czwartek, 25 lutego 2016

Muzykalnie

Lubię muzykę!

Lubię słuchać...

Lubię też śpiewać.. najlepiej gdy nikt nie słyszy...
Nikt, kto mógłby to obśmiać (podcięłoby mi to skrzydła :P ), nagrać czy chociażby opowiedzieć światu o tych żałosnych kocich dźwiękach wydobywających się z moich trzewi :P

Śpiewam zatem co dnia, od rana do wieczora, bo moja córka nie potrafi jeszcze mówić :)
Co lepsze, śmieje się, gdy to robię :D 
Nie, nie obśmiewa, a śmieje się, czym wyraża swą radość. A skoro jej się podoba, a ja chcę żeby była szczęśliwa, to robię często to, co ją cieszy... 
Tym sposobem obie jesteśmy zadowolone :)
Pyzka muzykę i moje śpiewy zna jeszcze z brzucha. Jest więc już obeznana z moim bezgranicznym brakiem talentu muzycznego porównywalnym z ogromną pasją do wydobywania z siebie dźwięków. A skoro muzyka towarzyszy jej od samego początku i co dnia, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że i ona zapała doń wielką miłością. 
Zdecydowanie się nie pomyliłam. 
Nasze wszechstronnie uzdolnione, umuzykalnione dziecko ma nawet swoje ulubione piosenki, które wprowadzają ją w lepszy nastrój... Dziwnym trafem pozycje te pokrywają się z tymi, z którymi i ja sympatyzuję :P 
O ile ta część jej muzykalnego "JA" jest nieszkodliwa i obu nam sprawia niemałą przyjemność, o tyle już trenowanie zdolności wokalnych kilkukrotnie spędziło mi sen z powiek, dosłownie! Obawiałam się, że jej kariera podąży w kierunku śpiewu operowego... Na szczęście jednak Pyzka nie ogranicza się do jednego stylu i aktualnie bliżej jej do "po po po po poker face, po po poker face" (co znieść mi zdecydowanie łatwiej, no i szyby się nie trzęsą :P) z okresowymi wyskokami w stronę Urszuli Dudziak. Nie mogę jednak krytykować jej poczynań, bo sama nie jestem lepsza... Śpiewamy więc sobie na zmianę i w miarę dobrze nam z tym.
Są jednak dni, gdy słuchanie i śpiewania nie wystarcza...
Wtedy trzeba grać!
Nawet nie myślałam jeszcze o dzieciach, gdy u niektórych znajomych podziwiałam wyczyny ich latorośli. Zarzekałam się wówczas, że każdy kto w podarku przyniesie mojemu przyszłemu dzieciaczkowi grającą zabawkę będzie miał zakaz wstępu do naszego domu :P Życie jednak weryfikuje wszystko... Jak każdy doskonale wie, im więcej hałasu robi zabawka tym lepiej.
Pyzka ma kilka pozycji w swym "pudle uciech" wydających rozliczne dźwięki. Część z nich (O dzięki Ci wszechświecie!) ma regulację głośności. Jest jednak wśród nich prawdziwy HIT. Zabawka, która dyskwalifikuje wszystkie inne.
PIANINKO
Jest ono częścią chodzika-jeździka -prezentu od Mikołaja (tu dziękujemy raz jeszcze wszystkim kochanym Mikołajom!). W związku z tym, że Pyzka na całą zabawkę była jeszcze za mała, bystra mamusia dała dziecku do zabawy to, co na ten czas się nadawało.
No cóż...każdy popełnia błędy :P
Gdybym tylko wiedziała, że będzie to nasza główna "uciecha" z pewnością odroczyłabym mój wyrok i nie zabierałabym tu tego instrumentu.
Pianinko to nie ma oczywiście regulacji głośności.
Ma 5 przycisków z dźwiękami z gamy oraz 4 klawisze - zwierzątka, które prócz "miau" czy "hau" mają też ukryte w sobie melodyjki...
Pyzka pianinko uwielbia.
Ja szczerze nienawidzę!
Jest to zabawka pt. "ostatnia deska ratunku", czyli na marudne popołudnie, przegapioną popołudniową drzemkę i inne sytuacje kryzysowe.
Jak zwykłam mawiać: "Koi nerwy Pyzki, a szarga moje".
Zastawiacie się, czemu aż tak działa mi na nerwy.
Ano temu, że nie lubię kotów.
Serio...
Niech tam sobie ludzie mają... nic mi do tego... ale nie w moim domu!
Ja jestem "psiara" :P
A tymczasem, nie wiem doprawdy jak moja córka to robi, ale zawsze, ale to zawsze, czy pianino leży na wznak, czy też plecami do góry... Po prostu zawsze uderza rytmicznie tak lub kładzie np. łokieć na zabawce w taki sposób, że nie robi ona nic innego jak tylko miauczy!
Miau, miau, miaumiaumiau... mi..miaumiaumiau..miamiau... miau miau

Masakra, masakra, masakmaskara...masamasakramasakrmasamasakraaaaaaaa.........

