poniedziałek, 30 maja 2016

O sobie też się myśli!

W związku z wielkim boomem narodzinowym wśród naszych najbliższych znajomych na portalach społecznościowych, gdzie się udzielam, co chwila zalewają mnie kolejne fotografie świeżo upieczonych rodziców tulących swoje brzdące. Pod fotkami oczywiście dziesiątki komentarzy, gratulacje itd. 
Nie zwykłam odnosić się do takich "rewelacji" publicznie.
Preferuję za to prywatnie wymienić kilka zdań, jeśli to niemożliwe inaczej, a dla mnie niestety ostatnio niezbyt, to chociażby na facebooku. 
Tak też stało się ostatnio, gdy jedna z moich koleżanek powiła swe pierworodne dziecię. 
Wspaniała wiadomość! 
Jak każda taka :)
Bobas - cudo! 
Śliczny po mamie!
W wolnej chwili postanowiłam więc do niej napisać, pogratulować, zapytać jak się czują etc.
I właśnie to co przeczytałam w odpowiedzi na moją wiadomość stało się przyczynkiem do napisania tego posta...
Ciekawi, czego się dowiedziałam?
Co mnie tak zaintrygowało w jej odpowiedzi, że aż na blogu postanowiłam to "roztrząsać"?
Niby nic nadzwyczajnego:
"(...) czuję się w miarę dobrze, nie ma co narzekać. Z resztą o sobie się nie myśli "
Zwyczajna wiadomość, powiecie...
A jednak nie!
Choć na początku i ja tego nie zauważyłam...
Jednak te słowa, nie mam pojęcia dlaczego, cały czas dźwięczały mi w uszach...
Jak echo, jakbym słyszała w głowie jej głos!
Aż zrozumiałam!
Bo, na litość ! ! ! O SOBIE TEŻ SIĘ MYŚLI !

Chyba dopiero teraz, gdy sama jestem mamą tak bardzo to do mnie dociera i tak dobrze to rozumiem. I rozumiem też, że to my, mamy, kreujemy wizerunek mam... Musimy o sobie myśleć, bo jeśli my tego nie zrobimy to za nas nie zrobi tego nikt! A jeśli pokażemy naszemu otoczeniu, że same dla siebie się nie liczymy to potem, gdy wszystkim wejdzie już to w nawyk trudno będzie coś zmienić. Trudno będzie nagle wytłumaczyć, że można było nie spać trzy miesiące, a teraz to nagle 'muszę'. Albo, że do tej pory nie potrzebowałyśmy wyjść do kosmetyczki, więc po co nam nagle takie 'ekstrawagancje'?! Ciężko wtedy wyjść z roli "dam radę" gdy nie ma się już siły, a cały świat bierze za pewnik, że skoro do tej pory zgrywałaś bohaterkę to tak właśnie jest. 
Wiadomo, w zależności od wieku dziecka na inne rzeczy można sobie pozwolić, ale generalnie, w miarę możliwości myślmy o sobie! 
Róbmy coś dla siebie! 
Matka też człowiek!!!
Z potrzebami, pragnieniami, marzeniami, a czasami i zachciankami :)
I żaden grzech je spełniać i myśleć o sobie.
To ludzkie, normalne i zdrowe :) 

A co ja robię, spytacie?
Mnóstwo rzeczy!
Przede wszystkim....
1. Stawiam siebie na pierwszym miejscu, dokładnie tym samym, na którym stoi Pyza. 
Wspominałam o tym nie raz: szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko!
By nasz dzień był udany musimy być zdrowe, wyspane, najedzone i w zasadzie tyle :)
Zatem, jeśli zamiast sprzątnąć/wyprać/poprasować/ugotować obiad z 3 dań (niepotrzebne skreślić) prześpię się w czasie snu Pyzki, a na obiad zaserwuję tosty nasz warunek szczęścia będzie spełniony :) I tego się trzymam!
2. Nic na siłę
Nie zgrywam bohaterki. Mówię "jestem zmęczona" i padam tyłkiem na kanapę zamiast ochoczo chwycić żelazko z uśmiechem nr 5. Ostatnio zdarza mi się także (niestety, bo tego nie cierpię) zostawić pełny zlew 'garów'. Trudno! Świat się od tego nie zawali. Nie wchodzę do kuchni, by tego nie oglądać i zasypiam spokojnie. Rano mam więcej siły by się z tym zmierzyć :) 
3. Małe przyjemności
Film, wino, śmierdzący ser, manicure... I znów prasowanie odłożone na nieśmiertelne "jutro", ale czy wiecie, że za to mam najpiękniejszy pedicure w całym Avignon! Przestałam chwilowo nosić kapcie, by móc patrzeć na moje stopy :P Taka mała rzecz a cieszy :)
4. Rękodzieło - pasja
Coraz rzadziej, ale jeszcze czasem coś pokleję, coś powycinam. Uspokaja mnie to, wycisza, pozwala zebrać myśli. Wyłączam się i jestem w swoim świecie :)
5. Blog - pasja
Piszę, bo sprawia mi to ogromną frajdę, bo mogę w ten sposób podzielić się moimi przemyśleniami, spostrzeżeniami... Bo lubię! Odprężam się, relaksuję... Bo w sumie to pewna forma odpowiadania, a jak wiedzą Ci co mnie znają (i Ci co dokładnie blog mój czytają) jestem gadułą nie z tej ziemi! Zatem mogę się tu zwyczajnie wygadać :D

Ufff...na szczęście u nas wiadomo, że "matka też człowiek" :)
I chociaż daleko mi do ideału mój wysiłek wkładany co dnia w wychowanie Pyzki i prowadzenie domu jest doceniany (a niech spróbowali by inaczej :P ).

czwartek, 26 maja 2016

Na Dzień Matki słów kilka

Dzień Matki
 
Pierwszy taki w moim życiu!
Pierwszy raz w podwójnej roli: córki i matki :)

Zabieramy się zatem za huczne świętowanie, więc dziś post w telegraficznym skrócie :P

Wszystkim Mamom i ich Mamom życzymy wszystkiego co najlepsze! 
Najpiękniejszych kwiatów, kolorowych laurek, morza miłości i niezmierzonych pokładów cierpliwości!!!

