poniedziałek, 27 lutego 2017

Wiosna, czy to Ty?

Zmiana pory roku z mroźnej zimy, która szczypała w nos, ale jednak pozwalała ruszyć się z domu na deszczowe przedwiośnie (takie moje pobożne życzenie, by już zima nie wracała) uwiązała nas trochę w domu.
Wiecie już, że nie mamy asfaltu...
Nie wiecie jednak, że w jeszcze niedawno mieliśmy rwący niczym górski potok, strumyk przed domem, wywołany roztopami oraz opadami deszczu... Nasza działka przypominała zaś bajoro z wyspami w postaci świeżych kretowisk
Skoro widok, z okna z białego zmienił się na zielonkawy to chyba można odtrąbić już koniec zimy, jak myślicie?

Zanim jeszcze odpuściły mrozy i spadły pierwsze wiosenne (jak mniemam) deszcze postanowiłam zaklinać przyjście wiosny w domowym zaciszu :) 
A jakie są oznaki wiosny?
Z wielce kształcącej książeczki o Franklinie, uroczym żółwiku, którą wybrałam dla Pyzki jako jedną z pozycji pomocnych przy przygotowaniach do nowej roli - starszej siostry - dowiedziałam się, że na wiosnę wyrastają rośliny, kwitną kwiaty, jest ciepło i rodzą się dzieci :D

No to mamy tą wiosnę, czy nie?
Roślinek nowych jeszcze nie widziałam, ale to dlatego, że ciężko było nam ostatnio wydostać się z domu bez kajaka :P
Ciepło to pojęcie zdecydowanie względne. Z pewnością 8 stopni po mrozach do -8 w dzień to duże ocieplenie, ale czy to znaczy, że jest ciepło? Na mojej ulubionej stronie z prognozami pogody zapamiętało się już chyba na zawsze Avignon, więc kiedy chcę sprawdzić jaka będzie pogoda zawsze najpierw widzę wynik dla naszego poprzedniego miejsca zamieszkania... Tam z pewnością jest wiosna, pełne 18 stopni! O słońcu nie muszę wspominać...
Co do rodzenia dzieci na wiosnę, hmmm... :) Trochę jeszcze z tym poczekamy, ale na pewno w czasie kalendarzowej, astronomicznej i każdej innej wiosny się uwiniemy :D
A co z kwiatkami? U nas kwitły całą zimę, a to za sprawą kochanego Pana Męża, gdyż obsadził sztucznymi badylami jedną "rabatkę" na ogródku, by Pyzka miała uciechę. Przy każdej spacerowej okazji córa dzielnie przemierzała biały puch, by rzeczone badyle powąchać :) 
Teraz, gdy nie ma już śniegu, ogródek kwiatowy Pana Męża 'położył się' na trawniku i straszy wyglądających przez okno...
Ja niestety nie mam ręki do kwiatów, nawet sztucznych :P
Serio!
Moje storczyki wyglądają jak obraz nędzy i rozpaczy, i nawet rozstanie na dwa lata im nie pomogło! One wiedzą, że są moje i w związku z tym skazane są na niebyt. Wetknęłam im w doniczki sztuczne pędy ukwiecone do nieprzyzwoitości, by jakoś je zmobilizować, ale chyba tylko je zawstydziłam... Mało tego, przy tej operacji złamałam jednego sztucznego badyla. No, sami widzicie, nawet sztuczne kwiatki nie mają ze mną szans!
Co jednak począć z pustymi parapetami w całym domu?
Przecież to się nie godzi wycierać kurz ot tak, bez przestawiania donic, omijania przeszkód i każdorazowym złorzeczeniu "na co to komu?", że o przelanych kwiatkach i cieknących z parapetu strugach wody nie wspomnę :D