Za każdym razem gdy to słyszę modlę się w duchu by kot się "spalił".
Nie wiem czy to możliwe...
Z drugiej strony, widząc jaką ma radość przy tym całym "graniu" nie mam serca jej tego odbierać...
(czasem też sobie, choć wiele razy biłam się z myślami czy wolę marudzenie czy 'miau')
Tym sposobem, jak każda kochająca swe dziecko matka, zaciskam zęby i raz na jakiś czas pozwalam Pyzce wyżyć się artystycznie...
...oraz na mnie :P


poniedziałek, 22 lutego 2016

Chodzimy "do dzieci" :D

Zawsze mi się wydawało, że małe dzieci nie bawią się ze sobą po prostu, dlatego...
... że są małe, że wystarcza im własne towarzystwo,
... że nie chcą dzielić się zabawkami, 
... nie potrafią dzielić się pomysłami na zabawę w związku z niemożliwością skomunikowania się (werbalnego)... 
Dużo miałam pomysłów na to czemu roczne-półtoraroczne czy nawet dwuletnie szkraby zdają się być "samotnikami". 
Odkąd poznałam w szpitalu "Kaśkę", mamę rówieśnicy mojej Pyzki, spotykamy się raz na jakiś czas by wypić razem herbatę, wymienić się doświadczeniami, ponarzekać czy po prostu pogadać, jak dorosły z dorosłym :) W tym czasie nasze dzieci "bawią się ze sobą". Piszę to w cudzysłowie, gdyż to zabawa, ale nie-zabawa... Otóż córka Kaśki bywa w żłobku odkąd skończyła drugi miesiąc życia. Niesamowite, jak widać po niej, że ma kontakt z innymi małymi stworzeniami. Lara żywo interesuje się moją córką. Chętnie wyciąga do niej dłonie, by "obadać" z czym ma do czynienia. Dotyka więc głowy, łapie ucho, wkłada palce do buzi... Można rzec, że się z Pyzką bawi :) 
A co Ona na to? 
Dla mojej Pyzki Lara jest obiektem niezidentyfikowanym, któremu poświęca 0% swojej uwagi. Interesuje ją klocek, lalka czy piłka dzierżona w dłoni Lary, ale nie ona sama.  
Po tej obserwacji stwierdziłam, że może to nie jest tak, że dzieci nie chcą czy nie potrzebują się ze sobą bawić... Jeśli tego nie robią, to chyba dlatego, że nie umieją, bo niby gdzie miały się nauczyć?!

W przychodni, gdzie co tydzień prowadzam Pyzkę na kontrole wagi, wzrostu, czerwonej kropki za uchem jeśli takowa się pojawia, dowiedziałam się o miejscu, w którym spotykają się rodzice z dziećmi, takimi szkrabami jak mój. To rodzaj żłobka, ale takiego, w którym podczas pobytu dziecka to rodzic się nim opiekuje. 
Wiedziałam o tym punkcie już od dawna... I podarować sobie nie mogę, że dopiero teraz postanowiłam się tam wybrać. Choć pielęgniarki gorąco mnie zachęcały jakoś nie mogłam się zebrać szukając wciąż nowych wymówek....jak nie na pogodę, to na Pyzkę, że za długo spała, a przecież spotkanie na 9 rano w centrum...zawsze znalazłam coś! 
Prawda jest taka, że trochę obawiałam się co ja tam powiem, tego że nie mówię po francusku no i tego jak mnie przyjmą, jak się dogadam... takie tam można powiedzieć 'głupoty'!
Spotkania z Kaśką i jej córką uświadomiły mi jednak, że powinnam spróbować, że może to dobry pomysł na socjalizację Pyzki.
W ubiegły czwartek zebrałam się więc w sobie i ruszyłyśmy "do dzieci".
I zakochałam się w tym miejscu bez pamięci!
Żłobek jest nieodpłatny, znakomicie wyposażony, przestronny, jasny, czysty, bezpieczny...
Nie ma zapisów, rezerwacji - przychodzisz i jesteś!
Spotkania są 3-godzinne, ale można przyjść kiedy się chce.
Ilość miejsc ze względów pojemności sali jest ograniczona do 10-ciorga dzieci, a więc 20 osób, warto więc przyjść wcześniej niż później... mało prawdopodobne by o 11 było jeszcze wolne miejsce.
Wspaniałe miejsce, gdzie każdy odnajduje coś dla siebie...
Dzieci mają kontakt z rówieśnikami oraz dostęp do przeróżnych zabawek...innych często niż te w domu.
Dzieci bawią się z dziećmi, z mamami, mamy wymieniają doświadczenia, plotkują, piją herbatkę i obserwują poczynania swoich pociech :) 
Po dzieciach poznanych w tej grupie, podobnie jak po Larze, widać, że kontakt z innymi szkrabami dobrze im robi.
Spotkania w tym gronie z całą pewnością dobrze zrobią również mi :) Mam szansę poznać nowych ludzi, bywać w dorosłym towarzystwie, rozwiewać swoje wątpliwości z zakresu 'okołorodzicielskiego' często związane z nieznajomością języka... a także, w dalszym ciągu, uczyć się francuskiego... także od dzieci (to nawet łatwiejsze, bo rodzice mówią pojedyncze słowa i to bardzo wyraźnie!!).
Gdy wróciłyśmy Pan Mąż zapytał: "Jak było?", na co szczerze odparłam, że dzięki temu spotkaniu nasza córka nabyła pierwszego mini-guza na czole.
Jako, że to córunia tatunia nieco się zmartwił. Reszta relacji z dnia również nie wprawiła go w zachwyt...
Poza guzem nabitym pokaźnych rozmiarów grzechotką nowo poznana, starsza o 5 miesięcy, koleżanka - Jasmin - uraczyła bowiem naszą córkę palcem w buzi, oku, jak również szczypnięciem w policzek. Obie z jej mamą stale ich oczywiście pilnowałyśmy, ale jak wiadomo....to tylko dzieci! Nie mają wyczucia ani pojęcia, że mogą zrobić krzywdę! Na szczęście tylko w opisie wygląda to tak brutalnie... (przy tym wszystkim ja nauczyłam się słowa 'delikatnie', które mama Jasmin powtarzała co 10 sekund - nauka przez powtarzanie!!!! :P ).
Zastanawiacie się co na to wszystko Pyzka?!
Pacnięciem grzechotki zachwycona nie była i jakaś tam łezka się zakręciła w oku, ale tak poza tym to leżała na brzuszku i bawiła się po swojemu nie mając pojęcia co też wokół niej się wyrabia!
Jestem jednak przekonana, że po kilku spotkaniach w tym zacnym gronie nauczy się współistnienia w takiej grupie i z pewnością za kilka tygodni to ja będę przepraszać którąś z mam, gdy jej pociecha oberwie łopatką oraz strofować Pyzkę by bawiła się delikatnie...
...a dzięki pierwszej "lekcji" wiem już jak zrobić to po francusku, tak by francuska mama była pewna, że udzielam reprymendy  :P


