poniedziałek, 31 października 2016

Dzień idealny. Wizyta w Laudun

Czyli jaki?
Dzień "lenia" z brzuchem do góry na kanapie?
Czy może dzień mnóstwa aktywności?
Spędzony w domu, z rodziną, znajomymi, a może obcymi?
Co kto lubi :P

Nasz idealny dzień był każdym z powyższych ;)
To była sobota. 
Wcale nie najładniejszy dzień...
Padało od rana, a w prognozach na później "na dwoje babka wróżyła". 
Nie zrażeni tym ani trochę, po porannym kokoszeniu w rodzinnym łożu (to co Pyzka lubi najbardziej!) przystąpiliśmy do realizacji planu na najbardziej udany dzień. Nie był absolutnie nadzwyczajny :) Ale nauczyłam się już cieszyć z małych sukcesów, "małych rzeczy"... 
Nim się obejrzałam byliśmy po śniadaniu, zakupach, drzemce, a na kuchni stał gar ugotowanej zupy. Zegar wskazywał południe, Pyzka przystąpiła do konsumpcji obiadu, a deszcz na trochę ustał. Przed nami zaś był cały dzień... Cały dzień razem! 
Po obiedzie spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy do oddalonej o niespełna godzinę drogi miejscowości Laudun.
Co jest w Laudun i czemu właśnie tam?
Szczerze?
Nic tam nie ma :P
Znaczy się jest... małe miasteczko, jak tysiące innych w okolicy. Po środku gotycki kościół, na wzgórzu ruiny "zamku" (do niczego nie podobne:P). 
Ot, całe Laudun.
Co nas więc tam pognało?
Przeprowadzka.
Para znajomych z pracy Pana Męża zmieniała lokum i poprosiła o pomoc w przeniesieniu rzeczy. Pan Mąż się zgłosił, a ja uznałam, że to świetna okazja na zwiedzanie okolicy :) I tak tam trafiliśmy.

Znajomi Pana Męża okazali się być przesympatyczni, uroczy i tacy, hmmm.... francuscy :P
Przez chwilę przemknął mi przez głowę cień zdziwienia na zastaną sytuację, ale po chwili, uśmiechając się do samej siebie, przypomniałam sobie ten ich luz i spontan. Całkiem nie w naszym stylu, a już na pewno nie w moim, ale na swój sposób ich podziwiam. Z pewnością tak żyje się łatwiej :) 
Przeprowadzka dotyczyła zmiany mieszkanka o jedną ulicę. Jaka więc jest tu taktyka na zmianę lokum w takich okolicznościach? Otwierasz jedne drzwi, otwierasz drugie drzwi, a znajomym, który zaoferowali ręce do pomocy pokazujesz trasę między nimi i gotowe! Pakowanie? Kto by się w to bawił! Przecież to jedna ulica :) Nie, nie zgrywam się wcale. Spacerowałam z Pyzką po miasteczku i na własne oczy oglądałam dobytek nowożeńców. A co z bezpieczeństwem, zapytacie? Pootwierane na oścież drzwi to jak zaproszenie... Nic podobnego! To miasto było puste. PUSTE. Gdy Pyzka przysnęła w wózku pomyślałam, że mogłabym wstąpić gdzieś na rogala i herbatę, ale szybko przekonałam się, że jedynym miejscem, gdzie mogę na to liczyć jest któreś z dwóch otwartych mieszkań ;P Nawet mini-market był zamknięty podczas lunchu! 

Co się zaś tyczy miasteczka, jak już pisałam było puste, ale przez to jeszcze bardziej urocze. Niestety, całe położone jest na wzgórzu, a jego uliczki są dość strome i musiałam się trochę nachetać z wózkiem. Nie zwiedziłam przez to najniższych jego części, bo bałam się, że nie uda mi się wepchnąć dyliżansu z powrotem na górę :P To co widziałam wystarczyło jednak by stwierdzić, że małe miasteczka nie odznaczające się niczym szczególnym na turystycznej mapie okolicy są nie mniej ładne od tych polecanych w przewodnikach. Nie trzeba przepychać się w tłumie turystów, za to bardziej można wczuć się w klimat miejsca. A klimat Laudun przez wszechobecną ciszę i pustkę był interesujący i tajemniczy.