A w związku z tym, że pewnie gro Mam otrzyma w prezencie czekoladki i inne słodkości mam jeszcze humor na dziś (może nie wszyscy jeszcze znają :) ):
- Ile waży matka?
- Po odjęciu serca ze słota, żelaznych zasad i nerwów ze stali tyle co modelka z Cosmopolitan :)
Nie martwcie się zatem dodatkowymi kilogramami i ze smakiem zajadajcie się wszystkimi przyniesionymi Wam przez pociechy słodkościami!!!


Ja mój prezent już mam :)
Choć moja córka jeszcze laurki mi nie narysuje to każdym swoim uśmiechem daje mi więcej niż mogę wymarzyć! A jakby tego było mało to w tym roku Dzień Matki spędzam z moją Mamą :D Czegóż można chcieć więcej?! 
(może pączka ? :P) 


Pięknego dnia kochani!
A relacja z naszego świętowania już wkrótce :D

wtorek, 24 maja 2016

Tęcza w chmurach

Żartowałam z Panem Mężem, że La Grau du Roi było dla nas nieco niegościnne. 
Obie wizyty tam, zarówno rok temu, jak i teraz, w maju, upłynęły nam pod znakiem wiatru, a w zasadzie wichury... W sumie nie duża różnica czy to wiatr zimny (maj 2015) czy ciepły (maj 2016), bo na plażowanie nie ma szans tak czy siak :(

Jest jednak coś, co sprawia, że La Grau du Roi na długo, bardzo długo, a nie wiem czy nie na zawsze pozostanie w mojej pamięci i zawsze będzie budzić magiczne wspomnienia...

Spacer.
Wiatr, świst wiatru grającego na masztach zacumowanych łódek, promienie słońca przebijające przez drobne chmury, błękit nieba i to COŚ :)
Coś czego nigdy jeszcze nie widziałam, a co mnie absolutnie oczarowało!

Co to było?!
Czy ja to widzę naprawdę?
Czary?
Na początku myślałam, że to przez okulary przeciwsłoneczne... Wada tworzywa, rysa czy rozmazana mucha dająca dziwny efekt. Gdy zdjęłam okulary okazało się jednak, że to co widzę, to nie wina okularów ani nawet przywidzenie, bo Pan Mąż widział dokładnie to samo:)

Tęcza w chmurach!!!

Nie padało, nawet nie mżyło, ba!, nie zanosiło się nawet na kroplę deszczu, a jednak widzieliśmy tęczę! Nie w kształcie łuku, jak zwykle się ją widuje, ale w postaci kolorowej chmury.

Oczywiście, po powrocie do domu pokazałam wujkowi Google nasze fotki z wycieczki by podpowiedział co też udało nam się zaobserwować. 

Nasze "cuda i dziwy" to obłok iryzujący - cienka chmurka o soczewkowatym kształcie. I w tym temacie to właściwie tyle, bo ich budowa nie została dotąd przebadana, więc trudno stwierdzić, czy tęczę zawdzięcza się wodzie czy cząsteczkom lodu.

Wygląda na to, że mieliśmy sporego farta, że mogliśmy podziwiać ten obłok, gdyż jest to dość rzadkie zjawisko. Chmury te rejestrowane są  najczęściej 1) w zimie, 2) tuż po zachodzie słońca, 3) w krajach Skandynawskich i na Alasce. 
U nas spełnione było zatem 0 warunków :P
Była 14:00, sam środeczek pięknego, ciepłego (20+) dnia wiosny na południu Francji, a my z uśmiechami od ucha do ucha podziwialiśmy ten wspaniały pokaz.

Zdjęcia nie są w stanie oddać nawet połowy uroku chwili, gdy ta zwichrowana tęcza wisiała nam nad głową...
Magia!!!

 

 

czwartek, 19 maja 2016

Na plaży...

...ale czy fajnie jest?!

Za nami już trzy długie weekendy!!! :D
Pierwszy pod względem turystycznym był kompletną klapą!
W przeciwieństwie do ubiegłego roku, gdy byliśmy mocno zdeterminowani by pozwiedzać, w tym roku wygrał zdrowy rozsądek. Wiało obrzydliwie, a do tego czasem popadywało.Czyli tym razem i u nas majóweczka niczym w rodzimych kawałach, co to donoszą, że na ma być 30 stopni... 10 - pierwszego maja, 10 - drugiego i 10 - trzeciego :( 
Może aż tak zimno nie było, ale żaden szał.
Jak to jednak mówią - nie ma tego złego...
Skorzystaliśmy z wolnego dnia Pana Męża i pokazałyśmy mu z Pyzką jak świetnie bawimy się w żłobku, bo szczęśliwie był otwarty :) A tak poza tym to rodzinnie brykaliśmy w domu... Były czworakowe wyścigi, tańce, hulańce i inne swawole! Chociaż czas upłynął nam zbyt szybko i bardzo miło to jednak brakowało mi wyjścia z domu...
Tak, wiem że wiatr i deszcz nie są przeszkodą do spacerów, ale tu nie o sam spacer chodzi... (pomijając kwestie tego, że ten wiatr odrywa od ziemi, a budka od wózka staje się żaglem...)
W ubiegłym roku wizja powrotu do domu była szalenie odległa. Zdawało nam się, że dopiero tu przyjechaliśmy i mamy jeszcze tyyyle czasu, że wszystko zdążymy zobaczyć. Teraz, 365 dni później, widzę, że minęły one jak jeden dzień, a do tego przy Pyzce czas pędzi jak szalony! I boję się, że nie starczy nam czasu, by odhaczyć wszystko z listy "do odwiedzenia". Zatem, każdy deszczowy czy wietrzny, weekendowy dzień bez zwiedzania jest dla mnie w pewien sposób "zmarnowany", bo ubywa ich nieubłaganie.

