środa, 31 stycznia 2018

Nawet nie wiesz jak bardzo ...

...jestem niewyspana :(

Dziś w nocy, 45 minut po północy Adasiek skończył 8 miesięcy! Co wtedy robiłam? Tuliłam go w ramionach. Podobnie jak godzinę wcześniej i godzinę później... Ponoć się z tego wyrasta, ale póki co obserwuję raczej, że jest coraz gorzej niż lepiej :( Przez pierwsze 4 miesiące było całkiem dobrze w nocy. Jedno, dwa karmienia, przerwa nawet 6 godzin - wszystko wskazywało na to, że szybo uporamy się z nocnymi pobudkami. Niestety, od 1 października jest równia pochyła... Doszło już nawet do 4-5 karmień (czy też może lepiej rzecz "przytulań", bo kto go tam zna co on je :P).  A to oznacza, że nie śpię jak człowiek już równo połowę jego krótkiego życia :(
Oczywiście sporo w tym mojej winy, bo gdybym mu rozdartego, słodkiego jego dziubka cycem nie zapychała to pewnie nie miałabym teraz tych worów pod oczami z niewyspania. Wszystko to jednak "gdybanie". Mieszkają razem z Pyzką, więc nie mogę (ani też nie chcę, bo serce krwawi) brać go na przeczekanie, bo zamiast jednego rozdarciucha będę miała dwóch krzykaczy, z których jednego piersią spacyfikować się już nie da i wtedy to dopiero robi się "bal".
A teraz jeszcze, jakby mało mi było atrakcji nocnych oba skrzaty mają katar. Nie wiem skąd, nie wiem jak, ale oboje mają gluty do pasa i aż rzężą w środku :( Inhalujemy się więc, odsysamy, zakraplamy i tak w kółko. Dnie są jeszcze do wytrzymania... Chociaż higiena okołonosowa u niemowlaka co to nosa dmuchać nie potrafi nie należy do najprzyjemniejszych, to jednak  wszystko jest lepsze niż cierpiące z powodu zatkanego nochala dziecko nocą :( I tak, ostatnie dwa dni to apogeum moich nocnych dramatów. Skulona w chińskie "S" na dziecięcym tapczanie, zakryta kocem po uszy z pominięciem wywalonego cyca rzecz jasna, mamrocząc pod nosem coś w stylu "ciiiiii śpijspijśpiiiijjjj" tudzież mrucząc jak stary kocur bujam się niczym bezdomna sierota kołysząc tak to moje zasmarkane młodsze dziecię. Co kilka-kilkanaście minut podejmowałam próbę odłożenia syneczka do jego własnego łóżka, ale za każdym razem wracaliśmy na z góry upatrzoną pozycję, przy czym powrotom tym towarzyszyły nowe salwy płaczu i moje modły, żeby się chociaż Pyzka nie obudziła...
Codziennie kładę się do łóżka (o ile zdążę się położyć) z nadzieją, że to będzie już dziś, że dziś się prześpię, że to się wreszcie skończy, a młody pośpi łaskawie jak człowiek kilka godzin ciągiem...

Choć to nie elegancko zrzucać winę na takiego małego, słodkiego, bezbronnego człowieka, to prawda jest taka, że rzadziej tu zaglądam, bo mój mózg ledwo zipie. Wszystkie komórki mojego ciała co dnia toczą walkę o utrzymanie otwartych powiek. Kiedy tylko ten stan się zmieni, a ja poza funkcjonowaniem na "autopilocie" odnajdę na nowo siłę na cokolwiek innego niż niezbędne minimum wrócę i do bloga :)
Tymczasem trzymajcie za mnie kciuki!
Ja vs. dzieci starcie drugie, czyli koniec drzemki...

*
A poniżej: "mamo, zrobię wam zdjęcie"  
Jak Wam się podoba? 
Bo ja mam pewne wątpliwości:
1. "Wam" to znaczy komu ?
2. No i nie wiem czy aż taka jestem niewyraźna czy jednak to jeszcze Pyzkowy brak doświadczenia w fotografowaniu.... :P
Tak czy siak fota idealnie ilustruje mój stan :D
 
 

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Babcia i Dziadek - bezcenne skarby!

"Serduszko malutkie dziś mocno mi puka, 
bo złożyć życzenia to jest wielka sztuka..."