Już dawno zakochałam się bez pamięci w tkaninowych tulipanach, reklamowanych na rozlicznych stronach z rękodziełem. Marzę i śnię po nocach o moim własnym, cudnym, bawełnianym bukiecie, który ozdobiłby salonowy stół. Póki co jednak muszę zadowolić się własnymi umiejętnościami i pomysłowością...
Spróbowałam i udało się :D
Przynajmniej tak mi się wydaje, tj. dla mnie efekt jest zadowalający.
Najtrudniej było mi wymyślić z czego zrobić moje pierwsze tulipanki, bo miałam do dyspozycji jedynie domowe zapasy różności. Na testy wytypowałam zielony t-shirt i czerwoną spódniczkę (obie rzeczy skazane uprzednio na wór z tekstyliami do mycia podłogi). Nie mam maszyny, a nawet gdybym miała to brak mi umiejętności, by z takowej korzystać, toteż wszystko co udziergałam jest w 100% handmade. 
W sieci jest mnóstwo instrukcji jak wykonać tkaninowe kwiaty i tym się posiłkowałam.
Kolejną trudność napotkałam zaraz po szyciu, bo tkaninę zacerowaną, że tak to nazwę, na łodyżkę trzeba było wywrócić na prawą stronę. Spora trudność, bo tunelik miał średnicę jakichś 6 mm, a długość ok. 20 cm! Po kilku nieudolnych próbach przepychania materiału szydełkiem, igłą, nożyczkami i czym popadnie, doznałam olśnienia. Dalej poszło już gładko - kto kiedykolwiek wciągał gumę do gaciochów za pomocą agrafki ten wie, że to nic trudnego :)  
Gotowe kawałki tkaniny wypchałam czym miałam... Łodyżki usztywnione są zwiniętymi w cienkie ruloniki kartkami papieru, liście mają w środku waciki kosmetyczne, a same kwiaty wykonałam z watki ;) 
Jak na totalny brak surowców i wcześniejszych doświadczeń z szyciem wyszło całkiem fajnie.
Gotowe kwiatki wkleiłam w doniczki, które ozdobią okienko w wypasionym łóżku Pyzki, kiedy już Pan stolarz je nam przywiezie. 
Póki co czekają na regaliku na docelowe miejsce i cieszą moje oczy :)
Teraz mam nadzieję, że także i Wasze!
 

czwartek, 23 lutego 2017

Zamieniam się w pączka...

Taaak długo na to czekałam!!!
Dwa lata z górką !!!
I w końcu jest!
Nadszedł ten dzień <3
Wyczekany, wymarzony, wytęskniony!!!

TŁUSTY CZWARTEK

Święto wszystkich świąt :D
Obiecałam sobie jeszcze "na obczyźnie", że kiedy w końcu będę mogła świętować go w Polsce, z prawdziwymi pączkami, jak na to święto przystało, to zrobię to z prawdziwymi honorami! i przez cały dzień nie tknę innego jedzenia!
W końcu pączek to danie pełnowartościowe...
Ma mąkę, cukier, jaja, owoce... i jeszcze trochę cukru, a na wierzchu lukier lub... cukier!
Nic nie stoi zatem na przeszkodzie bym dotrzymała słowa :D
I gotowa jestem ponieść wszelkie tego konsekwencje...

Zatem: nie, nie ma dziś obiadu!
Nie gotuję!
Śniadania też nie jadłam...
Nie chcę stracić cennego miejsca w żołądku!

Dziś tylko jem pączki i świętuję :D

Nawet łazienkowa waga gra dziś w mojej drużynie!! Wczoraj byłam 600 g cięższa, a dziś - tłustoczwartkowy cud! 
A jutro?
Jutro pewnie pokaże 2 kilo więcej, ale i tak nie dam się oszukać!
Wiadomo, że nie dam rady zjeść dwa kilo pączków...chyba :P


Ale "co mi tam" - dziś jest dziś, więc smacznego-pączkowego!
  
Z resztą i tak sama zamieniam się w pączka <3
I to jakiego!! 
Najsłodszego z najsłodszych :)
Choć niepolukrowanego...

Na dziś muszę kończyć, bo moje łakomstwo niechybnie prowadzi do zniszczenia komputera - klawiatura w lukrze i dżemie to nie jest to, co elektroniczne sprzęty lubią najbardziej, a i pudru tak łatwo się nie wydmucha :P

Pysznego Tłustego Czwartku życzę ja, pączkująca Brykusia <3


wtorek, 21 lutego 2017

Vaison la Romaine, czyli...

