stoły i krzesła przed klatkę, przynosili własny prowiant (obowiązkowo wino:) ) i biesiadowali... Tak właśnie poznaliśmy najbardziej udzielających się lokatorów :) Zaprosili nas do wspólnej "akcji", a potem także na kolejne tego typu sytuacje czy też zwyczajne spotkania przy grillu...
Taki obrót spraw totalnie nas zaskoczył. Przyzwyczailiśmy się już raczej do tego francuskiego zamkniętego stylu bycia. Tym bardziej było to dziwne, że jednak ciężko się z nami skomunikować i trzeba włożyć w to trochę wysiłku...
Bardzo się jednakowoż na to wszystko ucieszyłam i staraliśmy się nie przepuścić żadnego sąsiedzkiego radnez vous :)! Dzięki tym znajomościom czułam się tu bardziej zadomowiona i zdecydowanie bardziej "zaopiekowana", co było nie bez znaczenia w świetle powiększającego się brzucha i Pana Męża stale w pracy! <Nie wiem czy nasz Guardian odbierał kiedyś poród i na szczęście nie musiałam tego sprawdzać, ale pewne dla mnie było, że prócz mnie tylko on jest praktycznie cały czas na osiedlu, więc w razie czego to u niego szukałabym ratunku! >

Miło jest mieszkać w miejscu, gdzie człowiek czuje się bezpiecznie i gdzie panuje przyjazna atmosfera. Ku naszej uciesze kilku sąsiadów mówi po angielsku, a Ci którzy nie mówią próbują nas choć zrozumieć i zdecydowanie pomagają nam w nauce francuskiego, dzięki temu, że zmuszają nas do jego używania! Tym sposobem nawet bariera językowa nie stanowi problemu!
Ja dukając "kali jeść, kali pić" jestem w stanie się dogadać, a Pan Mąż dzięki terapeutycznym pod tym względem właściwościom procentów spotyka się z sąsiadami gdzieś w połowie drogi między angielskim i francuskim i wszyscy są zadowoleni!

Gdy tylko pojawiła się Aśka (miała może z 10 dni), odbywało się kolejne grillo-biesiadowanie... Wykorzystaliśmy tę okazję, by przedstawić nową lokatorkę i napić się z sąsiadami tradycyjnego pępkowego :-) Tym sposobem nasza Pyzula stała się osiedlową maskotką pieszczotliwie podszczypywaną przez naszych przemiłych sąsiadów przy każdym spacerze... Nie ma dnia żeby ktoś nie zaglądał nam do wózka :P

Jednak na tym nie koniec!
Tym co zrobili nasi sąsiedzi kilka tygodni temu po prostu powalili nas na kolana...
Ogłoszenie na drzwiach, jak zwykle "sąsiedzkie party; zabierz co chcesz - ciasto, przekąski, napoje i obowiązkowo dobry humor; dzień, godzina, miejsce - pod klatką"... Uśmiechnęłam się na to wszystko (w sensie, że już rozumiem co jest napisane :P ), ale  szczerze przyznam, że tego dnia akurat nie planowaliśmy dołączyć do zabawy. Trochę zastanowiło mnie jednak, że przez cały tydzień, choć spotkałam kilku sąsiadów ze "stałego składu imprezowego," nikt nas nie zagadnął, jak to zwykle bywało, w stylu "hej, będziecie w piątek? jest spotkanie...". Gdy nadszedł piątek, a my już szykowaliśmy Małą do kąpieli usłyszeliśmy pukanie do drzwi... Nigdy i nikt tu do nas nie zagląda, więc pewnie gdybym była sama udałabym, że nikogo nie ma w domu. Po chwili usłyszałam jednak "to my" - hehe, bardzo śmieszne, czyli kto?? :P
Przed drzwiami stało dwóch sąsiadów :) Przyszli żeby nas zaprosić na spotkanie i zapytać o której godzinie przyjedziemy! Bardzo miło - pomyśleliśmy, ale czym zasłużyliśmy sobie na takie indywidualne zaproszenie?! W tej sytuacji zaczęłam się zastanawiać, że chyba "coś się święci". W końcu cały tydzień nikt mnie o nic nie zapytywał, a teraz stoją nagle pod naszymi drzwiami...dziwne. Spakowaliśmy więc Pyzę do karety i zeszliśmy na dół...
Co zastaliśmy?!
Transparenty "Welcome Joanna"!!!
Nasi sąsiedzi zorganizowali to spotkanie specjalnie, żeby przywitać Aśkę!
Wspaniała niespodzianka, która mnie wzruszyła i totalnie rozłożyła na łopatki!
To dlatego nie zagadywali mnie cały tydzień!
Nikt nie chciał się wygadać!
Urocze i przemiłe!
:D
<3
Joanna tak smacznie spała, że nawet nie zorientowała się, że już nie jest w łóżku, a w wózku i nie w domu, a całkiem na podwórku... Przyjęliśmy więc w jej imieniu życzenia, prezenty i wszystkie buziaki! :)
Aż zabrakło nam słów!