Tymi słowami Pyzka zaczęła swój świąteczny wykon z okazji dnia Babci i Dziadka.
Chociaż nie celebrujemy go jakoś nadzwyczajnie, to tak sobie myślę, że właśnie powinniśmy zrobić z tego wielką fetę, bo w tym święcie mieści się ich tak wiele...
To święto miłości dużo piękniejsze niż Walentynki!
To święto dzieci, gdy razem z Dziadkami mogą spędzić niezapomniane chwile, wspomnienia których pozostaną z nimi na zawsze,w przeciwieństwie do klocków otrzymanych na Dzień Dziecka.
To także święto Matki i Ojca, bo to tędy wiodła jakże owocna droga, skoro stali się Babcią i Dziadkiem! :)

Dziadkowie i Babcie...
To dzięki nim dzieciństwo nabiera pełniejszych barw.
To dzięki nim znamy tak wiele piosenek i wierszyków.
To dzięki nim potrafimy rozpoznać 3 gatunki grzybów nim liczymy do dziesięciu, pasjonujemy się rozwiązywaniem krzyżówek (czyli czytaniem Babci pytań w celu uzyskania hasła do wpisania - tak to właśnie u nas było <3) czy grą w karty ('wojna' trwająca 2-3 h :D) jeszcze przed ukończeniem przedszkola.
To skarbnice wiedzy i najlepsi kompani do zabawy, ale to nie puzzle i klocki są ich największymi atrybutami...
Tylko Dziadek potrafi przegrać w szachy z czterolatkiem.
Tylko Babcia zapomina jak kręci się naleśniki w towarzystwie pomocnej wnusi.
Nikt tak jak Dziadek nie przeczyta bajki (szczególnie bez okularów :P) i nikt tak jak babcia nie nakarmi (koniecznie z magiczną posypką!)!!

Nie mogę nie napisać tu, że przykro trochę mi patrzeć na to jak moje pokolenie "odcina się" od rodziców zakładając własne rodziny. Nie wiem czy tylko ja mam takie wrażenie/otoczenie? 
Coraz częściej czytam o troskliwych babciach, obrywających za swoją ciekawskość i wszechwiedzę.
Czy faktycznie tak źle nas wychowywały? 
Czy ich rady i podpowiedzi są nic nie warte?
Czy obok tych komentarzy czy uwag nie można po prostu przejść obojętnie i korzystać z tego co jest zgodne z naszymi poglądami oraz wyobrażeniami na temat wychowywania dzieci, a drugim uchem wypuszczać to, z czym się nie zgadzamy? 
Przecież te babcie, czasem upierdliwe, a czasem nadopiekuńcze chcą tak jak my dobra ich wnuków! I o to chodzi, by były babciami. Kochanymi, rozpieszczającymi, a nierzadko lekko zakręconymi na punkcie naszych dzieciaków!
Każda mama chce dla swoich dzieci jak najlepiej. Wierzcie mi, Dziadkowie dla naszych, Waszych dzieci są właśnie tym "najlepszym" co może je spotkać! Ta bezwarunkowa miłość, oddanie, troska i czas spędzony na wspólnej zabawie, której nie wymyślisz ani Ty ani ja to coś czego nie można kupić za żadne pieniądze. Zatem, jeśli tylko dzieci mają Dziadków to w imię tego "najlepiej" powinniśmy dołożyć wszelkich starań, by nasze pociechy miały z nimi kontakt jak najczęściej! To bezcenne chwile, których nie da się nadrobić za rok, dwa czy pięć.
Nasze dzieciaki szaleją za swoimi Dziadkami i świata poza nimi nie widzą :)
Czasem aż boli patrzeć jak ich "maltretują" z tej miłości, gdy Pyzka życzy sobie, by nakarmiła ją Babusia, ciągnąca za sobą nogi po 10 godzinach poza domem, albo prosi Dziadka zasypiającego na stojąco o setne czytanie bajeczki (przynosi nawet okulary!) czy też skacze mu po plecach pod pretekstem "zbadam Cię". A jednak to dla Dziadków sama radość!
Wierzcie mi, Pyzka nie pamięta co jadła na śniadanie, ale wie którą książkę czytał jej wczoraj Dziadek, jak nazwał chłopca w czerwonej czapce na siódmej stronie i gdzie położył klucze od auta gdy on sam nie ma o tym pojęcia. A co rano, kiedy się ubiera, zdejmując piżamę mówi "najpierw rączka, tak jak nauczyła mnie Babcia". To nic, że pokazywałam jej tę "sztuczkę" wcześniej i później dokładnie 949291045 razy, bo to właśnie ten jeden raz, gdy zrobiła to Babcia - zapamiętała :)


* * *
 
Kochane Babcie i Kochani Dziadkowie !
W dniu Waszego święta życzę Wam zdrowia i siły, 
byście mogli jak najdłużej cieszyć się wnukami 
i cieszyć te wnuki swą obecnością!