...ostatnia "kropka" na mapie miejsc odwiedzonych przez nas w trakcie naszej francuskiej przygody :)

Trzy miesiące minęły od tego ostatniego zwiedzania. Niezły poślizg blogowy :P A ja się dziwię naszym ekipom remontowym, że nie dotrzymują terminów...

Długo, oj długo czekał ten post na napisanie i publikację...
A czemu?
Mogłabym tłumaczyć się przeprowadzką, urządzaniem, remontami, zakupami, nieprzespanymi nocami i tysiącem różnych innych spraw. Mogłabym, ale...
Prawda jest taka, że odkładałam napisanie go w tzw. nieskończoność, bo to już ostatni wpis o naszym życiu TAM. Ostatnia, cienka niteczka łącząca nasze tu i teraz z tym, co było. To było jeszcze tak niedawno... jeszcze czuje ten smak bagietki, a jednak "to już było i nie wróci więcej". 
Pozostaną wspaniałe wspomnienia, a Vaison la Romaine będzie z pewnością jednym z nich :)

Do tej niewielkiej miejscowości, niezwykle bogatej w zabytki z czasów rzymskich (co za niespodzianka! przecież jej nazwa wcale na to nie wskazywała :P ), dotarliśmy z Avignon w niespełna godzinkę. To był słoneczny, piękny dzień, czyli dzień jak co dzień w Prowansji :P Ehhh...jakże mi tęskno! (choć dziś i u nas słońce, tyle że 0 stopni, gdy tymczasem w Avignon 17...)
Chociaż wycieczka była raczej z tych spontanicznych, bez drukowanych map i przewodników, wszędzie trafiliśmy bez najmniejszego problemu, a to dzięki doskonałemu oznakowaniu szlaków i tras w mieście. Pusty parking przy jednym z zabytkowych kościołów, a dokładniej, przy katedrze Maryi Panny z Nazaretu, okazał się świetnym punktem startowym naszego spaceru.
 

Vaison la Romaine podzielone jest na dwie części rzeką. Zabytki rzymskie ulokowane są w dolnej, głównej części miasta, na północnym brzegu rzeki. Miasto Górne to natomiast ruiny zamku górujące nad plątaniną wąskich uliczek oplatającą wzgórze po południowej stronie rzeki. Zarówno jedna jak i druga część są zdecydowanie warte uwagi...
Nie muszę chyba pisać, że zdani byliśmy jedynie na znaki i intuicję, bo biuro informacji turystycznej miało akurat lunchową przerwę (za tym akurat tęsknić nigdy nie będę!).  Ruszyliśmy zatem zgodnie ze strzałkami, by po kilku minutach spaceru dotrzeć do kolejnego punktu turystycznego  :) Niewielka kaplica była dla nas sporym zaskoczeniem, gdyż u jej stóp wypasały się zwierzęta z rozstawionego tuż obok cyrku... Przedziwne połączenie!
Jako, że nie jesteśmy szczególnymi fanami architektury, także tej sakralnej wrażenia to na nas większego nie zrobiło... Co się zaś tyczy Pyzki - ona była wniebowzięta! Tu w zasadzie dla niej nasz spacer mógł się zakończyć :) Była lama, wielbłąd, koń, dwa kucyki, tygrys i małpka w klatce. Tylko tyle i aż tyle :D  Na szczęście podróżowanie w wózku skutecznie powstrzymało jej sprzeciw co do dalszej trasy i posilona 'chrupko-uspokajaczem' zwanym też 'uwagi odwracaczem' (choć szczerze tej taktyki nie znoszę) pojechała z nami dalej :)
A co było dalej?
Dalej doszliśmy do wykopalisk pozostałości głównej ulicy rzymskiego miasta wraz z ruinami term, rozlicznymi kolumnami, łukami, mozaikami i freskami. Obiekt jest ogrodzony, a wstęp na jego teren jest płatny, jednak całość tego obszaru archeologicznego widoczna jest doskonale z ulicy. Nam w zupełności to wystarczyło :)  