Miło, że choć jesteśmy trochę jakby na końcu świata, mieszkamy tu stosunkowo krótko i zawsze będziemy tu tylko tymczasowymi zagraniczniakami bez znajomości języka znalazło się kilka bezinteresownie przyjaznych nam osób :)

poniedziałek, 5 października 2015

Dni dzielnicy

A właściwie dni całego Avignon...
Imprezy w mieście dla mieszkańców trwały mniej więcej tydzień. 
Każda dzielnica miała własny piknik, ale oczywiście mieszkańcy swobodnie przemieszczali się między nimi:)
Choć wcześniej widziałam w naszej okolicy "ogłoszenia" moja znajomość a raczej nieznajomość francuskiego pozwoliła mi ogarnąć jedynie to, że coś będzie się działo - fete - i termin, bo był napisany cyferkami! Hehe
Nie zorientowałam się jednak o jaką lokalizację konkretnie chodzi...

Ale jak już pisałam, czy się chce czy nie zawsze jest się tu w centrum wydarzeń!

I tak w pewne piękne acz wietrzne sobotnie popołudnie wybrałam się na spacer po okolicy. Nie wypuszczałam się nigdzie dalej, bo głowę wręcz urywało! Błąkałam się po znanych mi już, mniej uczęszczanych samochodowo uliczkach (warunek konieczny, bo nawet jeśli jest chodnik to nasza kareta się na nim nie mieści!) w naszej dzielnicy. W planach miałam też postój na baaardzo zaległy przegląd polskiej prasy... Rodzice zostawili mi kilka gazetek, które przechowywałam na takie właśnie spacerowe okazje, by usiąść w parku i delektować się słońcem, ciepłem, ciszą, spokojem, śpiewem ptaków i polskimi słowami :)
Kiedy już zbliżałam się do parku... tu muszę zaznaczyć, że parku mega wypasionego, bezpiecznie ogrodzonego!, z ławeczkami, stołami piknikowymi!, leżakami do opalania!! i podestami (żeby nie leżeć na gołej ziemi), a także "małpim gajem" i bujawkami równie dobrymi dla dzieci jak i dorosłych :) oraz, co cieszy tu oko najbardziej, wydzielonym miejscem dla piesków!!!... no więc, kiedy się tam zbliżałam, dobiegły mnie głosy muzyki, jakby grała jakaś orkiestra dęta... i to na żywo ! ! ! W pierwszej chwili pomyślałam, że to z któregoś z mijanych domów, ale na żywo?! Kiedy jednak podeszłam jeszcze bliżej parku, okazało się, że z moich planów gazetkowych raczej nici! 
Cały teren wypełniało mrowie ludzi! 
Święto dzielnicy!
W parku rozstawiona została scena, z której to właśnie dobiegały słyszane przeze mnie dźwięki... Gdy doszłam na miejsce orkiestra zmieniła się w hip-hopowy duet! Było też rodeo i dmuchane zabawki dla dzieciaków, stragany z napojami i przekąskami, a także punkty wszelakiej aktywności dla najmłodszych i tych trochę starszych. Można było grać, malować, rozwiązywać zagadki matematyczne!
Dla każdego coś miłego!
Ja osobiście zakochałam się w "stoisku" z różnego rodzaju grami... I to z tego miejsca sporządziłam relację fotograficzną! Choć zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo nie byłam przygotowana na tego typu atrakcje i zmuszona zostałam do wykorzystania do tego celu telefonu :( musiałam to uwiecznić! 
Stałam tam dłuższą chwilę i oczu nie mogłam oderwać! 
Bardzo żałowałam, że moja towarzyszka jest jeszcze za mała na grę w cokolwiek! 
Pierwszy raz w życiu widziałam niektóre z tych gier, jednak po zapoznaniu się z ofertą stoiska chętnie zakupiłabym wszystkie! 
Nie mogłam nacieszyć oczu dziećmi bawiącymi się nie na komputerach czy smartfonach, a drewnianymi klockami czy pionkami na świeżym powietrzu! 
Był drewniany cymbergaj i (jak mi się zdaje) ze dwie inne, niż te nam znane, jego odmiany...
Były wielkie czwórki... 
Było coś na kształt petanque (dwa kolory drewnianych dysków i stół - gra polegała na tym by tak rzucić swój dysk by zatrzymał się jak najbliżej końcowej krawędzi stołu)...
I wiele innych gier, o których istnieniu nie miałam pojęcia!
Widać było, że dzieciaki też są zachwycone taką formą zabawy :)
to coś trochę jak cymbergaj, tyle że mała "bramka" jest pośrodku, w listwie





cymbergaj

czwórki
coś jak petanque (jak na mój gust :) )

Prócz drewnianych gier moją uwagę na dłużej przykuły też zapasy sumo dla najmłodszych. Widziałam już gdzieś wcześniej te zapaśnicze wielkie, napompowane stroje, ale takie małe, 5-7-lenie skrzaty przebrane za wielkie grubasy i próbujące ze sobą "walczyć" rozwaliły mnie po prostu na łopatki!
Całe to dzielnicowe święto to super sprawa! 
Świetna okazja dla wyjścia z domu, spotkania się z sąsiadami i zabawy na świeżym powietrzu :)
I ja również spotkałam tam naszych sąsiadów oraz poznałam całkiem nowych, a do tego polskich, mieszkających tu w naszej okolicy!
Jakże przyjemny a do tego owocny był ten spacer!