I jeszcze wierszyk, bo w takim dniu inaczej się nie godzi:
"Babuniu, Dziaduniu, żyjcie latek tyle,
Póki komar i mucha morza nie wypije
A wy mucho, komarze, pijcie wodę powoli,
Niech się Babcia z Dziadkiem nażyją do woli"

Cudny, nieprawdaż? :D

środa, 17 stycznia 2018

Zabawkowy szał, tylko pudeł nikt nie dał

Obserwując moje, i nie tylko moje, dzieci stwierdziłam ostatnio, że doskonale sprawdza się dla nich stwierdzenie, że "bawi się oczami" :)
Dziwnie brzmi, nieprawdaż? 
Już wyjaśniam o co mi właściwie chodzi...

Mamy dwójkę maluchów w jednym pokoju, a każde z nich posiada całą masę zabawek. Chociaż pokój, który zajmują zapewnia sporo miejsca to i tak czuję się tam trochę jak w sklepie z zabawkami, a minione święta tego stanu zdecydowanie nie poprawiły. Rzecz jasna także i ja jestem tego sprawcą (yyyyy... chciałam powiedzieć Mikołaj :P)
Chciałam, by to, czym bawią się dzieci, było możliwie w zasięgu ich małych rączek Oczywiście z wyjątkiem farb, piasku czy ciastoliny, które to zabawki wydzielam i przy nich asystuję (co by rozszerzanie diety młodego nie poszło za daleko, a przynajmniej nie tak wcześnie :P). 
Jednak "zasięg rąk" to nie wszystko. 
Kluczem do sukcesu (przynajmniej u nas) było wspólne rozplanowanie z Pyzką gdzie i co będzie miało swoje miejsce, i zachowanie tego porządku rzeczy. Dzięki temu od początku sama sprząta zabawki (choć nie zawsze z ochotą) i doskonale wie gdzie ich właściwe miejsce. Zawsze wie też gdzie ma szukać danej zabawki, z którą akurat ma ochotę spędzić czas. Kiedy coś się zmienia, bo np. po świętach przybyło nam rzeczy i trzeba było wygospodarować na nie miejsce, widzę, że i tak na początku biegnie zawsze do starej lokalizacji. 
Ostatnią kwestią jest właśnie "zabawa oczami". Zauważyłam, że Pyzka częściej sięga po rzeczy, które są namalowane na opakowaniu, lepiej wyeksponowane czy też łatwiej dostępne, tj. np. na brzegu półki. Jednak to, jak skonstruowane są niektóre z zabawek zdecydowanie nie ułatwia ich przechowywania...
Pluszaki, grzechotki i inne niemowlęce rupiecie z powodzeniem można trzymać w pudełkach czy koszach, a w razie potrzeby przy macie ustawiać od razu pojemnik z całym asortymentem :) Takie rozwiązanie doskonale sprawdziło się przy małej Pyzce, a i teraz przy Adaśku działa bez zarzutu. Mały problem pojawia się tylko wtedy, gdy jakiś grający przedmiot trafi na dno pudełka i włączy się w najmniej odpowiednim momencie. Mam tu na myśli chodzenie nad podłogą, gdy dziecię ledwo zasnęło, wstrzymane oddechy i błagalne modły w myślach, by udało się opuścić pokój iiii... właśnie wtedy, gdy przestępujesz już próg dzielący Cię od ciepłej kawy i kolejnego odcinka ulubionego serialu (albo też od rozwieszania prania, gotowania obiadu i sprzątania łazienki, life is brutal!) w rzeczonym pudle przesuwa się na boczek uśpiona Twym nuceniem zielona krówka i w całym pokoju rozlega się dźwięczne rżenie konia, któremu producent nie zamontował wyłącznika. To teraz już wiecie, że koń musi stać na regale sam, bez kumpli, co to go mogą odpalić w złym momencie. 