 

piątek, 19 lutego 2016

Mniej udany dzień z życia...

W ubiegłym roku zaszczyciły nas aż 3 piątki 13-tego.
Nie wiem czy pamiętacie, ale ja osobiście w takie "zabobony" nie wierzę...
Pisałam już o tym właśnie rok temu tutaj.

Każdy jednak miewa swoje pechowe czy mniej udane dni...
Dla mnie wyjątkowo ciężki był poprzedni piątek, prawie 13-ego, bo to był 12-ty :P
Ale po kolei:
Według wszelkich prognoz pogody miało padać cały ubiegły tydzień.
Siedziałyśmy więc w domu rozważając wciąż od nowa możliwość wyjścia na spacer.
Co ciekawe, prognozy na piątek były raczej pozytywne, co śledziłam wyjątkowo dokładnie, bo właśnie w piątek miałam wyjście obowiązkowe.
I to na drugi koniec miasta!
Spacer na 45 minut całkiem żwawym tempem.
Choć można ogarnąć to w miarę znośnie autobusem preferuję dla zdrowotności pokonywać ten dystans marszem.
Niestety, tym razem przewidywania pogodowe się nie sprawdziły a w piątek od rana lało jak z cebra!
Spotkanie jednak umówione, więc zafoliowałam pyzkową karetę, przywdziałam kalosze i ruszyłyśmy w świat.
Szczęśliwie, mamy skrót przez cmentarz.
Nie zdążyłam więc mocno zmoknąć nim byłyśmy już w autobusie.
Ciekawostka: trasę autobusem pokonałyśmy jedynie 5 minut szybciej niż pieszo!!!
Gdy byłyśmy już u celu odebrałam telefon od zmartwionego Pana Męża, który dzwonił z dobrą radą, bym wzięła auto....
HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA
Omal się nie rozpłakałam!
Nie jeździłam od ponad roku... Może na "własnym podwórku", w Polsce, nie miałabym takich oporów, ale tu samo patrzenie jak oni jeżdżą napawa mnie strachem! Muszę się w końcu zebrać w sobie i zasiąść znów na miejscu kierowcy, by nie zapomnieć jak to się robi! Pomysł jednak by zrobić to w strugach deszczu, z jedynym pasażerem w postaci Pyzki średnio mi się podobał (choć muszę przyznać, że rano, gdy zobaczyłam co dzieje się za oknem przemknęło mi to przez myśl...baaardzo szybko :P.
W drogę powrotną również wybrałyśmy się autobusem. Korzystając zaś z okazji, że w ramach biletu można zmieniać linie autobusowe w ciągu 60 minut postanowiłam wyskoczyć na chwilkę koło naszego ekskluzywnego bazaru w środku miasta (Les Halles, o którym już pisałam :)), bo tylko tu kupić mogę komplet warzyw i świeżutkie mięsko z każdego stworzenia na zupy dla mojej księżniczki. Niestety, tym razem kompletu warzyw nie było...
Żeby tego było mało gdy wyszłam z budynku przed oczami tylko zamajaczył mi koniec mojego autobusu. 
Trudno...daleko nie mam, deszcz chwilowo prawie ustał...dam radę!
A może nie ma tego złego, pomyślałam - zajdę do sklepu po resztę składników do zupy...
Po drodze znów trochę się rozpadało, więc przyspieszyłam kroku, by już po chwili czuć strugi potu pod nieprzemakalną kurtką... Do tego wkładka w kaloszu przesunęła się, boleśnie obierając stopę. Wszystko to nic, pomyślałam. W końcu zbliżałam się już do domu i miałam jeszcze szansę na krótką podwózkę autobusem, ostatnie 3 przystanki. Niestety, według rozkładu szansę tą pogrzebał mój pobyt w sklepie, a raczej kolejka przy kasie, bo w sam raz zrobiła się 12:15 i cały Avignon ruszył na lunch... Starałam się jednak nie tracić ducha. Dziarskim krokiem w strugach niezbyt rzęsistego, aczkolwiek równego deszczu (nie tam kapuśniaczku) ruszyłam w stronę domu...