Na drugi weekend, czyli po dwóch dniach od pierwszego długiego weekendu, zaplanowaliśmy więc wycieczki.
Cel: pokazać Pyzce wielką piaskownicę i jeszcze większą wannę.
La Grau du Roi.
Nie lazurowe, ale wybrzeże :)
Byliśmy tam rok temu - 16 maja. O tamtym pobycie możecie przeczytać tutaj.
Wówczas, poza zwiedzaniem Seaquarium marzyło mi się leżenie na brzuchu. Nie mogłam doczekać się, by wykopać sobie dół na całkiem urośniętą już w moim brzuchu Pyzkę i poleżeć w spokoju. Niestety, nie było to możliwe, bo wiało tak, że piach skrzypiał między zębami. Mimo mojej ogromnej determinacji podróż na plażę trwała dłużej niż nasze na niej bytowanie.

 Tym razem miało być inaczej...

Mieliśmy poplażować, dołki w piasku (tym razem już nie na Pyzkę, a z Pyzką) kopać, dozwiedzać to, czego wcześniej nie zobaczyliśmy, a w drodze powrotnej odwiedzić sąsiednie miasteczko z pięknymi murami obronnymi, po których nawet można spacerować!
Taki był plan...
A wyszło jak zwykle :P

Całkiem nie po kolei, ale oto bilans naszej wycieczki:

Udało nam się dotrzeć do Seaquarium i strzelić kolejną fotkę z konikiem morskim...
2015     2016

...a trzeba zaznaczyć, że nie było to łatwe, bo drewniane zwierzątka pod obiektem cieszą się szaloną popularnością wśród dzieciarni.

Dozwiedzanie części miejskiej utwierdziło nas w przekonaniu, że nie lubimy takich klimatów! Totalnie zatłoczone, straganowe ulice...zupełnie nie dla mnie! Jego większa część to typowy, odpustowy, przepełnionym chińską tandetą, pseudo kurort. 
                               

Jest też jednak jasna strona miasteczka. To "druga strona", czyli ten fragment miejscowości, który znajduje się po drugiej stronie kanału. Spokojna, klimatyczna, cicha osada rybacka. To samo miasto, a jednak tak bardzo różne...
  

Mimo to przecisnęliśmy się między tłumami w "kurorcie"... Pomyślałam, że może uda się wyciągnąć choć jedną korzyść z tych straganów :) Zatem poszukiwałam przy okazji zwiedzania kostiumu kąpielowego dla mnie na sezon 2016. Pan Mąż wspiął się na wyżyny swej cierpliwości w oczekiwaniu pod przymierzalniami, Pyzka mało z wózka nie wyskoczyła z nudów, a ja mimo szczerych chęci, dziesiątek przymierzonych modeli i sporej dozie wyrozumiałości w stosunku do proponowanych cen nie znalazłam NICZEGO! Wygląda na to, że sezon plażowy 2016 upłynie nam pod znakiem opalania topless...
...ale wracając do La Grau du Roi...
Choć i tym razem wiało potężnie, to nie był to mistral, a ciepły wiatr z południa. Tak czy siak zawiewał piachem w oczy, ale za to nie zamrażał ciał do szpiku kości, można więc było trochę połazić po mieście oraz wszędzie tam gdzie nie ma piachu :)  O plażowaniu nie mogło być jednak mowy! Pokazaliśmy Pyzce piasek i morze, i tyle nas tam było widać :P
  
 
Tak na marginesie: nikt mi nie powie, że podróżowanie z dzieckiem jest niemożliwe :)
My wycieczki z Pyzką zaczęliśmy od poziomu wysoce zaawansowanego, czyli latania samolotem, ale i krótkie wypady wychodzą nam bardzo sprawnie. Przewijanie bez toalety, składanie wózka na czas, czy karmienie plenerowe mamy opanowane :)
 

Po wizycie na plaży i posiłku regeneracyjnym dla Pzyki udaliśmy się do portu.
  
Jest ogromny, a to, z czego słynie najbardziej, to sztuczne półwyspy, na których znajdują się segmenty mieszkalne, tyle, że zamiast ogródków mają pomosty dla łódek. Wygląda to niesamowicie, zarówno gdy spaceruje się wokół portu, jak i już po samych półwyspach. Niestety, nie odda tego żadne zdjęcie...to raczej kwestia świadomości położenia zabudowań :) Mimo to starałam się choć trochę uchwycić to na fotkach.
  

Choć wiatr bardziej nas drażnił niż cieszył to akurat w porcie stwarzał magiczny klimat... Świszczał na wantach i bujał masztami, a powstające tak dźwięki były niczym swoista portowa orkiestra. Ten koncert znakomicie przysłużył się naszej Pyzie, która wyspała się smakowicie :)

W porcie znaleźliśmy również ciekawy pomnik.
Gdy tylko go zobaczyłam od razu skojarzył mi się piosenką Alicji Majewskiej "Jeszcze się tam żagiel bieli" (ku "uciesze" Pana Męża, który dzięki temu miał przyjemność wysłuchać mojego małego recitalu w drodze do domu :) ).
(...) Wrosły kobiety w nadmorski brzeg,
w czekaniu swym i cierpieniu, jak kamienie (...)

 
I taka to była nasza wycieczka nad morze :)
To nie koniec wspomnień z tego dnia, ale na resztę musicie cierpliwie poczekać.
Na zachętę napiszę, że trzeci długi weekend był z tych trzech najlepszy :)
Zapraszam zatem do odwiedzania bloga, bo relacja z kolejnego wypadu już w przygotowaniu.