Lecimy dalej...
Maluszkowe klocki: pluszowe i foliowe, plastikowe czy drewniane, magnesowe zwierzątka i klocuszkowa kolejka również mieszkają razem w podobnym pudle i dobrze im tam, a Pyzka zawsze wie gdzie ich szukać. Gorzej tylko z tym, że zawsze musi opróżnić pudełko do cna, by znaleźć to czego szuka. Jak się zapewne domyślacie sprzątanie nie idzie jej już tak ekspresowo...
Lalki dostały osobną półkę na regale i widać, że się zaprzyjaźniły, a duże maskotki zamieszkują pyzkowe łóżko, śpiąc w nogach. Nie wiem jeszcze co wymyślę "potem", które nadejdzie szybciej niż później, bo jej łóżko ma jedyne 160 cm (kto mógł przewidzieć, że nasza dwulatka osiągnie tak szybko rozmiary 4-5 latki?! ).  Niebawem ta pluszowa hałastra będzie trochę przeszkadzać, ale póki co jedynym minusem takiego rozwiązania jest codziennie przekładanie hałdy bałd rozlicznych przed i po spaniu celem zaścielenia łóżka - pikuś! 
Gry i puzzle to najłatwiejsza sprawa, bo z reguły zapakowane są w przystępne pudełka, które można z powodzeniem ustawiać na sobie i mieści się ich sporo na każdej półce. Czasem producenci przesadzają nieco z opakowaniami, stosując klasyczny "przerost formy nad treścią", gdy dwie kostki i talia kart mają pudło 30x30, ale na szczęście takich zabawek (jeszcze?) nie posiadamy.
Co jednak zrobić, gdy pudełko się zniszczyło lub jest całkowicie niepraktyczne?
A co z tymi, które kupiliśmy "luzem" (np. z drugiej ręki)?
Jak ułatwić zabawę dziecku i sobie życie (przystępne opakowanie=łatwe sprzątanie)?
Jako fanka zabaw papierowych musiałam spróbować użyć moich "zdolności" do okiełznania kilku zabawek Pyzki i muszę podzielić się z wami efektami tych prac, bo osiągnęłam niespodziewany sukces na polu produkcji zabawkowych opakowań!
Widzieliście już naszą obórkę, która jest trochę opakowaniem, a trochę zabawką. Teraz możecie zobaczyć, co jeszcze zmontowałam...
Na pierwszy ogień poszły drewniane klocki i gra w łowienie rybek. Klocki miały całkiem solidne oryginalne pudełko, ale było ono beznadziejne dla małych, pyzkowych rączek. Ba! Nawet ja miałam problem, by całą zawartość spakować do środka. Wąski otwór, a pudełeczko skrojone idealnie na miarę to nie jest coś, co zachęci dzieciaka do sprzątnięcia po sobie. Pocięłam więc oryginalny karton tworząc z niego wieczko, a z arkusza brystolu wykleiłam kuwetkę na zawartość. Widać co jest w środku i łatwo się do tego dobrać - sukces! Z rybkami sprawa miała się podobnie, z tym, że dodatkowo, oryginalne opakowanie było uszkodzone (zabawka z duuużej wyprzedaży). Miałam jednak pod ręką inne kartonowe pudełko (po butach jeśli dobrze pamiętam) idealnie pasujące wielkością, na którym to przykleiłam sklepowy front. Efekty możecie obejrzeć na zdjęciu :)