Zapału starczyło mi niestety na jakieś 8-10 kroków, po których to, na ostatniej prostej, 800 m przed dotarciem do domu jakiś skończony palant ochlapał mnie wodą z pobliskiej kałuży. Hmmm...chyba "ochlapał" nie jest tu najlepszym słowem... On mnie zalał...totalnie!
Przejechał obok mnie z prędkością światła, tak, że woda spod jego kół górą nalała mi się do kaloszy (kalosze wersja podkolanowa, nie zakostkowa!). Byłam przemoczona do suchej nitki... Galoty i spodnie przykleiły mi się do tyłka uniemożliwiając normalne poruszanie się. Dobrze, że miałam na głowie kaptur, a rzeczony pół-mózg nadjeżdżał z tyłu, więc przynajmniej głowę miałam względnie suchą. 
Byłam bliska płaczu z wściekłości. 
Jak można być takim palantem?! 
Dokąd on się tak spieszył?! 
Jeden pas, a za 100 metrów światła... 
Po prostu regularny matoł! 
Między innymi przed takich orłów nie wsiadam za kierownicę - nie chcę być współużytkownikiem ulicy z kimś takim! Skoro nie możemy egzystować obok siebie w układzie ulica-chodnik, to co dopiero ulica-ulica?!
W jednej sekundzie przypomniało mi się też, że taka sama "przygoda" spotkała mnie rok temu pod poprzednim mieszkaniem. Wówczas turlałam przed sobą jedynie skromny brzuszek, a nie jak teraz wózek-czołg :). No i dobrze, że jest taki, a nie inny, bo Pyzka w swojej zafoliowanej karocy na szczęście nie poczuła tego tsunami - spała jak anioł. Rzuciłam jeszcze tylko okiem na zakupy "licząc straty"... zupa w torbie ułożonej w koszyku pod wózkiem była prawie gotowa...  
Ehhh...
Ledwo doczłapałam się do domu, przemarznięta, mokra i wściekła wtaszczyłam cieknący wózek na drugie piętro i ze smutkiem stwierdziłam, że muszę porzucić go na klatce, bo nasz domowy garaż nie ma drenażu :P 
Mimo zmęczenia po tych deszczowych przygodach starałam się nadal z optymizmem patrzeć na resztę dnia. Pozostało tylko ukręcić szybko zupę i już oczami wyobraźni widziałam chwilę relaksu...
Może zdzwonię się z przyjaciółką, popiszę bloga...
Pyzka w tak zwanym międzyczasie udała się na popołudniową drzemkę, warzywa wesoło podskakiwały we wrzątku - wszystko wyglądało idealnie...
Blisko 2 godziny później, padając na twarz nad ostatnim słoiczkiem pt. "potrawka z fasolki szparagowej z królikiem" usłyszałam wesołe gaworzenie Pyzy oznaczające koniec jej spania. Zawsze wydawało mi się, że lubię gotować. Nadal "trochę" tak jest. Jednak gotowanie dla dziecka, gdy nie chce iść się na łatwiznę jest mega czasochłonne. W życiu się nie spodziewałam, że podziobanie warzyw do potrawki w drobne kawałeczki zajmie mi aż tyle czasu! (Tak, wiem, można to zmiksować...tylko po co sobie życie ułatwiać?! Wymyśliłam, że chcę, by moje posiłki miały zróżnicowaną teksturę...).  Coś za coś...
Tymczasem nadszedł czas podwieczorku, wekowania słoików, gier i zabaw rozlicznych, a gdzie obiad dla mnie?! No i Pana Męża oczywiście, który jak się domyślacie, potrawką z fasolki w wersji light się nie zadowoli...
Zaraz, zaraz... A czy ja coś dzisiaj jadłam?! 