A i następne wycieczki w planach!!!
Niewątpliwie złapaliśmy "wiatr w żagle" :D

poniedziałek, 16 maja 2016

Fit mama

Jakiś czas temu, przy okazji opisywania kolejnego spotkania z mrówkami w naszym domu, dałam do zrozumienia, że próbuję popracować nad swoim ciałem...
Było to jednak baaardzo dawno temu :P ...czyli przed Wielkanocą :)
Minęło blisko dwa miesiące, a przez ten czas moje podejście do tematu diametralnie się zmieniło :P
Jakoś tak w okolicy świąt zdecydowanie zmniejszył mi się dystans na trasie "ja - słodycze". Choć w domu starałam się nad sobą panować to w Polsce, w obliczu wszystkich dostępnych pyszności nie byłam w stanie trzymać nadal mojego łakomstwa na wodzy. To jednak tylko jeden aspekt, który miał wpływ na to, że przestałam ćwiczyć.
Lenistwo, powiecie, to była główna przyczyna!
Poniekąd tak, chociaż nie do końca...
Nie powiem, że nie mam czasu, bo dla chcącego nic trudnego. Dziecko zasypia o 20-ej, a ja mogłabym robić każde wygibasy, na które mam ochotę. Rzecz w tym, że właśnie nie mam ochoty! Sto raz bardziej, ba! milion milionów razy bardziej wolę posiedzieć z Panem Mężem przy lampce wina i dobrym filmie (plus drobna przekąska przed snem :P ). 
Wszystkie tak mamy, powiecie :)
Może i prawda...
...a tym, które nie mają takiego zmartwienia, lubią siebie za każdy wałeczek i nie żałują sobie żadnej czekoladki szczerze gratuluję (i zazdraszczam :) ). 
Ja dopiero się uczę!
No właśnie!!!
I tu sedno sprawy, o którym zaczęłam pisać już wcześniej, w poście 9 miesięcy.
Rozmyślając o tym co mi dało bycie mamą i ten czas spędzony z Pyzką uświadomiłam sobie, że mam super ciało. Super w sensie tego jak wielką pracę wykonała i wykonuje każdego dnia.
Odpuściłam mu więc restrykcyjne diety, którymi odgrażałam się jeszcze podczas ciąży. Odpuściłam mordercze ćwiczenia, którymi katowałam się jeszcze kilka tygodni temu (bo "za jakie grzechy?"). Muszę jeść by mieć siłę ganiać za Pyzką! I muszę odpocząć, by mieć siły na kolejny dzień zabaw i turlania się po podłodze, no i spacery oczywiście, bo grzech nie korzystać z pięknej pogody! A każda mama przyzna, że opieka nad 10-cio miesięcznym brzdącem to niezła gimnastyka przez cały dzień, więc moje wspaniałe ciało nawet bez godzinnego treningu jest nieźle wytrenowane! 
Nie jest idealne...
Ale czy kiedykolwiek mogłoby być?
Czy nie mamy naturalnej tendencji do szukania przysłowiowej "dziury w całym"?
Czy gdybym pozbyła się tych moich wałeczków nie zechciałabym zmienić czego innego?
Przemyślałam tą sprawę dogłębnie i stwierdziłam, że nie zamierzam się o tym przekonać!
Z każdym dniem jestem pewniejsza siebie i bardziej siebie lubię :)
Spoglądam w lustro z uśmiechem i co dnia na nowo zaprzyjaźniam się z tymi wałeczkami, by nie żałować żadnej czekoladki. 
Bo zasługuję na to by je jeść :P 

Nie mówię, że całkiem sobie odpuszczam! Staram się jednak sobie nie żałować :) Sprawiać małe przyjemności za to zero przykrości, a więc morderczym treningom mówię: NIE.
Co zaś się tyczy innych ćwiczeń, to poza skłonami do podłogi setki razy na dobę i innymi "niesportowymi" zajęciami domowymi pozostała zabawa z hula-hop...

Wyraźnie czuję przy tym jak pracują mi wszystkie mięśnie brzucha, bo pękam ze śmiechu, gdy koło idzie w ruch!
Dobrze, że jest z niego pożytek :P




środa, 11 maja 2016

Wycieczka z niespodzianką

La Barben poza uroczym ogrodem zoologicznym (o którym tutaj) mile zaskoczyło nas także niespotykanej urody zamkiem! 
Przez chwilę zastanawiałam się nawet czy nie pomyliliśmy drogi, gdy dojeżdżając (wg GPS) do celu zamiast klatek i wybiegów zobaczyliśmy górujący nad ukwieconymi drzewami zamek na wzgórzu... Zauroczeni odkryciem, po zwiedzaniu ZOO i posileniu się kanapkami, ruszyliśmy w stronę tego magicznego miejsca.

Zamek szczególnie pięknie prezentował się z dołu.
Zupełnie jak z innego świata! 
Jak z bajki...
Droga prowadząca na dziedziniec, wokół wspaniały ogród, soczysta zieleń, pełne kwiatów drzewa w otaczającym zamek lesie...wszystko to sprawiało wrażenie trochę nierzeczywistego!
A jednak było tam, a my mogliśmy nacieszyć oczy tym uroczym widokiem :)

W Prowansji stoi całe mnóstwo zamków, które cieszą oczy turystów. Podobnie jest z tym obiektem, aktualnie funkcjonującym jako hotel. W jego historii nie znalazłam niczego niesamowicie ciekawego. Jest to zamek postawiony w XII wieku, uznany za zabytek i koniec historii... Być może jednak dla kogoś gratką będzie fakt, iż ogrody go otaczające, uważane za najpiękniejsze w całej Prowansji, zaprojektował sam Andre Le Notre (projektant ogrodów Wersalu!).