Zachęcona pierwszymi małymi sukcesami, po kilku dniach poszukiwań przydasiów poupychanych w najróżniejszych zakątkach, zabrałam się za zabawki drewniane zajmujące w duecie całą półkę na dziecięcym regale! Dlaczego aż tyle? Ano dlatego, że to drewniane puzzle, które zachowują ład jedynie "na leżąco" (a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało). Te z cyframi kupiłam w second handzie bez pudełka, zaś opakowanie od zegara (kształty + cyfry) przepadło bez wieści zaraz po tym, gdy Pyzka go otrzymała. Szału dostawałam na widok rozwalonych pod regałem klocków i ciągłego "wyjmij mi", bo znów jakaś cyfra z zegara była pod szafą. Musiałam coś wymyślić! W starych teczkach wycięłam okienka, które podkleiłam przezroczystym plastikiem (to właśnie ta "zabawa oczami"), a gumki przemontowałam, by spinały całość nie wzdłuż, a w poprzek. Tylko tyle i aż tyle! Teraz dwie teczuszki stoją pionowo na półce wraz z innymi drewnianymi zabawkami. Spakowane puzzle, po zabawie, nie rozsypują się nim dotrą na regał tak jak do tej pory, a to tylko zachęca do kolejnych z nimi spotkań :)
Ostatnie moje twory dedykowałam zabawkom bezopakowaniowym, które zakupiłam przez internet i przyszły w plastikowych woreczkach. Torebki na puzzle czy klocki to średni pomysł, szczególnie gdy są bez zamknięcia. Podobnie jak w teczkach, do pudełek kartonowych o odpowiedniej wielkości (zawsze wybieram takie, by nie było ścisku, ale też z poszanowaniem przestrzeni dziecięcego pokoju), dorobiłam okienka, a żeby było bardziej dziecięco wierzchy okleiłam kolorowym papierem (moja przedświąteczna zdobycz z KIKa - 1 kg wzorzystego, całkiem grubego papieru za grosze!<3). Wyszło przednio, sami zobaczcie:

Pudełka z okienkiem skradły serce Pyzki, która chętnie sięga po to co widzi, ma "na oczach" :) Sprzątanie to sama przyjemność i tylko z gumkami przy teczkach czasem muszę jej jeszcze pomagać.

Ostatnio znów przyszło kilka paczek (cholerka, teraz się wyda...:P), a w nich m.in. pomponiki czy "włochate druciki" do zabaw manualnych. Choć półki uginają się od czasoumilaczy Pyzka zachwyciła się małymi, kolorowymi kulkami. Oczywiście z paczki wyjęłam je w plastikowej torebce, która dokonała żywota przy pierwszym otwieraniu. Po skończonej zabawie rzuciłam więc tylko "zbierz je w jedno miejsce, a ja później poszukam dla nich pudełka", na co Pyzka odparła "Mamooo, ale z oknem?" :D No i nie ma "zmiłuj". Pędzę wycinać kolejne okno! :P

A Wy jakie macie sposoby na niesforne zabawki?
A może jakaś rada na przyszłość, co z tymi pluszakami L, XL i XXL (największy miś jest większy od Pyzki :( )? Jakieś pomysły?

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Zielona choinka, pachnący las...

Znacie tę piosenkę?
Nie?!
Ja też :P
Ale moja mama ją zna i śpiewała ją Pyzce ostatnio przy każdej możliwej okazji na zmianę z kultową już "Choinko piękna jak las". Skutek był taki, że po powrocie do domu ze świątecznych wojaży córka zażyczyła sobie "inną piosenkę o choince". Zna ją tylko Babusia, więc kiedy nie wiem już jak zbyć temat dzwonię do niej i proszę o wykon :) Mamy na koncie telefoniczną realizację piosenki o cyrku, a także o kucharzu (to również 'pamiątka' po świętach) czy "Malowany wózek". Tej ostatniej już się nawet nauczyłam i cyrk w sumie też ogarnęłam, ale tylko jedną zwrotkę :P Jednak, w związku z tym, że w naszym domu choinka wciąż jeszcze cieszy oczy kolorowymi lampkami, to piosenka o cyrku się nie liczy, bo to choinka stanowi topowy temat do śpiewania, malowania czy innych tworów. 
Malowanych choinek, czy to kredkami czy też farbami mamy już mały pierdylion, a teraz przyszedł czas na stojące dekoracje. Stało się to całkiem przypadkiem i przy 100% udziale Pyzki, która rozwaliła mnie na łopatki swoją kreatywnością!
Otóż, dostałam na urodziny prześliczne ramki na zdjęcia. W naszym domu po remoncie (raptem rok) ściany wciąż jeszcze pozostają gołe (miałam napisać "białe", ale to tylko pobożne życzenie, a piszę jak jest, a nie jak miało być :P), a zatem prezent trafiony na setę :) Rozpakowałam je z folii i zaczęłam chodzić z nimi po domu rozmyślając, gdzie też je powiesimy (pewnie za kolejny rok, bo zryw mamy szalony...). Kiedy już ramki spoczęły na szafie, gdzie poczekają na odpowiedni do rozwieszenia moment, zabrałam się za porządki i zbieranie opakowań. Oczywiście we wszystkich tych czynnościach Pyzka dzielnie mi asystowała. Poskładałam wszystkie narożniki tekturowe, które zabezpieczały ramki, w jeden stosik żeby zajęły mniej miejsca w koszu na papiery i właśnie w tym momencie Pyzka wyjęła mi je z rąk wołając oczywiście "choinka". I tak właśnie zrodził się pomysł na kolejną ciekawą pracę plastyczną, której efekty pozostaną z nami na dłużej :)
Tekturowe narożniki połączyłam klejem i od razu były gotowe do malowania. Starszakowi można dać tekturę do pomalowania najpierw (będzie łatwiej pomalować całość), a dopiero później ją posklejać, ale Pyzka musiała mieć choinkę tu i teraz, bo przecież miała malować choinkę, a nie jakiś tam trójkąt! Do pokolorowania użyłyśmy farb w sztyfcie, które wykorzystałyśmy wcześniej do pomalowania obory :) Te farby to super odkrycie! Mają piękne, żywe kolory, wygodnie się nimi maluje, łatwo zmywają się z rąk, stolika i odzieży (choć tego na sobie nie próbowałam -informacja na opakowaniu, w którą chcę wierzyć), a koszt jednego sztyftu to ok. 2 zł :D Farby wysuwają się jak klej co akurat nasze dziecko uwielbia, z resztą, do poszukiwania tego typu malowidła pchnęło mnie właśnie ciągłe smarowanie przez nią klejem w sztyfcie zamiast przyklejanie czegośkolwiek do poklejonych kartek ;) Jakby mało było ich zalet świeżo pomalowaną farbę można na powierzchni rozcierać wodą i uzyskać bardziej "farbowy" efekt (nie mam pojęcia jak to nazwać, moja choinka na drugim zdjęciu może Wam to wyjaśni ;) ).