Ufff...
To był naprawdę ciężki dzień!
Przetrwałam...
Na szczęście dzięki takim gorszym dniom inne są dobre lub jeszcze lepsze :)
Nie codziennie pada deszcz...
Zwykle nie korzystam z autobusów, więc mi nie uciekają :P
No i gotowanie dla Pyzki wypada raz na 5-7 dni, czyli całkiem znośnie...
A gdy w jedno popołudnie posłoiczkuję wszystkie kolory tęczy na każdy dzień pozostałe dni tygodnia obfitują jedynie w przyjemności :)
Jedno niestety jest niezmienne - francuscy kierowcy ;/
Straciłam do nich cierpliwość i aktualna moja taktyka odwetowa nosi pseudonim "Święta krowa (z wózkiem)".

środa, 17 lutego 2016

Brykusiowo w wersji fit, czyli mrówki - reaktywacja

Całkiem niedawno ogłaszałam tu nadejście wiosny...
Pogoda była wręcz bajeczna, co dało się z pewnością odczuć na blogu, bo po nowych wpisach ni widu ni słychu :P

Żeby nie było Wam jednak tak całkiem zazdrośnie napiszę, że moja radość nie trwała zbyt długo. Udało nam się wprawdzie otworzyć wiosenny sezon wycieczkowy (obiecuję, że fotorelacja wkrótce pojawi się na blogu...), ale zaraz po tym nawiedziły nas wiatry, deszcze i chłody.
I tak, prawie cały ubiegły tydzień spędziłyśmy z Pyzką w domu.
Co 10 minut wyglądałam przez okno oszacować warunki pogodowe... 
Co 15 zaś zmieniałam zdanie co do tego czy wyjdziemy na spacer czy też nie...
Niestety "nadmiar" czasu spędzony w domu nie przełożył się wcale na nadrobienie wszelkich zaległości (jak wyżej: po wpisach ni widu ni słychu :P ). 

Rozleniwiłam się, gdy tu przyjechaliśmy, bo prócz noszenia brzucha nie miałam nic do roboty... 
No i weszło mi to w nawyk!
Lenię się więc wszędzie tam, gdzie mogę... 
A może jednak się nie lenię?!
Bo nie mogę lenić się w sprawach domowych (no, może umiarkowanie :) ), gotuję więc, piorę, zmywam naczynia (bo mamy ich zbyt mało by zalegały w zlewie - nie pozmywam po śniadaniu, to obiad na gazecie ;P), odkurzam podłogi, by Pyzka miała nieograniczony zasięg we froterowaniu ich brzuchem... Odkładam jednak na bardzo powoli nadchodzące "potem" prasowanie, którego szczerze nie znoszę! Taktyka ta zwykle prowadzi mnie do kumulacji 2-3 rzutów prania, co doprowadza mnie do rozpaczy, gdy tylko na nie patrzę! 
Jeśli zaś chodzi o hobby to nie może być mowy o lenistwie... W końcu ma mi to sprawiać przyjemność! Jeśli więc mam czas, a jednak nie wyklejam papierów to znaczy, że nie mam na to weny czy ochoty (lub też materiałów :( )...
Podobnie jest z blogiem.
Stety dla mnie i może niestety dla fanów mojego pisania czy wyklejania od blisko 7 miesięcy pasjami spędzam czas na podłodze turlając się, śpiewając, robiąc niestworzone miny i wygibasy... I odnajduję w tym prawdziwą frajdę! Odkryłam jednak przy tym, że święta w Polsce nieźle dały mi się we znaki, a niektóre figury są dla mnie niemożliwe do wykonania z racji pochłoniętych ilości sernika. 
O ile skłony do podłogi do Pyzki podać/zabrać/przełożyć/podnieść/opuścić itd. są gimnastyką konieczną, niemożliwą do uniknięcia, a przy tym mało rzucającą się w oczy jako "ćwiczenia" (bo może i jest to 1000 powtórzeń, ale nie seriami, a co 10-20 sekund :P jest więc chwila czasu na odpoczynek) o tyle aktywność fizyczna pt. 'dla zdrowia, formy i figury', generująca siódme poty, ból i zmęczenie zawsze była dla mnie nieosiągalna z racji chronicznego braku motywacji (lub jej szybkiego - 48 h - zaniku). 