Kolejny teren z wykopaliskami, obejmujący także muzeum archeologiczne oraz teatr rzymski był zamknięty z powodu przerwy i ogrodzony lepiej niż poprzedni, więc ze zwiedzania "przez dziurę w płocie" nici :P

Ruszyliśmy zatem na podbój miasteczka :) 5 ulic w trzech rzędach, na nich oczywiście wszystko pozamykane - przerwa!- i to by było na tyle :) 
No, prawie...
Jako, że wybiła akurat godzina pyzkowego posiłku postanowiliśmy przycupnąć w jakiejś knajpce na bodaj jedynym placu miasta. To była doskonała decyzja! Córka wciągnęła ochoczo zupę wraz z deserem, a my połechtaliśmy się nieziemsko dobrymi goframi :) Takie wycieczki to ja lubię!
Jeszcze tylko mała przebieżka po placyku wokół fontanny...

 
  ...i Pyzka padła w wózku na poobiednią drzemeczkę zupełnie nieświadoma jakie atrakcje ją ominą! Pięknym, rzymskim mostem przeszliśmy na drugą stronę rzeki, by skierować swe kroki do Górnego Miasta. 

Zabudowa tej części Vaison la Romaine zdecydowanie bardziej mi się podobała, jednak spacer wąskimi i stromymi uliczkami nie należał do najłatwiejszych. Poza tym, że było stromo było też pusto i czasem aż trochę straszno! Nisko zawieszone słońce wraz z cieniem rzucanym przez ciasno przylegające do siebie kamieniczki tworzyło jakiś taki mroczny, tajemniczy klimat. Do tego, przez cały czas tam spędzony, a mogliśmy pętać się tam dobrą godzinę minęło nas może 5 osób... Dziwne, że nie było tam tubylców, a jeszcze dziwniejsze, że także zaledwie kilku (z nami licząc) turystów!
 

Niestety, dostęp do ruin zamku jest mocno ograniczony. Z całą pewnością nie są one dostępne dla zwiedzających z wózkiem... nawet tak terenowym jak nasz! Chociaż udało nam się podejść bardzo blisko w pewnym momencie musieliśmy się rozdzielić... Pan Mąż ruszył eksplorować nieznane nam tereny, a ja zostałam ze śpiącą Pyzką niżej. Jak stwierdził nasz zwiadowca "szału nie ma". Niezły widok na okolicę, ale poza tym niewiele ciekawego.


 A tak zamek prezentuje się z dolnego, głównego miasta:


I tak to sobie pozwiedzaliśmy ostatni raz...
W tym miejscu kończy się cykl "Co Brykusie widziały we francuskim życiu" :(
To były wspaniałe wyprawy, małe i duże, które pozwoliły nam zobaczyć kawałek świata. Będzie mi tego brakowało! Choć z drugiej strony... To, że skończyliśmy zwiedzać tam, nie znaczy, że całkiem :) Mam nadzieję, że jak tylko dokończymy się urządzać, co, jak mi się zdaje, potrwa jeszcze do Wielkanocy, wznowimy cykl z wypadami po Polsce... bliskimi i dalekimi :D
Marzy mi się polskie morze, ale i góry, chociaż mazurami też nie pogardzę :P Najbliżej zaś mamy na Lubelszczyznę, więc może jakiś kogucik z Kazimierza Dolnego się trafi... kto wie ? :) 

Tymczasem wracam do rozważań nad firankami, zasłonami i patelnią do naleśników :P

Na blogu natomiast wyglądajcie już wkrótce rękodzielniczego posta :)