Dotlenieni, wyspacerowani, po zakończonej przeprowadzce i szklanicy chłodnego piwka ruszyliśmy w drogę powrotną, by ugościć nasze międzynarodowe towarzystwo na spotkaniu koleżeńskim przy winku, czipsach i planszówkach :)

Było i coś dla ciała i dla ducha...
I obcy i znajomi...
Domowo, ale i niezdrowo :P
Ale przede wszystkim cały czas razem <3
Idealna sobota!

piątek, 28 października 2016

Deszcz a samodzielność

Siedzenie w domu jesienną porą w deszczowe dni nie ma wielu zalet. Żeby nie zwariować szukam jednak zawsze jakichś pozytywów :)
Co może być dobrego w tym, że nie wystawiamy nosa za drzwi, z małymi przerwami, od blisko 3 tygodni?! 
A no na przykład to, że mamy więcej czasu na przytulanie się, kokoszenie w łóżku, czytanie bajek pod kocykiem i inne zajęcia, które sprawiają, że Pyzka z małej "śruby" zmieniła się w całuśną, słodką przylepę :) To urocze! Także to jak wykorzystuje naszą słabość do jej czarujących zachowań...
Kiedy planuje zrobić coś zabronionego przychodzi wcześniej dać buziaka! W myśl zasady, że przekupiona całusami mama nie będzie się gniewać, a może nawet pozwoli rozrabiać ;D 
Dzięki dniom spędzanym w domu odkryłyśmy też talent malarski Pyzki! Okazuje się, że kredki straciły swe walory smakowe i nasza latorośl chętnie wykorzystuje je teraz zgodnie z przeznaczeniem. 
Pobyt w domu to też doskonały czas na odkrycie na nowo umiejętności samodzielnej zabawy, którą niestety Pyzka zatraciła nieco podczas licznych wizyt naszych zacnych gości oraz w czasie wakacji w Polsce. W ruch idą zatem wszelkie sortery, klocki, piłki, ale też lale, którymi troskliwie się opiekujemy. Pyzka szczególnie upodobała sobie ich karmienie, a one, na szczęście, po ich uroczej mamie :), mają nieposkromiony apetyt. 
Nie bez przyczyny najciekawszą formą zabawy z lalkami i pluszakami stało się ich karmienie. Korzystając z aresztu domowego i stałego rytmu dnia, nie zaburzonego żadnymi posiłkami w plenerze, zaczęłam jeszcze intensywniej niż dotychczas trenować pyzową samodzielność w czasie jedzenia. Zaczynając od jogurtu, który "chętnie trzyma się łyżki", pozwoliłam Pyzce na dowolność w poczynaniach z łyżką. Ku mojemu zdziwieniu nie trzeba było jej przebierać po skończonym podwieczorku! Zachęcona tym spektakularnym sukcesem kontynuowałam taktykę posiłków na dwie łyżki. I tak, dziś mogę się pochwalić, że nasza córka samodzielnie się najada! Oczywiście asystuję jej przy każdym posiłku i pilnuję (staram się), by jedzenie pozostawało mniej więcej w naczyniu, a kiedy je zupę staram się nakarmić ją rzadkim zanim wybierze wszystkie kartofelki :) Idzie jej tak wybitnie, że nawet burakowej nie boję się serwować :P
Ofiarą nowej przyjaźni z łyżką stało się chwilowo gryzienie, bo skoro Pyzka potrafi trzymać łyżkę i sprytnie operuje nią w kierunku otworu gębowego to gryzienie jabłka jest kompletnie bez sensu, ale wierzę, że kiedy przestanie to być takim "łał" wróci do "normy".

 
  
  

Nie mogę się nadziwić kiedy to dziecko tak mi wyrosło?!
Dopiero tu przyjechaliśmy, a ja turlałam się z brzuchem...
Dopiero trzymałam kilkudniowego smyka w objęciach...
A siedzi przede mną taka pannica!