Wraz z nadejściem pierwszych ciepłych dni przewietrzyłam szafę w poszukiwaniu wiosennej odzieży i z przykrością stwierdziłam, że podczas naszej nieobecności jakieś złośliwe kalorie pozwężały mi kiecki!! Tego już było dla mnie za wiele...
Postanowiłam skończyć z ciastkami z czekoladą, od których zdążyłam się już poważnie uzależnić i z dnia na dzień (bo jak wiecie nie używam postanowień noworocznych, adwentowych czy postnych...a więc nie od lutego, poniedziałku, środy popielcowej czy innej magicznej daty, ale już, natychmiast) naprawić to co zdążyłam popsuć od października (tak, tak...dwie wizyty w Polsce i mój tyłek to "wielka klapa" :P)...

Oj, ciężko u mnie z motywacją...naprawdę ciężko, bo jestem mistrzem w szukaniu sobie wymówek...
Założyłam jednak sportowy ciuch, odpaliłam żwawą muzę i ruszyłam do walki z moimi fałdkami.
Pierwszych kilka minut rozpierała mnie duma z samej siebie, że to robię...
Potem nadszedł etap pogawędek z córką pt: "nie martw się, mama nie zwariowała, tak sobie tylko podskakuję"... Nie trwał on jednak długo, bo powoli zaczęło brakować mi tchu...nie było więc mowy o dalszym gadaniu... Skoncentrowałam się tylko na tym by przetrwać... Na szczęście kolejnym etapem były ćwiczenia w parterze. Córka zadowolona, bo mama blisko... Ja chyba też, choć pot zalewał mi oczy, to jednak "teraz sobie poleżę" :D  Rach, ciach, jeden bok, drugi bok, noga, ręka (mózg na ścianie :P - prawie, bo już ledwo żyłam). 
Walczę tak ze sobą, z ćwiczeniami, z drżeniem kończyn, gdy nagle, na podłodze dostrzegam poruszający się ciemny punkt!
Czy to zmęczenie i mam omamy? 
Czy może brudek zdmuchnięty moim sapiącym oddechem (brudek?! przecież odkurzałam!!)... 
Nie, to pewnie jakiś kurz spłynął mi do oka razem z kroplami mojego braku kondycji... 
Przecieram oczy, a tymczasem punkt nadal się przemieszcza! 
W końcu, gdy obraz mi się wyostrzył, a czarna kropka podeszła wystarczająco blisko rozpoznałam dawno nie widzianą "koleżankę"...
Tak, mrówka!
Wróciły...
Śmiać się? Płakać?
Nieee...
Może najpierw zlokalizować "źródło"?
Przez chwilę łudziłam się, że może przyniosłam koleżankę wraz z zakupami z warzywniaka. Niestety, okazało się, że znów wychodzą ze szpary między ścianą a podłogą...
Na szczęście słodycze odstawiłam stosunkowo niedawno, a wcześniej piekłam ciasto. Usypałam więc wzdłuż szpary białą ścieżkę i żyjemy dalej.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić...
I zawsze należy szukać pozytywów.
Zastanawiacie się jaki to plus w tej sytuacji dostrzegamy?!
No to powiem szczerze, że ja żadnego, a w przypływie rozpaczy zaczęłam już nawet szukać nowego mieszkania...
Pan Mąż natomiast z uśmiechem stwierdził: "Czyli definitywny koniec zimy... oficjalnie wiosna".
:D
Także tego...cieszymy się, bo u nas mrówki...
...yyy....znaczy się WIOSNA!

poniedziałek, 15 lutego 2016

14-ty luty...

Z zeszłorocznego wpisu wiecie, że nie przepadam osobiście za Walentynkami i wraz z Panem Mężem szczególnie tego "święta" nie obchodzimy...
Każdy jednak pyta : "Jak spędzasz walentynki?".
W tym roku można było spędzać je cały weekend, bo wypadły w niedzielę...
I ciekawi, jak my spędziliśmy ten czas ?
Otóż: normalnie :P
No...prawie...
W planach była normalność :P