 

Jak widać wszystko może się przydać!
Dorośli zawsze patrzą na zawartość pudełka, ale życie już nie raz pokazało mi, że dla dziecka czasem ciekawszą zabawką jest samoopakowanie. Tak będę również wspominać minione święta, bo dla Pyzki ważniejsze było rwanie kolejnych papierów na pudłach niż oglądanie ich zawartości :P 
Mój prezent okazał się idealny dla nas obu, z tym, że jak widać sporo we mnie dziecka, bo wkręciłam się w malowanie choinki na całego ("czyste" farby to ja luuubię!).

środa, 10 stycznia 2018

A w naszej obórce...

Pod koniec jesieni nasze gospodarstwo wzbogaciło się o nowe zwierzęta. Dotąd Dziadek hodował jedynie kury, dzięki czemu dzieciaki mogą liczyć na świeży, zdrowy drób od wybieganych kurczaków, a wszyscy domownicy zajadają się jajkami od szczęśliwych kur. Dziadek nawet mówi o nich tak ładnie "moje dziewczynki" i pewnie dlatego tak dobrze się niosą :) Teraz jednak zachciało się Dziadkowi rogacizny i sprowadził nam do domu za jednym podejściem całkiem niezłe stadko... Krowę, byka, kozła, barana oraz dwa konie!! 
Jak się pewnie domyślacie wywołało to ogólny zachwyt, szczególnie u Pyzki :)
Kiedy już nacieszyła się tą gromadką zaczęliśmy zastanawiać się gdzie to towarzystwo  ulokujemy...

Marzyła mi się czerwona obórka, więc wzięłam sprawy w swoje ręce i oto jest:

Ma podnoszony dach, okna, przez które można zaglądać do środka oraz otwierane na oścież drzwi. Jest pięknie czerwona i mieści idealnie wszystkie zwierzaki! 


Pyzce mieszkanie dla jej nowych towarzyszy bardzo się spodobało :)
Teraz zabawki są uporządkowane, a gdy przychodzi czas ich wypasania na dywanie przenoszone są z całą chałupą :) Kojarzycie te wykładziny z ulicami, domami i trawnikami? To właśnie na tych trawniczkach skubią trawę nasze krówki i konie. Dzięki obórce zaparkowanej na którejś z posesji wiem, że właśnie nadszedł czas wypasu i baczniej patrzę pod nogi. Musicie wiedzieć, że tej wykładziny, którą dzieci tak uwielbiają za tory do wyścigów samochodowych czy trawniki dla krówek i koni ja szczerze nienawidzę, bo nic na niej dojrzeć się nie da i regularnie włażę na coś, co boleśnie rani moje stopy. Kiedy jednak na środku stoi obora wiem już, że coś się święci ;) 