środa, 26 października 2016

Jesienne przesilenie

Jest szaro, ponuro, deszczowo i całkiem bleee...
Całkiem jak nie tu! Choć podobno właśnie tak wygląda tu jesień, czy też "pora deszczowa", bo przecież wiem, że zimy i śniegu nie będzie :P Ubiegły rok po prostu nas rozpieścił. Na nieszczęście teraz mamy jednak okazję zaznać prawdziwej Prowansji jesienią... Nie jest tragicznie, a pogodne dni przeplatają się z tymi deszczowymi. Niestety, te drugie wyglądają tak, że czasem trudno się połapać czy to jeszcze dzień czy już noc. W końcu tu wszystko jest zero-jedynkowe. Kiedy więc pada, to świata za oknem nie widać... Po ciepłych, wrześniowych dniach, przepełnionych bezchmurnym niebem ta wszechobecna szarość totalnie mnie przytłoczyła :(
I tak, to że ostatnio częstotliwość wpisów drastycznie spadła jest wynikiem nieogarniania przeze mnie rzeczywistości w tej szarości. Rzadko mi się to zdarza, ale tym razem zostałam pokonana.
Ponura jesień kontra ja 1:0

Trudno w takich warunkach zmobilizować się choćby do wyjścia z łóżka, a jednak trzeba!
A-hoj przygodo!
Bo Pyzka, jak przystało na 15-miesięczne, zdrowe dziecko, nie ułatwia mi zadania. Oczekuje parku rozrywki w domu przez calutki dzień, nie przyjmując do wiadomości, że pada deszcz i spaceru nie będzie. Przynosi mi parami buty z nadzieją, że w końcu przystanę na jej propozycję:) A kiedy ku jej rozpaczy oznajmiam, że spaceru nie będzie urządza sobie przechadzki po domu. O takie:
 
 
 
Nie pytajcie czemu upodobała sobie buty taty :) Ja mogę się tylko cieszyć, że moje są bezpieczne. Miałam nawet taki pomysł, żeby jednak, jeśli już musi, nosiła po domu moje obuwie, bo w węższych i krótszych butach trudniej stracić ząbki, ale nie dała się namówić na zamianę... Trudno!
Nie ma też wyjść do żłobka, sąsiadki czy innych podwórkowych rozrywek. Mi też nie jest z tym łatwo. Wolałabym połazić za wózkiem czy posiedzieć na placu zabaw niż tańczyć krasnoludki "hopsa-sa" po sto razy.
Zwyczajnie nie mam na to siły!
Nie ma słońca i moje baterie się rozładowały...
Niestety, nie ma "zmiłuj"!
Mamy nie biorą wolnego :(
Ehhh...
 

Październik wyssał ze mnie całą życiową energię...
Jakby uroków jesieni było mało to, najpewniej z przedszkola, przyciągnęłyśmy do domu całą serię zarazków wszelkiej maści. W połączeniu z ząbkowaniem i to nie byle jakim, bo lecimy teraz z czwóreczkami, więc wrażenia w wersji "hard", daje to absolutny armagedon. 
Było już wszystko... 
Nie wdając się w szczegóły :P coś na kształt grypy żołądkowej, którą radośnie przechodziliśmy jedno po drugim, wszyscy... A kiedy wyszliśmy już na prostą, kiedy mimo, że nadal czułam się jak cień człowieka wróciliśmy do żywych, do żłobka (chyba całe 3 dni!), do rytmu dnia, do normalnego jedzenia, do swoich łóżek (Alleluja!), po krótkiej przerwie dorwało nas typowe choróbsko z bólem gardła, kaszlem i katarem. Żeby nie było nudno tym dobrodziejstwem również zostaliśmy uraczeni solidarnie. Najsłabsze ogniwo skończyło z antybiotykiem, Pan Mąż w salonie po samodzielnie przeprowadzonej kuracji czosnkiem (myślę, że spłoszył wampiry w całym Avignon, jeśli nie w Prowansji...), a matka na kanapie pod kocem ze śpiewem na ustach, bo przecież "Mamy nie biorą wolnego" :(
Teraz już kryzys zażegnany. 
Pyza zdrowa, a Pan Mąż prawie się wywietrzył :)
A ja? Ja czuję się jakby mnie ktoś przeżuł i wypluł...
Czyli typowa jesienna chandra :(

Nie mogę się jednak poddać bez walki. Chociaż ciepły koc i dziergane skarpety wygrywają póki co wszystkie próby wciągnięcia mnie do łóżka kiedy tylko nadarzy się do tego okazja Pyzka dzielnie mobilizuje mnie do zabawy.
Poszerzyłam nasz piosenkowy i taneczny repertuar, bo przecież coś z tym dzieckiem trzeba w domu robić :P Bo jak się nic nie robi, to "małpi rozum" murowany...