W sobotę w Avignon miała miejsce parada z okazji nadejścia Nowego Chińskiego Roku...
Bardzo chciałam wybrać się na nią i podziwiać chińskie smoki i inne atrakcje. Niestety, pogoda tego dnia nie dopisała i musiałam zadowolić się fotorelacją znajomych na portalu społecznościowym (oni mieszkają w obrębie murów, więc w razie ulewy droga do domu w strugach deszczu nie wywołałaby u nich zapalenia płuc... dla nas trasa od miejsca parady do domu to pół godziny dobrym tempem...). Kilka zdjęć znajdziecie też tutaj
Nam pozostało standardowe spacerowanie po sklepach, czyli cotygodniowy shopping. Na otarcie łez Pan Mąż zaproponował, bym wstąpiła sobie do sklepu 'ze wszystkim' (coś w rodzaju Empiku Megastore) i kupiła brakujące do papierkowej zabawy elementy... Taki "kupon walentynkowy" na zakupy! :) Chętnie skorzystałam z tej propozycji i już po chwili w sklepie (która okazała być się jednak dłuższa dla tych, którzy czekali w samochodzie ;/) wracałam z papierami i uśmiechem na twarzy od ucha do ucha! Dalsza część weekendu od tego momentu zapowiadała się już tylko lepiej. W kolejnym sklepie trafiliśmy akurat na wyprzedaż duperelków wszelkiej maści, takich właśnie, jakich używam w moich rękodzielniczych zabawach. Obłowiłam się więc po uszy! 
Pan Mąż również miał w ten weekend swoje prezenty walentynkowe, gdyż ponieważ w ten weekend po przerwie znów zaczęła się liga... Każdą wolną chwilę spędzał więc przyklejony do monitora komputera niczym glonojad :) Tak wygłodniały był piłki! 
Wieczorem, gdy nasze idealne dziecko zasnęło jak mały aniołek obejrzeliśmy łatwy, lekki i przyjemny film, z serii tych, które lubię najbardziej, tj. bez trupów, strzelanek, wybuchów, szybkich samochodów i akcji w stylu "zabili go i uciekł". 
I gdy już połowa walentynkowego, że go tak nazwiemy weekendu była za nami, a zegar wybił godzinę dwunastą... czar prysł!
Nasze dziecko postanowiło, na przekór rodzicom "uczcić" Walentynki i to w dość niecodzienny, bardzo uciążliwy, niemiły, okropny i sama nie wiem jaki jeszcze ciężki sposób...
KATAR!
I tak od pierwszych minut 14-ego lutego szarpaliśmy się z tym "wyzwaniem".
Co za złośliwość losu!!!
Trochę jak z: "chcesz rozśmieszyć Pana Boga - powiedz mu o swoich planach". Akurat w piątek, przy kąpieli, rzekłam do Pana Męża w te słowa: "nie mogę się nadziwić jakie mamy szczęście: ładnie je, ładnie śpi, nie marudzi przy kąpaniu/obcinaniu paznokci/itp., nie choruje...". 
No, to się nacieszyłam!
Oczywiście, jak to z katarem i człowiekiem w tym rozmiarze, ciężko stwierdzić przyczynę, a więc trudno także przedsięwziąć jakieś kroki. Nie wspominając już o tym, że takie sytuacje zawsze przydarzają się na wyjeździe, przed szczepieniem czy przynajmniej w niedzielę (gdy tu wszystko jest zamknięte!). Z walentynkowej niedzieli, planowanej jako normalny, zwyczajny, miły, rodzinny czas zrobiła nam się doba walki o przetrwanie. Bóg zapłać, że chociaż nie padało i mogliśmy wyjść na spacer, gdzie Pyzka zaznała spokojnego snu, a my odpoczynku, przynajmniej psychicznego. 

Rok w rok nie mogłam doczekać się końca "walentynek-srynek"... Morze chińskiej tandety ziejącej z każdej sklepowej półki i witryny nieodmiennie napawało mnie obrzydzeniem i jeszcze większą niechęcią do tego "święta". 
W zeszłym roku cieszyłam się niemal jak dziecko, bo tu "obchody" nie rzucają się tak mocno w oczy. Nie króluje czerwień, serca i dziadowskie poduszki z napisem "I love you". 
A po tegorocznych Walentynkach aż boję się następnych... kaszel? wysypka? angina? 
Tfuuu, Tfuuuu...
Odpukać!!!
Oby nie!


PS. Nie wiem czy pamiętacie...
Pisałam tu o tym, że tradycją, którą z Panem Mężem podpięliśmy pod Walentynki z Panem Mężem było chodzenie do ZOO. Kombinowaliśmy, nie bacząc wcale na datę, aby właśnie do ZOO wybrać się w miniony weekend (a także jeszcze poprzedni :P) - musimy jednak poczekać na bardziej sprzyjające warunki pogodowe.
Dziś za oknem słońce jak balia, ale wicher taki, że aż ściany się trzęsą!!! 
SERIO! 
Zero ściemy... z każdym podmuchem słyszę kołaczące drzwi od wnękowych szaf! tragedia ;(

poniedziałek, 8 lutego 2016

Być studentem

Choć czasy pieczenia pizzy na patelni minęły mam nadzieję bezpowrotnie ;) co jakiś czas pod nasz dach zakrada się duch studenckiego życia :P
Dzieje się tak nie tylko za sprawą mojej inwencji twórczej...