Figurki zwierzątek i obórka marzyły mi się dla Pyzki jeszcze z czasów Francji, bo tam w przedszkolu często się tym bawiłyśmy. Jednak zakup oddzielnej zabawki tak gabarytowej jak obora wydawał mi się przesadą. Co innego kilka figurek zwierzaków, które można wykorzystać w różnych zabawach. Postawiłam więc na oborę własnej roboty, którą, tak jak kiedyś tekturową kuchnię, zutylizujemy, kiedy nie będzie nam już potrzebna, a czas świetności zwierzaczków przeminą. 
Polecam każdemu takie rozwiązanie!
Nie tylko zabawki ze sklepu, nowe, piękne i dopracowane w każdym szczególne, a przede wszystkim drogie, mogą bawić. Tyle samo frajdy może sprawić wspólne zrobienie samemu czegoś podobnego do sklepowego, co dziecko będzie na pewno miło wspominać :)

Nasza obórka to tekturowe pudło powycinane nożykiem do papieru, trochę samoprzylepnego białego papieru na ramy okien i drzwi, klej Magic (ten z czarodziejem) i czerwona farba w sztyfcie (obiecuję, że o nich napiszę!!) roztarta wodą. Tylko tyle, a aż tyyyyle radości :D
Zrób to sam!

wtorek, 9 stycznia 2018

W krainie przedszkolności

Jesteśmy z lasu :)
Wyjście z domu na spacer nie gwarantuje spotkania żywej duszy... 
Czasem jednak zdarza się, że trafimy na innych spacerowiczów, ze wsi, tej samej, ale wyasfaltowanej jej części, którzy zapuszczają się w nasze rejony po śpiew ptaków i wolną od aut trasę do dreptania albo chowają się przed wiatrem. Takie spotkania zawsze odbijają się w domu szerokim echem, bo Pyzka szalenie przeżywa możliwość obcowania z ludźmi, szczególnie w jej rozmiarze. A kogóż, jak nie mamy z dziećmi, możemy spotkać błąkając się po lesie o 11 w południe? :) 
Ostatnie dni były szalenie obfite w te spotkania, co rozpamiętywałyśmy następnie w domu, ćwicząc wciąż od nowa imiona małych koleżanek i kolegów: "- Mamo, powiedz mi jeszcze raz,  kogo spotkałyśmy? - Najpierw Marcelinkę z mamą na rowerku, a później Kornelkę z mamą w wózeczku", "- A jutro? (ma na myśli wczoraj :D) - Robercika z mamą i Laurkę z babcią. - I jeszcze Kornelkę w wózeczku?", "- Byłam z Elonem w kulkach i bawiłam się o tak i o tak" (Elon to oczywiście Leon).

Świąteczno-noworoczne spotkania były doskonałym czasem, by nasza pociecha pobawiła się trochę z jej podobnymi osobnikami i zaspokoiła choć trochę potrzebę towarzystwa. Cioteczne rodzeństwo jest trochę starsze, a Pyzka zapatrzona jest w nie bez pamięci. Na szczęście dla niej jest duża i komunikatywna (to mało powiedziane), więc traktują ją jak partnera w zabawie i dobrze się dogadują :) Szaleli autami, stawiali bazy, badali się, a kiedy nie patrzyliśmy, skakali po łóżkach do utraty tchu... Ledwo to przeżyłam, a od samego patrzenia było mi słabo ;P Z drugiej strony jednak cieszyłam się jak głupia, bo widziałam ile radości kompani w zabawie potrafią sprawić memu dziecku. 
Niestety, nic nie trwa wiecznie i każde, nawet najbardziej udane spotkanie, musiało dobiec końca, a my wróciłyśmy do lasu. 
Co nas ratuje przed brakiem towarzystwa w domu?
Marzenia o przedszkolu :)
Pyzka ruszy w przedszkolne mury za 8 miesięcy, a póki co...
Dzięki hojnemu Mikołajowi codziennie, a nawet kilka razy dziennie, zwiedzamy przedszkole Przemysława Liputa w "Roku w przedszkolu". Każde odwiedziny to wycieczka z innym dzieckiem i oglądanie placówki jego oczami :) Pyzka to uwielbia! Przy każdej kolejnej rozkładówce pyta wciąż od nowa "Co robi Mirka? (Krzyś/Jaś/Zuzia itd..)" :D To doskonała książka obrazkowa, wychwalana na wszystkich możliwych blogach książkowych czy parentingowych, więc powtarzać się nie ma sensu. Napiszę tylko: polecam gorąco każdej mamie przyszłego przedszkolaka! 