Aż na usta ciśnie mi się przyśpiewka z harcerskich czasów:
Ale nam się podobało, ajajajajaj
Dobre było ale mało, ajajajajaj
Jeszcze by się coś przydało ajajajajaj
Bo to było trochę mało ajajajajaj

czwartek, 1 października 2015

Wino w ogrodzie

Jak już pisałam, ciągle i stale coś się tu wyrabia... 
Nie ma nudy!
Wystarczy wychylić nos z domu, żeby chcąc czy nie chcąc być nagle w centrum jakiegoś wydarzenia.

Tym razem "chcąc"... razem z naszymi znajomymi z Meksyku wybraliśmy się na  Fete des Côtes du Rhône. Z moich obserwacji wynika, że było to jakby otwarcie sezonu winobrania, choć mogę się mylić! 
Cokolwiek to nie było odbywało się w ogrodach Pałacu Papieskiego. Całe ogrody zostały na tę okazję obstawione stoiskami gdzie zakupić można było winko jak również przekąski typowe do wina, czyli deskę serów bądź mięs. Dodatkowo, ogrody wyposażono na ten czas w stoliki i ławy/krzesełka, gdzie to wino wraz ze znajomymi można było konsumować:) Na środku ogrodów stanęła natomiast scena, z której najpierw prowadzono oficjalną część imprezy, a więc śpiewy, przemowy Pani Prezydent miasta i innych ważnych osobistości. W kilku językach odczytano też tekst czegoś w rodzaju modlitwy (?) (niestety, było nawet po chińsku a po polsku nie :( więc dokładnie nie wiem o co chodziło). W drugiej części imprezy była to już scena typowo muzyczna... przy tej okazji napiszę, że pierwszy raz od baaaaaaaaaaaaaaaardzo dawna słyszałam z niej przebój Spice Girls!!! I uśmiałam się i ubawiłam setnie!!! Bo było to w męskim wykonaniu! Dość dziwacznie wyszło :P Takie głupie wrażenie, że niby znam ten kawałek, a jednak jakiś obcy :P

A wracając do imprezy winkowej...
Ze względu na Pyzulę wybraliśmy się tam "tylko na chwilkę". Było jednak tak miło, że zabawiliśmy wiele chwilek :P 
Na szczęście okazało się, że nasze dziecko jest dość imprezowe, żebyśmy mogli tam zostać :) Im głośniej grała muzyka, tym smaczniej spała. Jedyny mankament był taki, że była to jednak impreza masowa i trochę trudno było mi poruszać się naszą karocą między tą masą ludzi! Z drugiej strony jednak byłam jedynym rodzicem jeżdżącym wózkiem po schodach... 
Bo oczywiście nie byliśmy jedynymi rodzicami z dzieckiem! 
Francuzi są pod tym względem super :) 
Dla nich dziecko nie jest przeszkodą do niczego! 
No i bomba! 
Tak powinno być!
Wraz z całą resztą Avignończyków, dzieciatych i nie, siedzieliśmy więc sobie na ławeczce, zasłuchiwaliśmy się w najróżniejsze przeboje muzyczne, miło gawędziliśmy, a Ci co mogli :) degustowali wino... 
Był to jeden z ostatnich bardziej upalnych dni tutaj, a więc nawet wieczór, który zastał nas w ogrodach nie przegonił nas od fetowania tego nie-wiadomo-jakiego święta. Miły chłodek, który przyszedł wraz ze zmrokiem (choć właściwie wcale nie było ciemno, gdyż tego dnia mieliśmy też przyjemność podziwiać piękną pełnię księżyca - pełna tarcza nad pałacem i starym miastem - naprawdę piękny widok!!!) przyniósł wytchnienie dla ciała, a wino dla ducha :P
Impreza nam się nieco przedłużyła względem zakładanych kilku chwil, bo, jak wytłumaczył mi w drodze do domu mój Pan Mąż "przecież od początku było wiadomo, że trzeba spróbować wszystkich kolorów wina" :D
Cóż, dla mnie nie było to takie oczywiste...hehe...
Na całe szczęście kolorów wina było tylko i aż 3 :D
Tym sposobem zdążyliśmy wrócić do domu jeszcze tego samego dnia, tak by nikt nam nie mógł zarzucić, że szlajamy się z dzieckiem po nocy :P