Mnie widoki zauroczyły absolutnie...
Piękne, naprawdę zaczarowane miejsce!
Aż nie chciało się odjeżdżać...

Mam nadzieję, że moje zdjęcia choć trochę oddają urodę zamku i ogrodów :)
Widok na zamek z ogrodu zoologicznego
Zamek na wzgórzu
Aleja platanów w przyzamkowym ogrodzie
Brama

Ogród :)
I jeszcze raz ogród
Na dziedzińcu


Dziedziniec zamku

poniedziałek, 9 maja 2016

Gdzie są rodzice?

Dziś post inspirowany jedną z grup facebookowych.
Należę do grup rękodzielniczych, niektórych sprzedających rękodzieło, ślubnych, gdzie również szukam inspiracji do rękodzieła, a także lokalnych, jak dzielnicowych czy osiedlowych. 
Zwykle nie udzielam się na nich zbytnio, a jedynie śledzę wydarzenia, oglądam zdjęcia i ewentualnie klikam "lubię to" dając wyraz mojej aprobaty (najczęściej w kwestii rękodzieła). 
Ostatnio jednak nie wytrzymałam i udzieliłam komentarza na jeden z postów który pojawił się na grupie dzielnicowej. 
Otóż: Pani (kobieta) wstawiła ogłoszenie - zapytanie, którego treści niestety nie jestem w stanie tu przekleić, gdyż post zniknął z tablicy grupy :( Brzmiało ono jednak mnie więcej tak: "Poszukuję korepetytora w okolicy. Matematyka. Dla trzecioklasisty. Szkoła podstawowa. Możecie kogoś polecić? Tylko żeby nie zdarł z nas za bardzo". 
O!
Takie zapytanie.
Niby nic dziwnego. 
Pod nim już kilka osób zdążył udzielić w komentarzu podpowiedzi gdzie szukać "pomocy".
Propozycje różne: z nazwiska, adresu, linkiem do strony czy typu "poszukaj na uniwersytecie, studenci nie zdzierają". 
Czytam ogłoszenie raz jeszcze i drugi, i znowu...
Potem te odpowiedzi i oczom nie wierzę!
Matka, siostra, ciotka czy też babcia szuka korepetytora z matematyki dla 9-cio latka (lub nawet ośmiolatka, biorąc pod uwagę zmiany ostatnich lat)!
Serio?!
Nie jestem jeszcze taka stara lecz jak przez mgłę pamiętam szkołę podstawową... Może inaczej: pamiętam boisko, dyskoteki :), sklepik z cukierkami, najlepsze koleżanki i ulubione Panie, ale to czego kiedy się uczyłam już niekoniecznie. Otworzyłam więc skarbnicę wiedzy - wujka Google - i wyszukałam "trzecia klasa szkoły podstawowej matematyka zakres materiału". Kliknęłam pierwszy lepszy link, który wypluła wyszukiwarka, a tam testy, ćwiczenia, zadania, dla każdej klasy szkoły podstawowej wraz z testami. 
Wybrałam klasę trzecią, test trzecioklasisty nr 1 i jadę z zadaniami...
Zadania z treścią typu "bla bla bla...coś tam coś tam i ta Zosia ma dwanaście lat. Jakim znakiem rzymskim zapiszesz jej wiek?" lub "jeździł Janek rowerem 50 minut a Wacek 3 kwadranse, który jeździł dłużej?". 
Test na 10 czy 15 pytań, odpowiedzi a,b i c... 
Już po trzech minutach wszystko było jasne: ja nie potrzebuję korepetycji :D 
Nie uwierzycie: 100 % poprawnych odpowiedzi!!!!
Toż to szok!
Sprawdziłam swoje kompetencje - nadaję się na korepetytora trzecioklasisty!
I Bogu dzięki, bo za jakiś czas pewnie przyjdzie mi się zmierzyć z rzymskimi cyframi, a co gorsza pewnie także z tabliczką mnożenia!
Dobrze, że znam sztuczkę z kostkami, to przynajmniej x9 pójdzie gładko :P

OK, żarty na bok.
To nie funkcje, całki i granice ciągów tylko proste działania na liczbach!
Nie wytrzymałam i pod wszystkimi radami gdzie najtaniej wyuczą małolata odpowiedziałam mniej więcej tak:
"Może zbyt śmiałe co tu napisze, ale czemu nie spróbujesz sama? To nie jest takie trudne. Poza tym, że pomożesz dziecku w nauce, za którą nikt nie zedrze kasy spędzisz z dzieckiem trochę czasu - bezcenne. W razie obaw o kompetencje możesz sprawdzić się tu: (wkleiłam linka do strony, o której pisałam powyżej). Wyobraź sobie dumę dziecka, że jego mama/siostra/ciocia/babcia jest taka mądra i wszystko wie! Gdy ja byłam dzieckiem moi rodzice byli dla mnie najmądrzejszymi ludźmi na świecie".