Jak już wspominałam we wcześniejszych wpisach, szalenie ubolewam, że w najbliższej okolicy nie mam żadnego klubu malucha, gdzie mogłabym zapewnić Pyzce towarzystwo, choć raz w tygodniu ;( Pod tym względem zawsze będzie mi tęskno za Avignon i tamtejszą placówką, gdize obie miałyśmy sporo frajdy. Jest jednak małe światełko w naszym mroku, które nazywa się "Przedszkolandia". Za daleko tam mamy od siebie z domu, ale za każdym razem, kiedy odwiedzamy moich rodziców staram się z tego dobrodziejstwa korzystać.
W czym rzecz?
Przedszkolandia to zajęcia dla dzieciaków odbywające się w sali zabaw Kids&Fun w Markach. Bywałyśmy w tej salce już wcześniej (jeszcze gdy byłam w ciąży z Adaśkiem), prawie zawsze jednak jako jedyne czy z jednym tylko dzieckiem do towarzystwa :( Niestety, w godzinach porannych dzieciaki są zwykle w przedszkolach, żłobkach czy u niań, a takich leniwych bab jak ja co to siedzą z dzieciakami w domu i łażą po salach zabaw to ze świecą szukać :P Przedszkolandia działa jednak jak magnes na dzieci i ich mamy!
Dzięki niej w grudniu kilka dni spędziłyśmy w towarzystwie Pyzce podobnych ludzików i przemiłych Pań, które świetnie animowały czas maluchom. Zajęcia trwają od 10 do 13 i z tego co widziałam biorą w nich udział dzieciaki od ok. 1,5 do 3 lat. Jest czas na wszystko: zajęcia plastyczne, muzyczne, ruchowe, szaleństwa w kulkach, a nawet małą przekąskę we wspólnym gronie... Wszystko co małemu adeptowi przedszkola do szczęścia potrzebne. 


Jest kawa i stolik z krzesełkiem, czyli to co mamie może przydać się podczas zajęć :) Jest też możliwość zostawienia pociechy pod skrzydłami opiekunek. Z tego to akurat grzech nie skorzystać! Pyzka wybawiona, zakupy zrobione, Adasiek przespany. Same zalety, a jest ich duuużo więcej :) 
W pochmurne czy zimne dni sala zabaw to dobra opcja na wyjście z domu i zmianę otoczenia. Lubię tam bywać i bez Przedszkolandii (wtedy happy hour to 2 h w cenie 1, między godz. 10 a 15 :D), bo jest przestronnie i bezpiecznie, a Adaś może bawić się na macie kiedy jego siostra układa kolejkę czy zjeżdża na zjeżdżalni do basenu z piłkami. Po takich szaleństwach, z dziećmi w grupie czy też bez, Pyzka śpi swoją drzemkę jak głaz, a ja muszę ją siłą podnosić na obiad (nie ma szans, że o 13 coś zje, bo zasypia drepcząc do domu)  po 3 h odpoczynku! (to dopiero zaleta! :D)
Strasznie żałuję, że nie możemy bywać tam częściej, bo takie spotkania doskonale przygotowują dziecko do przedszkolnej przygody. Pyzka została sama na godzinę na drugich zajęciach, a przy trzecim razie pojechałam na zakupy do centrum handlowego (dla tych co znają Marki >> to nie była Prima :P) i wróciłam po nią na zakończenie zajęć. Jak przeżyła nasze pierwsze małe rozstania i pozostawienie "z obcymi"? Gdy wróciłam i stanęłam w drzwiach salki podniosła na mnie oczy znad kubeczka i powiedziała "- Mamo, jem serek". Skinęłam na to głową, a ona wróciła do jedzenia, by po kilku sekundach spojrzeć na mnie znów ze słowami "- Już wróciłaś?" Tak bardzo moje dziecko przejęło się rozstaniem... 
Na pewno będziemy odwiedzać Przedszkolandię przy każdej możliwej okazji, a w domu wspominać z uśmiechem na twarzy i całą półką pięknych prac plastycznych wesołe zabawy, w których mogłyśmy brać udział.