I tak siedzimy w domu i czekamy...
Czekamy na słońce...
Czekamy na Tatę, który choć na kilka minut zabiera Pyzkę na parkingowe przechadzki...
W końcu czekamy na "wakacje", a te na szczęście już niedługo !!!
Mam nadzieję, że zbliżający się długi weekend i zaplanowany wypad na Lazurowe Wybrzeże skutecznie podładuje moje zdechłe akumulatorki :D

czwartek, 20 października 2016

La Ciotat - który to już raz?

Trudno to zliczyć :)
Trzeci czy czwarty?
(tutaj i tutaj o poprzednich razach :) )
Niesamowite, że za każdym razem znajdujemy coś nowego, co nas zachwyca!

Choć weekend  spędzony w La Ciotat w połowie września nie był najszczęśliwszy pogodowo, bo wiało okrutnie i o plażowaniu i kąpaniu nie mogło być mowy, to i tak zawsze miło jest pospacerować nadmorskim bulwarem, napić się kawy w portowej kawiarence i odetchnąć morskim powietrzem :)
 
 

Ciekawi, co też porabialiśmy w La Ciotat tym razem? 
Co nas tym razem urzekło? 
Były zabawy na świeżym powietrzu, na jednym z najfajniejszych placów zabaw jaki widziałam (fotki stamtąd pokazałam Wam w poście o zabawie).
Były przejażdżki na karuzeli :)
Było w końcu, krótkie bo krótkie, ale jednak, wygrzewanie się na słońcu :D
  

I choć nie zapowiadało się na więcej to jednak było coś więcej :D
Zwiedziliśmy pobliski Parc du Mugel.
Park znajduje się w zachodniej części miasta, tuż za portem i jest częścią parku krajobrazowego Calanques. Pierwszy wypad tam okazał się niewypałem, gdyż park, z powodu silnego wiatru, był zamknięty. To nie pierwszy raz, gdy coś jest wyłączone ze zwiedzania z powodu warunków atmosferycznych i w sumie przy tym ciągłym mistralu chyba zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, więc nie można tu mówić o jakimś wielkim zawodzie. Nie daliśmy jednak za wygraną i następnego dnia, gdy wiatr nieco zelżał (o jakieś 1,5 km/h :P) znów zawitaliśmy do bram parku.
Otwarte :D
Byliśmy prawie pierwszymi i prawie jedynymi zwiedzającymi...
  
    
 
Park jest ogromny. Położony jest na niewielkim wzniesieniu, tuż przy potężnych wzgórzach tak dobrze widocznych z La Ciotat. 
Jak na prawdziwy park przystało jest tu wszystko: teren do piknikowania, plac zabaw, fontanny, rośliny egzotyczne, zioła, kwiaty... a wszystko to oczywiście wspaniałe i czarujące.
   
   
    
 

Jest nawet bambusowy las!!
   

Z pewnością w parku Mugel można zmitrężyć calutki dzień. My nie mieliśmy jednak tyle czasu :( Ruszyliśmy zatem podziwiać tutejsze fiordy z dostępnych w parku tarasów widokowych.
Trasa na taras widokowy była stroma i wiodła pomiędzy masywami. Choć wspinaczka z Pyzką na brzuchu nie należała do najłatwiejszych (14 miesięcy po ciąży osiągnęłyśmy wspólnie znów tą samą masę...) to widok zrekompensował cały trud :) A do tego jaka satysfakcja!
Dałam radę :D
 
 
 

Jak się okazało wzniesienia widoczne z miasta, wyglądające jak lita skała, to w rzeczywistości masywy utworzone z otoczaków i błota! Niesamowite... Te góry są ogromne, a gdy stoi się u ich podnóża gołym okiem widać tworzące je kamienie!
Krajobrazy z parku Mugel zapierają dech w piersiach. 
Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć!
 