Opowiedziałam o tym Panu Mężowi, na co stwierdził, że może nie mają czasu dla dziecka....no do cholery jasnej! Jak to nie mają?! A czyje to dziecko?! Ja rozumiem trudne czasy, pracować trzeba... ale dziecko się samo nie wychowa. Na co on, że może muszą pracować... Pracować na korepetycje?, za jakieś 30-40 PLN za godzinę (takie były stawki w tym poście)? Czyli aby ta praca opłacała się bardziej niż samodzielna edukacja potomstwa muszą zarabiać więcej niż 40 PLN za godzinę pracy. Się powodzi! (w tym jednak przypadku raczej wątpię, skoro autorka szukała osoby, która z niej nie "zedrze"). Ale i to nie tłumaczy braku zaangażowania w wychowanie dzieci. 
Niektórym rodzicom wydaje się, że zapłacenie za korepetycje załatwia sprawę. A tu psikus - to wcale tak nie działa. Bez zaangażowania dziecka nic się nie uda. A o takie zaangażowanie łatwiej zawalczyć samemu niż obcemu. Szantaż "zapłaciliśmy więc się ucz" też na niewiele się zda. 
A jak rozliczyć takiego dzieciaka z lekcji z obcym? Przecież taki gagatek już pojutrze zapytany "Czemu źle to rozwiązałeś? Nie uczyłeś się tego z Panią?" odpowie "nie pamiętam, nie wiem...". Pani była, wytłumaczyła i poszła. Z mamą tak łatwo to nie przejdzie, bo: "przecież liczyliśmy razem, pamiętasz, rysowałam Ci tu jabłko, zieloną kredką i dwa samochodziki z brązowymi kołami". Wiesz co robisz, wiesz czego uczysz i wiesz czego możesz wymagać! A przede wszystkim jesteś przy swoim dziecku kiedy Cię potrzebuje, bo co innego gdy obca babka, która przyszła na 3-4 godziny doraźnie poduczyć latorośl, powie "dobra robota". Dziecko potrzebuje Twojej uwagi i aprobaty, przy każdym koślawym krzaczku i każdym poprawnym wyniku zadania!

Pamiętam wspólne odrabianie lekcji, sprawdzanie zeszytów i wspólne z rodzicami "korepetycje". Zawsze lubiłam się z nimi uczyć, bo wierzyłam im, byłam pewna, że wiedzą wszystko i mogę zapytać o każdą bzdurę. Moi rodzice też pracowali, długo i ciężko, też mieli mało czasu, ale jakimś cudem udawało im się tak nim dysponować, że byłyśmy dopilnowane i douczone. Nie robili niczego za nas, nie ułatwiali życia, wręcz przeciwnie. Pomagali rozwiązać każde zadanie z gwiazdką, choć czasem nie planowałyśmy, bo to "dla chętnych", popychali nas, byśmy były "chętne", motywowali do pracy i nauki sami dając nam przykład. 
Nie trzeba kończyć siedmiu fakultetów ze wszystkich przedmiotów szkolnych by móc pomagać dziecku w nauce. Wystarczy chcieć pomóc. Gdy byłam już w liceum, w klasie o profilu biologiczno-chemicznym, biologia której się uczyłam wykraczała poza pamięć, a może czasem także i wiedzę, choć ona się nie przyzna :P, mojej mamy. A mimo to pomagała mi. Chociaż nudziło ją to potwornie odpytywała mnie ze wszystkich hormonów, zasad pirymidynowych czy cykli komórkowych. A tato jeszcze na studiach rysował ze mną technicznie na pierwszym roku i tłumaczył mi jakieś suwy, silniki i inne mechaniczne sprawy. 
Można?
Można!
Tylko trzeba chcieć.
Proszę, drogie mamy i ojcowie, chcijcie!
To Wasz najlepszy czas na budowanie relacji i więzi z dzieckiem.
Nauka też może być zabawą, a zabawa nauką.

Minęło ponad 20 lat od czasu, gdy uczyłam się pisać z mamą i za każdym razem gdy gdzieś w pośpiechu namażę kilka linijek, których nijak nie da się odczytać słyszę w głowie jej głos...
Miałam też lekcje z korepetytorem, który pomagał mi z matematyką w drodze na studia techniczne i z tej matematyki nie pamiętam nic... niestety nawet imienia nauczycielki...

czwartek, 5 maja 2016

Wycieczka do ZOO

Właśnie zaczynamy drugą majówkę :)
Pamiętacie jeszcze jak w ubiegłym roku mieliśmy aż 4 majówki?? 
Tym razem Pan Mąż ma "tylko 3", ale za to sami robimy sobie tą czwartą, więc znów cały maj się byczymy, spacerujemy zwiedzamy i odpoczywamy :D

O pierwszej tegorocznej nie ma niestety o czym pisać... Mistral nas uziemił :(
Pozostały gry i zabawy w domowym zaciszu.
Nic jednak straconego...
Przed nami 4 wolne dni, więc mam nadzieję zobaczyć coś nowego, trochę się powłóczyć, a potem Wam o tym opowiedzieć. 
Tymczasem wspominki z naszego wcześniejszego wypadu.
 
W połowie kwietnia, w piękny, słoneczny, wiosenny dzień wybraliśmy się na dłuuuuuuuuuugo wyczekiwaną wycieczkę do ogrodu zoologicznego położonego w niewielkiej odległości od Avignon w miejscowości La Barben.
Nareszcie!
Jako miłośnicy tego typu przybytków plany na zwiedzanie owego ZOO mieliśmy już w ubiegłym roku, tyle że ciągle było jakoś nie po drodze. Teraz jednak udało się :)
Byliśmy i zwiedziliśmy, a razem z nami wybrali się nasi znajomi z Meksyku - Adriana i Ricardo. Jak to mówią "w kupie raźniej", a my bardzo dobrze czujemy się w swoim towarzystwie, więc wspólny wypad był świetnym pomysłem. Dodatkową jego zaletą był fakt, że w końcu miał nam kto pstryknąć rodzinną fotkę :P