środa, 15 lutego 2017

Polskie smaki nareszcie na moim języku

Mogło się Wam już znudzić to moje ciągłe wzdychanie za polskim jedzeniem. W końcu, co i raz jęczałam z tęsknotą na blogu podczas naszego pobytu w Avignon za pierogami itd. :P. Tak bardzo brakowało mi tylu przysmaków!!! 
Teraz w końcu mogę się ich najeść do woli :)
Ciekawa jestem tylko bardzo jaki to będzie miało finał wagowy :P
W wadze piórkowej nigdy nie byłam, a teraz, przez nadrabianie dwuletnich, z małymi, świątecznymi przerwami, ale jednak, zaległości, wielkimi krokami zbliżam się do wagi ciężkiej...
Trudno! 
Jak mawia zawsze moja mama "w zimę bardziej chce się słodkiego" i inne takie"ludowe" mądrości, że jak organizm się dopomina to mu trzeba dać, niedobory uzupełniać itp. itd. Zgadzam się w całej rozciągłości ze wszystkim co jakkolwiek usprawiedliwia moje aktualne poczynania :)
Zaczęło się niewinnie, przedświątecznie, pierogowo...
Wiadomo, że tydzień po przyjeździe z emigracji nie będę, nadal jeszcze "na walizkach", lepić pierogów na święta. Zatem, pod pretekstem testowania potraw wigilijnych, zjadłam mniej więcej sto kilo pierogów z kapustą i grzybami od wszelkich możliwych producentów, których wyroby są dostępne w promieniu jakichś 40 km :P Kolejne porcje pierogów zagryzałam nie czym innym jak oczywiście twarogiem :) I tak, jeszcze przed świętami, osiągnęłam linię totalnie wyrazistą :D niemieszczącą się w żadną garderobę z francuskiego życia... 
Jeśli chodzi o spożycie świąteczne, czyli dni pomiędzy 24 a 26 grudnia, to one nigdy, ale to przenigdy nie podlegały żadnej klasyfikacji przy żywieniowych rachunkach sumienia. Spuszczamy na nie zasłonę milczenia i przechodzimy do tego, co było dalej. A dalej, wiadomo, resztki świąteczne, nie mniej wyborne niż kilka dni wcześniej serniczki i makowczyki, tym lepsze im mniej ich pozostało na talerzach... 
Gdy smaki Bożego Narodzenia przestały królować na naszym stole zaczęło się codzienne gotowanie. I tu dopiero niespodzianka... 
Ileż dań można ugotować! 
Jaka dowolność w doborze produktów! 
Jaka przestrzeń do gotowania (4 palniki!)! 
Jaka swoboda w przygotowywaniu (mam prawdziwy blat!!)! 
I w końcu: jak to wszystko doprowadzi mnie do zguby, a już na pewno do nadwagi (Boże, uchroń choć przed otyłością :P)!!! 
Ogórkowa, gulasze (obowiązkowo z kopytkami), najprawdziwsze z prawdziwych schaboszczaki. Do tego deser, no bo jak to tak bez deseru?! Zatem serniczek (ten już akurat nie domowy, bo nadal nie zgłębiłam sekretów jego przygotowywania) lub strucla serowa... Same pyszności. 
Nie mogę też nie przyznać się do mojej pączkowej słabości, którą, w swej naiwności, tłumaczę przygotowaniami do bodaj najważniejszego święta w roku... 'Tłusty Czwartek' oczywiście! A skoro tak świetnie poszły mi pierogowe testy, to pączki testuję z takim samym, jeśli nie większym, zaangażowaniem i pasją. Niestety, aktualny rezultat nie jest zbyt radosny i nie mam tu na myśli mojego wyniku na wadze :P Najlepszego pączka jakiego zjadłam od przyjazdu z Francji zrobiła teściowa mojej szwagierki, a że nie był to pączuś sklepowy nie mam szans na takowe w Tłusty Czwartek :(
Nie zgadniecie jednak jakie 'danie' rozłożyło mnie na łopatki, gdy sobie o nim przypomniałam i stało się poniekąd przyczynkiem do tego wpisu.
Cieszyłam się jak małe dziecko, a podczas jedzenia uśmiech nie schodził mi z twarzy tak, że kluski wypadały bokiem... O czym mowa?!
Przypomniało mi się jedno z ulubionych dań "przedszkolnych", bo któż z Was nie jadł w tym przybytku makaronu z twarogiem, śmietanką i cukrem?! Ja jadłam i uwielbiałam, a teraz, gdy białego sera mam pod dostatkiem nie mogłam odmówić sobie tej frajdy :D
I powiedzcie mi, na cholerę mi te blisko 400 rodzajów francuskich serów, zepsutych mniej lub bardziej, śmierdzących skarpetą czy zgniłym jajem, kiedy z jednego prawdziwego twarogu wyczarować można tyyyle przysmaków? :)