 
 

 

Taki właśnie jest park Mugel w La Ciotat widziany naszymi oczami :)
Piękne miejsce!!

poniedziałek, 17 października 2016

Rzymskie miasto Glanum

Dziś druga część wspominek z wypadu do Saint Remy de Provence.

Ruiny Glanum, rzymskiego miasta z I w. n.e., położone są malowniczo u podnóża pasma górskiego Alpilles, 2 km od centrum Saint Remy de Provence. O ile o miasteczku słyszałam tu i ówdzie, to o Glanum wyczytałam ledwie dwa lakoniczne zdania w opasłym 'pascalowym' przewodniku i na tym koniec. Kiedy jednak w Biurze Informacji Turystycznej uprzejma Pani poradziła nam skierować swoje kroki właśnie tam nie wahałyśmy się ani chwili. Drepcząc szlakiem Vincenta van Gogha (trasa do Glanum to dokładnie ta sama droga, która wiedzie do klasztoru, mieszczącego niegdyś szpital psychiatryczny) i podziwiając krajobrazy dotarłyśmy w końcu do celu naszego spaceru. 

Na pierwszy plan miasta Glanum wysuwają się dwie najlepiej zachowane budowle, czyli mauzoleum oraz łuk triumfalny. Znajdują się one po przeciwnej stronie szosy wiodącej w poprzek Alpilles i dostępne są zwiedzającym bez żadnych opłat. To niejako wizytówka miasta zachęcająca turystów do dalszego odkrywania Glanum. Całkiem chwytliwe, nie zaprzeczę :)

Doskonały stan mauzoleum (18 metrów wysokości) umożliwia podziwianie wszystkich misternie wykonanych płaskorzeźb, korynckich kolumn, kopuł, sklepień i wszystkiego co tam jeszcze pracowici i zdolni Rzymianie wydziubali, a trzeba przyznać, że się napracowali. 


Łuk triumfalny, choć nieco bardziej nadgryziony zębem czasu, także przyciąga wzrok.
 

Po takim preludium nie pozostało nam nic innego jak ruszyć w stronę bram broniących dostępu do pozostałych ruin miasta, gdyż reszta wykopalisk archeologicznych należących do Glanum udostępniona jest zwiedzającym za opłatą. Teren wykopalisk jest dość pokaźnych rozmiarów, to nie "dwa domki na krzyż", a dosłownie całe miasto...
Zobacz oryginalny obraz
Plan miasta ze strony www.site-glanum.fr
Niewielka dolinka u podnóża gór skrywa doskonale zachowane szczątki. Trasa zwiedzania wiedzie główną drogą miasta, a przy poszczególnych zachowanych ruinach ustawione są tablice informacyjne obrazujące pierwotny kształt danej budowli. Przy odrobinie chęci można więc wyobrazić sobie dawny wygląd miasta, odnaleźć pozostałości term, świątyń, zwykłych domów czy miejskiego forum. Fantastyczna "podróż w czasie".
 
  
  
 
Dzięki kilku tarasom widokowym całość można podziwiać też z góry. Nam udało się dostać na jeden z nich, co i tak przy tym upale, słodkim ciężarze Pyzki targanej na moich własnych rękach i wysokości na jakiej znajdował się ów punkt poczytuję sobie za absolutny sukces :) Widok, który się stamtąd rozpościerał był przecudny, a ruiny Glanum wyglądały absolutnie nierzeczywiście, jakby wklejone w krajobraz...
 

Glanum - kolejna niespodzianka na brykusiowej trasie zwiedzania. Kolejny dowód na to, że nie zawsze to co w przewodnikach najszerzej opisane jest najciekawsze. To także kolejna wspaniała lekcja historii w plenerze. Może, gdybym w takich okolicznościach przyrody 20 lat temu usłyszała o porządkach architektonicznych w architekturze starożytnej coś z tego zostałoby mi w głowie :P 
A tak, dokładnie tak jak przypuszczałam, na nic zdały się lata nauki w szkolnych ławach i malowanie na klasówkach kolumn doryckich, jońskich i tych trzecich :P (!!! tak, malowanie !!! )... latają mi po głowie luzem takie "śmieci", a do czego je przyczepić - nie wiem. Na szczęście z prospektu Glanum już wiem, że te, które tam oglądałam są korynckie :)