Ogród położony jest bardzo malowniczo, bo na wzgórzu, z którego rozpościera się wspaniały widok na okolicę. Zwiedzanie go jest więc trochę wspinaczką. Z racji karety, w której podróżuje Pyzka obejrzeliśmy jedynie zwierzęta znajdujące się na otwartej przestrzeni ogrodu. Odpuściliśmy wejście do wiwarium, gdzie poza schodami czekał nas potworny upał i duchota, omijając tym samym gady, płazy i ryby. Nie znaczy to jednak, że czujemy z tego powodu niedosyt wycieczkowy czy zoologiczny :P Spacer po ścieżkach parku bardzo nam się podobał. 
To co szczególnie mnie urzekło, to wybiegi dla zwierząt wkomponowane naturalnie w przestrzeń.Nie było więc wielkich czarnych krat czy ustawianych na siłę dekoracji, aranżujących warunki jakie panują w środowisku życia danego zwierzęcia na wolności. Mimo tego, zwiedzając miało się wrażenie, że podgląda się je jak przez dziurkę od klucza, co bardzo mi się podoba w takich miejscach. 
Kolejna sprawa, za którą przyznaję plusa, to sama trasa - szutrówka. Może moje śliczne białe tenisówki nieco się przykurzyły po tym niemałym spacerku, ale mnie osobiście taki klimat parku zoologicznego podoba się bardziej aniżeli wybetonowane alejki. Wszystko zależy oczywiście od możliwości terenu - wiadomo, że w środku wielkiego miasta ogród zoologiczny tego typu nie miałby racji buty :P 
Jeśli jesteśmy już przy walorach wynikających z terenu na jakim położone jest ZOO to muszę też wspomnieć o ogromnych przestrzeniach zieleni udostępnionych zwiedzającym. Ogólnie, z tego co zdążyliśmy tu zaobserwować, tubylcy szalenie lubią jeść i pić na świeżym powietrzu. Co ciekawe nijak nie zależy to od pogody! Nawet gdy dmucha bardzo silny mistral i omal nie zwiewa filiżanek ze stolików popijają swoje espresso w pierwszym rzędzie stolików na zewnątrz patrząc oczywiście od strony ulicy Taaaak! Bo przecież najwygodniej gdy przechodnie trącają łokciem w głowę :P I najprzyjemniej gdy obiad wystygnie zanim kelner doniesie go na stół (coś dla mojego Pana Męża, który nie lubi jeść gorącego :P). Nigdy tego nie zrozumiem... Ale wracając do ZOO...
W parku jest mnóstwo miejsca na urządzenie pikniku czy zabawy na świeżym powietrzu. Gdy spacerowaliśmy mijało nas wiele rodzin przygotowanych na całodzienne biesiadowanie w ogrodzie. Widziałam nawet pewnego dzielnego tatę pchającego spacerówkę z dwoma sporymi lodówkami turystycznymi :D, który śpiącą pasażerkę wózka niósł na rękach :D Wiele pomysłów do wykorzystania można było podpatrzeć na tym spacerze... Inni amatorzy konsumpcji na świeżym powietrzu mieli ze sobą składany jak turystyczne krzesełko wózek na kółkach, w którym ciągnęli cały swój piknikowy ekwipunek. Świetna sprawa przy małych dzieciach! Aż się dziwię, że jeszcze w naszych nadmorskich kurortach tego nie spotkałam. A przecież z powodzeniem można by w nim umieścić i koc, i plażowy namiot, i ręczniki, a nawet nieśmiertelne parawany, coby mieć swój kawałek piachu na wyłączność (tego też nigdy nie ogarnę :P Zawsze mi się wydawało, że chodzi o ochronę przed wiatrem...). 
Nie byłoby parku bez przestrzeni dla małych rozrabiaków! W ogrodzie można znaleźć również duży plac zabaw dla maluchów mieszczący się w samym środku parku, nieopodal stołów piknikowych, ogromnego trawnika, który aż prosi się by na nim przysiąść, a także tuż obok bufetu, toalet i...dworca kolejowego :) 
Park zoologiczny w La Barben posiada darmową kolejkę dla zwiedzających. Niestety, nie ma w niej wagonu towarowego, więc z niej nie skorzystaliśmy, ale jest to świetna sprawa dla dzieciaków i mniej wytrzymałych zwiedzających, którzy preferują schodzić niż się wspinać. Kolejką można dostać się do najwyższego punktu ogrodu skąd dalej, bez zadyszki, można zwiedzać już na piechotkę.
Do mojej recenzji mogę dodać jeszcze dużego plusa za ogromny bezpłatny parking i drugiego, jeszcze większego za brak tzw. 'durnostojek' na każdym kroku :) To zdecydowana różnica w stosunku do ogrodów zoologicznych, które znamy z Polski. Nie było tu ani obwarzanków (choć te akurat uwielbiam!), ani pańskiej skórki czy też baloników na druciku i innych "atrakcji", obok których niewiele dzieci jest w stanie przejść obojętnie. I dlatego właśnie nie lubię tych straganów. Zawsze są one miejscem dantejskich scen w wykonaniu dzieci i ich opiekunów. Nie było także dmuchanych zamków z piłkami, a nawet budek z lodami i goframi, chociaż z takiej to akurat pewnie bym skorzystała jako główny łasuch w naszej rodzinie :P.
W ZOO tego dnia było sporo ludzi (a może powinnam powiedzieć 'na parkingu było mnóstwo samochodów'), ale nie odczuwało się tego, bo teren obejmujący ogród jest bardzo duży. Sama trasa spacerowa to 9 km, a ze zwiedzaniem i postojami spacerek ten zajął nam jakieś 3 godzinki. 
Tyle o ZOO :)

To była baaardzo udana wycieczka.
To co podobało mi się jednak najbardziej to spędzony rodzinnie czas :)
To Pan Mąż z córą na rękach...
To uśmiech (a raczej śmiech pełną gębą) Pyzki na widok zwierzaków...
To 'mama-kangur', gdy nosiłam ją w plecaku...

To była fantastyczna niedziela :D
Zobaczcie sami: 
Koza robi "meeee"
Tata w roli przewodnika
Tak wygląda właśnie zdjęcia z nosorożcem :P
Pyzka chce wysiadać; przy wybiegu z mrówkojadem... Oj, przydałby się u nas :)
Ciekawe, czy można go trzymać w domu jak pieska ?
Pogawędki o żubrach :)
Mama-kangur

La Barben, poza pięknym ogrodem zoologicznym, miało dla nas także bardzo miłą niespodziankę, o której już wkrótce...