I tak to właśnie nadrabiam wszelkie zaległości, zaspokajam tęsknoty i...robię "masę" :P
'Rzeźba' planowana jest raczej na lato, bo teraz jakoś się nie składa...
Niestety, karnawał :D
Kolejna moja wymówka, w której dzielnie wspiera mnie teść, podtykając mini-pączusie ("rozdawali za darmo, bo niewyrośnięte") czy faworki ("dietetyczne i jakie lekkie!") <3
Pan Mąż, 'zamawiając' u mojej mamy co weekend jego ulubione ciasto (słodsze od cukru!! coś takiego jak tutaj), również przykłada swoją cegiełkę...
Nie mogę zapomnieć też o mojej siostrze, która przywiozła mi na ferie bezę wraz ze składnikami na krem :) Pyzka dzielnie pomagała mi ubić śmietanę i przygotować masę, a następnie wyręczyła mnie przy myciu miski...
 
Niestety, pora spania uniemożliwiła jej pomoc w zjedzeniu bezy (a raczej podła i zła matka, która nie daje jej słodyczy :P). Dobrze, że choć moja mama trochę mi pomogła, bo inaczej "rozeszłabym się chyba w szwach" :P

Tymczasem, do Tłustego Czwartku pozostało 8 dni...
Czas zatem na testy kolejnego pączusia :D

poniedziałek, 13 lutego 2017

Trudne czy nietrudne dorastanie

Nie było mnie tu pełne dwa tygodnie, choć ferie trwały tylko jeden :P
Spieszę zatem z wyjaśnieniem gdzie też się podziałam...

Wypoczynek u mamy, jak to "wolne", minął bardzo szybko i intensywnie. Ledwie starczyło nam czasu na nadrobienie towarzyskich zaległości! Pyzulka zapoznała się z młodszymi kolegami, których, ku mojej uciesze, nazywała "dzidzi" i próbowała poić czy głaskać, nie zaś, jak się obawiałam, tłuc klockami po głowie i wyrywać smoczek :) 
Cieszę się podwójnie, bo zakupiłam to, co sobie zaplanowałam i wszystko, w paczuszkach, zdążyło dotrzeć na czas nim ewakuowałam się z rejonu ucywilizowanego, który posiada magiczny punkt "Paczka w Ruch" :D
Trzecia moja uciecha to fakt, że te ferie były ostatnimi "przymusowymi" :) Teraz, jeśli zechcę odwiedzić moją mamę i u niej pomieszkać (a z pewnością nie raz mi się to zdarzy), nie będzie to spowodowane totalnym bałaganem w naszym domu, bo udało nam się ostatecznie zakończyć współpracę z ostatnią ekipą :) O tym będzie w innym poście... Tu napiszę tylko:  "UFFFFFFFFFFFFFFFF"

Czemu zatem, skoro do normalności wróciłyśmy już tydzień temu, tak długo milczałam na blogu?
Nie, to nie przez konieczność porządków.
I cale też nie dlatego, że nie mam o czym napisać (nadal jestem "winna" posta o ostatniej wycieczce we Francji... tragedia!).
Powód był zupełnie inny...
Mianowicie: dorastałyśmy :)