Kolejny weekend za nami, a wraz z nim kolejna 48-godzinna impreza...
Tak, tak... impreza za ścianą.
Na dobrą sprawę nie wiem nawet za którą, ale raczej nie ma to większego znaczenia, czy to lokator mieszkania sąsiadującego z nami, czy jednak ten zza pierwszych drzwi na piętrze. Faktem jest, że od piątku, od godziny 12 w naszej rezydencji zaczyna się studenckie, weekendowe życie. A objawia się to oczywiście dudniącą muzyką. 
Kocham muzykę!
Naprawdę!
Ale te weekendy z trzęsącymi się ścianami "trzymają mnie przy życiu".
Szczególnie, że rzeczony amator wyjątkowo głośnych dźwięków szczególnie upodobał sobie jeden utwór, który jest jak dudnienie bębna... Słychać więc w kółko "duduuummmm, duuuduuuummmm" 
Zdarzyło mi się już obudzić się w środku nocy i słyszeć to dudnienie w uszach, choć akurat tego dnia (cud?!) nic nie grało... 
Raz na jakiś czas słychać również walenie do drzwi i/lub awanturę... Zdaje się, że to któryś z sąsiadów niebędący, jak my wielkim fanem grającej non-stop muzyki, który jednak ma tą przewagę nad nami, że może delikwenta opieprzyć w znanym sobie i jemu języku. My nie mamy tyle szczęścia, pozostaje nam więc jedynie się modlić... 

I pomyśleć, że ja miałam jakiekolwiek skrupuły, gdy raz czy dwa nasza Pyzka zaprezentowała sąsiadom pojemność swoich (nie takich jednak małych) płucek... 

Zdaje się, że się zestarzałam...
Zrobiłam się zrzędliwa i czepliwa :P
Niewinna imprezka, a ja już awanturę chcę kręcić...
Cóż... "zapomniał wół jak cielęciem był" ?
Nieee... ja taka nie byłam! 
Niemożliwe!!

wtorek, 2 lutego 2016

Można zatęsknić

Pisałam ostatnio, że stęskniłam się za Avignon...
Nie wspomniałam jednak ani słowem o największej tęsknocie, czyli słońcu!!!

Podczas naszego pobytu w Polsce słonka było naprawdę sporo, a pierwszych kilkanaście dni aura przypomniała bardziej tą, którą zwykliśmy podziwiać tutaj, w końcu jednak szare, ponure, a potem i mroźne dni przypomniały nam co to znaczy polska zima...

Gdy pierwszego dnia naszego pobytu świeciło piękne słonko i było całkiem ciepło zażartowałam do Pana Męża, że pogodę zabraliśmy ze sobą z Avignon, więc tu pewnie teraz jest szaro, zimno i deszczowo... No i się nie pomyliłam! Gdy wróciliśmy i spotkałam się z naszą meksykańską znajomą, okazało się, że faktycznie, podczas naszej nieobecności pogoda tu była fatalna. I to bez żadnej przesady! Podobno nawet tubylcy mówili, że takiej zimy to nie było od lat... Bo owszem, zdarzają się tu dni i pochmurne i deszczowe, ale nigdy tak, by przez tydzień nie oglądać słońca! (Swoją drogą tubylcy chyba przesadzają... jesteśmy tu rok a tekst "tak to jeszcze nie było" słyszałam już ze 3-4 razy! :P) Jak zwierzyła mi się koleżanka nie pozostawało nic innego jak siedzieć w domu, klikać w komputer i zajadać chandrę masą czekolady... 
Na szczęście jednak wróciliśmy, a wraz z nami słonko :D

W momencie lądowania w Marsylii siąpił deszczyk, ale nim dotarliśmy na dworzec kolejowy po chmurach nie było śladu. I jak zawsze, oboje z Panem Mężem westchnęliśmy, że będzie nam tego brakowało...
Choć cały miesiąc (pół grudnia i stycznia) nie było nas w domu nie musieliśmy rozpalać ogniska na środku pokoju by się ogrzać... W mieszkaniu, którego 2 ściany są ścianami zewnętrznymi budynku, a nad którego połową nie mamy już sąsiadów, było 15 stopni! 

Sami rozumiecie, można zatęsknić za takim klimatem!

Musicie też wybaczyć, że taka "bieda" ostatnio na blogu, ale nadrabiamy z Pyzką wszystkie spacery... 
Choć czasem korci mnie by podczas jej drzemki zostać w domu, bo tyyyle rzeczy jest do zrobienia ostatecznie słońce zwycięża! Mimo, że póki co okna jeszcze pozamykane słyszę jak woła mnie bym wystawiła do niego twarz :D
Pakuję więc Pyzę do jej dyliżansu i suniemy uśmiechnięte wąskimi uliczkami starego miasta... Albo też z termicznym kubkiem z herbatą (ten kto go wynalazł zasługuje na Nobla!!!) i e-książką (tak, wiem, książka to papier i szelest kartek... ale gdyby nie e-book pozostałoby mi czytanie po francusku hehehehe!) drepczę do pobliskiego parku, by rozciągnąć się na leżaku niczym na plaży i wygrzewać, wygrzewać, wygrzewać...

Jako, że zima tu zakończyła się raczej na dobre rozpoczęliśmy na nowo opcję wycieczkową :)
Pierwsze "wojaże" za nami, a wspomnienia z nich już wkrótce...

Tymczasem zmykam :)
Plan na dziś: wygrzewanie :P
U nas słońce jak balia, a termometr pokazuje 18 kresek powyżej zera!!!
Grzech nie skorzystać!

Miłego dnia :)