środa, 4 maja 2016

Plac zabaw ! ! !

Dlaczego place zabaw są tylko dla maluchów?!
Czytałam gdzieś ostatnio "w internetach", że podobno w Ursusie (o ile dobrze pamiętam) ma powstać plac zabaw dla dorosłych :D
To jest myśl!
Bo istnieją przeróżne parki rozrywki, diabelskie młyny i inne szalone karuzele czy kolejki górskie... Ale dla takiej dużej-małej dziewczynki jak ja nie ma tam interesujących mnie atrakcji.

Nie lubię latać czy wisieć głową do góry. Nie dla mnie gokarty i szaleńcze prędkości kolejek. Ze wszystkiego co oferują wesołe miasteczka jestem w stanie skusić się co najwyżej na wspominane tu już kiedyś "łabędzie" :P Chętnie za to pozjeżdżałabym zjeżdżalnią, pobujała się na zwykłej huśtawce albo przespacerowała po drabinkach, łańcuchowych kładkach i równoważniach. Po prostu chciałabym tak zwyczajnie pobawić się jak to robią dzieci na placu zabaw... Niestety, prócz jednego parku tutaj, w którym wiszą bujawki a'la opona na łańcuchach nie ma tu nigdzie takich "uciech" dla dorosłych. Te zaś, o których piszę wyżej stale są okupowane przez dzieci i młodzież z okolicy. A wielka szkoda...bo są świetne! Środek mają wypełniony taśmami tak, że można wygodnie na nich siedzieć, a nawet leżeć :D 
A skąd to wiem?
Na szczęście dzieci i młodzież chodzą do szkoły :P
I dzięki temu udało mi się kiedy pohuśtać... Wspaniałe uczucie :) Jak gdybym znowu miała 8 lat, dwa warkocze i ulubionego pluszaka pod pachą...
Z drugiej strony jednak czułam się trochę... hmmm... głupio?
Stara baba machająca nogami z bujawki...
Dobrze, że nie znam francuskiego, to nawet gdyby zagadnęli "a Pani to się aby na pewno dobrze czuje?" nie rozumiałabym, że mają mnie może za wariatkę. Ale gdyby takie miejsce, jak na przykład siłownie pod chmurką było oficjalnym placem zabaw dla dorosłych nikogo by to nie dziwiło!
Mam nadzieję, że pomysł, o którym czytałam się powiedzie i może kiedyś uda mi się odnaleźć to miejsce i pobawić się jak dziecko :)

Tymczasem pozostaje mi cieszyć się radością córki, która zaczyna przygodę z zabawami na świeżym powietrzu. Pierwszy sezon podwórkowy oficjalnie otworzyliśmy w połowie kwietnia :) 
Za nami pierwsze brudy na rękach, pierwsze kęsy trawy, pierwsze powąchane i zgniecione kwiatki, pierwsze czołganie się po ziemi (co obyło się o dziwo bez pierwszych plam z trawy! Widać francuska trawa nie brudzi :P) i pierwsze huśtawki :D 



Przy okazji rodzinnego spaceru pokazaliśmy Pyzce ogrody papieskie i kawałek mostu...
Jak przewidywałam, most i pomniki większego wrażenia na niej nie zrobiły, ale za to kaczki w sadzawce... kaczki były SUPER :D
Kaczki i gołębie rządzą! 
Oglądamy Rodan i Villeneuve lez Avignon

Kawałek mostu
Kaczki :D

poniedziałek, 2 maja 2016

Sezon kapeluszowy uważam za otwarty!

Tak właśnie :)
Kolejna wiosna i nowy kapelutek :D

Gdy zobaczyłam go w sklepie od razu się zakochałam!
Jak szczerze wyznałam Pan Mężowi "zawsze o takim marzyłam"...
Kapelusz ubiegłoroczny (a w zasadzie sprzed dwóch sezonów, nabytek odpustowy:) ) mocno już pomięty, jakiś taki 'znieświeżony', przykurzony, przemęczony... Nie mogę powiedzieć - mocno się wysłużył! Blisko 6 miesięcy w nim pomykałam!! I pewnie jeszcze zdarzy mi się go przywdziać... Jednak ten nowy...
Ach...
Skradł moje serce!
Wobec takiego wyznania Pan Mąż nie mógł pozostać obojętny i z okazji "bez okazji", w pierwszy prawdziwie gorący weekend tej wiosny sprawił mi tenże uroczy kapelutek! 
I tak narodziła się nowa świecka tradycja :P
Kolejny kapelusz od Pana Męża :)
Dziękuję!!!
Jest cudny!
A przed nim dłuuugi i ciężki sezon kapeluszowy...
W co bym się nie ubrała - do wszystkiego zawsze mi będzie pasował :)
W trampkach czy pantofelkach, w szortach czy w sukience - tak czy siak w kapeluszu na głowie! 
Rano czy wieczorem, na cmentarzu, plaży czy w środku miasta - schowana pod daszkiem nowego kapelutka :)
Gdzie bym się nie wybierała - wszędzie będzie mi towarzyszył...
Musi, bo w tych upałach bez nakrycia głowy ani rusz!
Nigdy nie byłam "czapkowa" i jak zły sen wspominam nagabywanie rodziców do noszenia nakryć głowy w upalne dni. 
Jak to jednak mawiają: tylko krowa nie zmienia zdania :) , a także : mama ma zawsze rację!
Do tego się dorasta i widać ja właśnie dorosłam!
Przedstawiam zatem moje topowe nakrycie głowy na lato 2016 :D

Tadam:
Foto z majówki 2015 (choć tu trochę przed majówką!) dostępne tutaj :)
A tu widok z przodu :D

Nowy nabytek przypadł do gustu także naszej Pyzce.
Uciechy było co niemiara...
Myślę, że rośnie nam kolejna fanka kapeluszy!