Długo, bardzo długo nosiłam się z zamiarem zrobienia tego, na co w końcu zdobyłam się dokładnie 5 lutego o 20. Niestety, wcześniej nic się "nie składało"... 
A to zęby szły, a to goście przyjechali z wizytą, a to my przyjechaliśmy do Polski na wakacje...
Później były loty samolotem, a jeszcze później jakieś podłe choróbsko, no i znów ząbkowanie...
W końcu się przeprowadziliśmy. A razem z przeprowadzką znów nastał "zły czas". Bo to stres, nowe miejsce, nowe łóżko, nowe życie, więc warto by zachować coś starego, co uspokoi, wyciszy, ukoi malutkie, ale wielkie nerwy i strachy... Kiedy już się zadomowiłyśmy okazało się, że czekają nas "przymusowe ferie". Wtedy właśnie stwierdziłam, że dobry czas może nigdy nie nadejść!
I co wtedy?!
Czy SMOCZEK zostanie z nami na zawsze?!
Ze zgrozą patrzyłam we Francji na całkiem już spore dzieciaki wyjmujące "mońka" jedynie na czas picia czy gryzienia posiłku. Pyzce pozwoliłam jedynie na korzystanie z tego sprzętu do snu, a mimo to czułam, że ta więź jest zbyt silna... Przez chwilę żałowałam nawet, że zapoznałam ją z tym "przyjacielem". Nie ma jednak co "płakać nad rozlanym mlekiem", a z resztą, perspektywa bycia żywym smoczkiem wcale nie jawi mi się lepiej :P
18 miesięcy to może nie jest jakoś strasznie dużo jak na 'smoczkujące' do snu dziecko, ale w obliczu nowych wyzwań jakie szykujemy Pyzce i sobie w najbliższym czasie zdecydowaliśmy, że koniec z byciem "dzidzi", od teraz będzie "dużą dziewczynką". Postanowiłam cisnąć w kąt wszelkie porady psychologów o odpowiednim momencie i po prostu spróbować :)

Jak to zrobić?
Jak pozbyć się smoczka.
Jak oduczyć?
Jak przetrwać?
Zapytałam oczywiście mamy i internetu :P
Mama miała świetną radę, ale jak dla mnie za dużo było w niej ryzyka :)
Jak to było u nas, u mnie? Gdy urodziła się moja młodsza siostra, mama powiedziała mi, że jestem duża, a to jest dzidziuś, a smoczki są tylko dla dzidziusiów... No i się udało :D Z dnia na dzień, w zasadzie prosto z buzi, jak go oddałam tak już go nie wzięłam. Brawo ja! Wierzę oczywiście, że moje dziecko jest fantastyczne, inteligentne, najpiękniejsze i wszystkie inne "naj", ale zawsze gdzieś z tyłu głowy miałabym ten nerw "a co, jeśli się nie uda?" Będzie rwała dzidziusiowi z buzi smoka z piskiem? Słaba wizja...
Co zaś radzą 'internety'?
Pomysłów tyle ile rodziców :)
Pocięcie gumy, oddanie obcemu dziecku na mieście, wysmarowanie czymś niedobrym jak cytryna czy musztarda, wyrzucenie do kosza z pełnymi honorami ('pożegnanie'), zgubienie.
Po przeanalizowaniu wszelkich możliwości stwierdziłam, że odcięta końcówka, przy całym spokoju Pyzki, doprowadziłaby moją córkę na skraj furii i histerii, i prędzej zjadłaby jego resztki niż bez niego zasnęła. Choć Pan Mąż optował za opcją "czegoś niesmacznego" odrzuciłam również ten pomysł, bo dobrze znam jej determinację kulinarną :) Myślę, że płakałaby i zlizywała musztardę do skutku, tak jak je zbyt gorące ziemniaki, bo je uwielbia i choć mówi, że gorące i krzywi buzię to sięga po kolejny kęs. Oddanie na mieście nie wchodziło w grę z braku miasta, ludzi i dzieci :P (choć to nie do końca prawda... ale o tym kiedy indziej :) ).
Co zatem wybraliśmy?

Nasz smoczek 'się zapomniał'!
Tak po prostu 'został u babci', na feriach...
Po powrocie od mamy, a celowo nie przyjechaliśmy na sam wieczór, zgromadziłam wszelkie "dydole" (mamy na to też sto innych głupich nazw, żeby nie wymieniać jego imienia :P) w jednym, nieosiągalnym dla Pyzki miejscu. Gdy wieczorne rytuały dobiegły końca, a Pan Mąż tulił nad łóżeczkiem nasze pachnące dziecię spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo po czym wrzuciliśmy ją do łóżka i zwialiśmy...
Nieee...
Oczywiście żartuję ;P
Odśpiewaliśmy kołysankę jak zwykle, kładąc Pyzkę do łóżka. Owszem, oglądała się kiedy podam jej 'kumpla od spania'. Skoro jednak ta chwila nie nastąpiła zaczęła na własną rękę przegrzebywać łóżeczko, kołderkę, misie i inne tekstylia, powtarzając przy tym w kółko "nie ma, nie ma". Patrzyliśmy to na nią, to na siebie z mianami "co dalej". W końcu Pan Mąż się odważył... Gdy kołysanka dobiegła końca powiedział "został u Babci", a Pzyka swoje "nie ma?". Była to klasyczna rozmowa jak z przysłowiową "d**ą w nocy":
- Nie ma?
- Nie ma. Został u Babci.
- Baba nie ma?
- Zapomnieliśmy, został u Babci i Dziadka.
- Elaelaelaelaela?
- Tak, został u cioci Eli.
- Nie ma. Baba. Dziadzia. Elaelalela.
- Tak kochanie, zapomnieliśmy.
Zostałam z nią w pokoju, by czytać bajeczki, a ona oswajała się z nową sytuacją... Ledwo opanowywałam mój chichot, bo dobre 10 minut klepała w kółko "babababababa" "dziadziadziadzia" "niemaniema" :D W końcu wtuliła się w misia i spokojnie zasnęła. Nie trwało to nawet 30 minut, a ja byłam w takim szoku, że aż sprawdzałam czy żyje!
I tak to wprowadziliśmy Pyzkę w dorastanie :P
O dziwo bez tragedii! 
Może nastawiłam się na najgorsze i dzięki temu przetrwałam? Sama nie wiem... Na pewno wieczory były lepsze, choć znów 'wróciliśmy' do jej pokoju, gdy dotychczas zasypiała tam sama. Teraz znów 'wychodzimy' i idzie nam nie najgorzej :)
Co zaś się tyczy drzemek poobiednich to po dwóch dniach miałam ochotę urwać sobie głowę... Uwierzcie, że "czego pragniesz daj mi znać, ja Ci wszytko mogę dać" to nie było czcze gadanie! Byłam gotowa na wszystko :P 
A wszystko było na nic...
Na pierwszą zasypiałyśmy 2,5 godziny! Na kolejną 2... Po takich dniach padałam wieczorem wykończona nie mniej niż ona. I tu docieramy do przyczyny mej absencji na blogu. Przerwy drzemkowej na pisanie zwyczajnie nie było. Kiedy jednak w końcu się pojawiała to ja też musiałam odpocząć. Wieczorami natomiast zasypiałam w fotelu z Baśniami Andersena w ręku, by pan Mąż wyrwał mnie z tego letargu dopiero gdy już cała dobrze zdrętwiałam.
W owym czasie jak najbardziej w mocy było także "obudź ją a urwę Ci twarz" :D
To wszystko jednak już za nami :)

Choć minął dopiero tydzień mogę dziś ogłosić, że się 'odsmoczkowaliśmy'. 
Na słowo "smoczek", chociaż nadal, profilaktycznie, go nie nadużywamy, Pyzka nie reaguje szperaniem po kątach... Byliśmy też u Babci i Dziadka, i to z nocowaniem! Trochę się zastanawiałam nad tym, czy nie będzie urządzać tam poszukiwań, ale wygląda na to, że już zapomniała, bo nic takiego nie miało miejsca, a nawet tam, pod nieswoim sufitem, przyzwoicie zasnęła :) 
Dziś, po 7 dniach, nasza córka zasnęła po obiedzie sama, w swoim łóżku, w swoim pokoju, bez smoczka, bez płaczu, bez nawoływania (klasyka: piciu, sisiu, buzi...) :D 


Nie było tak źle...
"Nie taki diabeł straszny..." :)
Jestem gotowa na kolejne wyzwania :)
Jaki plan na najbliższy czas?
Idziemy za ciosem...
Wiosno - przybywaj! 
Pielucho - żegnaj!

Trzymajcie kciuki :D