poniedziałek, 28 grudnia 2015

Świąteczne Avignon po zmroku

Tym razem, tak dla odmiany, wspomnienia z francuskiej ziemi... Aktualnie, wraz z bliskimi, cieszymy się wspólnymi, poświątecznymi chwilami :D
Obiecałam Wam jednak relację ze świątecznej atmosfery w Avignon.
Jak już wcześniej wspominałam miasteczko dość szybko gotowe było na święta...
A jeśli Boże Narodzenie za pasem to nie może zabraknąć tradycyjnego jarmarku świątecznego.
Ten w Avignon uroczyste swe otwarcie miał w przeddzień Mikołajek :)
Pierwszy raz odwiedziłam go "za dnia", jednak jego prawdziwy urok objawia się dopiero po zmroku.
I choć czas przelatywał nam dosłownie przez palce i mknął nieubłaganie, a my wciąż byliśmy w proszku z pakowaniem na kolejną podróż do domu nie mogliśmy nie odwiedzić centrum miasta wieczorem, by w pełni poczuć nastrój jarmarku...
To był naprawdę wspaniały spacer :)
Jarmark totalnie mnie zauroczył!
Wszystko było przepięknie przystrojone, oświetlone, a asortyment straganowy przyprawiał o zawrót głowy!
Miasto jest na tą okazję także świetnie przygotowane i w weekendy zmyka główną ulicę, by zwiedzający mogli swobodnie pospacerować pod świetlnymi żyrandolami :)

Nie będę więcej pisać, bo fotografie, choć niestety bardzo słabe, za co serdecznie przepraszam! doskonale oddają tą atmosferę...
W sumie to nawet to ich "rozmazanie" i "rozmycie" doskonale tu pasuje, bo ta ilość światełek, lampek, kolorów itp. sprawia, że widzę to wszystko dokładnie tak, jak przedstawiają to zdjęcia :P





 










czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych Świąt!

Nie sądziłam, że jeszcze coś w tym roku "popełnię"...
A jednak!

Z okazji Świąt niespodzianka!

Na prośbę mojej siostry, która brała udział w tegorocznym jarmarku bożonarodzeniowym w naszych rodzinnych Markach wymodziłam na duuużym przyspieszeniu kilka świątecznych karteczek...
Choć przyznam szczerze, że nie bardzo miałam nastrój na ich wykonanie końcowy efekt bardzo mnie zadowolił!
Zastanawiacie się pewnie, czemu, skoro to moja pasja i hobby nie chciało mi się robić kartek? Ano temu, że całe Brykusiowo zostało we Francji, a o tym "zleceniu" dowiedziałam się już po przyjeździe do Polski... Bez moich papierów, nożyczek, dziurkaczy do wzroków itd. obawiałam się, że kartki wyjdą słabe, nieładne, niedopracowane i jakieś takie, sama nie wiem... nieozdobione!
A przecież mam tyle pięknych dekoracji, naklejek, wzorzystych nożyczek...
A jednak udało się!
Kartki świąteczne wykonane!
Jak na tak krótki czas, okrojone możliwości materiałowe i początkowy brak koncepcji całkiem nieźle to wypadło :) Zainteresowanie na jarmarku zdecydowanie to potwierdziło :)
Zanim jednak wystawiłam je na widok publiczny na straganie mojej siostry obfotografowałam je, by móc się wam pochwalić :P
Dziś pierwsza karteczka!

Specjalnie dla Was :D
Choć nie ma śniegu, karteczka w mroźnym, zimowym klimacie...
Wraz z najlepszymi, świątecznymi życzeniami!
Życzę Wam śniegu na święta :P
Tak dla zrobienia klimatu...nie żeby mróz straszny trzaskał, ale by było jasno, czysto i pięknie :D


Kochani,

Zdrowych, przede wszystkim zdrowych!!!

spokojnych, pogodnych świąt.

Niech te dni będą dla Was i Waszych najbliższych 

rodzinne i radosne, pełne uśmiechu i wspaniałych, wspólnych chwil!

No i oczywiście wypełnione po brzegi pierogami, smakołykami 

i pięknymi prezentami o jakich zawsze marzyliście!

środa, 23 grudnia 2015

Biały

Trzeci i ostatni świąteczny box.
Ochrzczony 'białym', bo to właśnie ten kolor jakoś pierwszy rzuca mi się w oczy, gdy na niego patrzę...choć założenie było na czerwony :P Jak to jednak przy rękodziele, najlepsze pomysły przychodzą w trakcie produkcji :)
Pudełko trafiło w ręce naszych meksykańskich znajomych, a co za tym idzie, na bilecikach zagościły życzenia po hiszpańsku, francusku, angielsku i polsku :)

Po tak długiej rozłące z papierem te trzy pudełeczka sprawiły mi ogromną radość :)
Wspaniale było znów ubabrać się klejem :P

Myślałam, że na tym koniec z rękodziełem na ten rok...
Życie nas jednak nieustannie zaskakuje.
O tym, jak mnie zaskoczyło tym razem już wkrótce :)

Tymczasem zostawiam Was z ostatnim mym świątecznym boxikiem!









wtorek, 22 grudnia 2015

Zielony

Święta tuż tuż...
A pudełeczka świąteczne niewątpliwie przybliżyły mnie do ich klimatu... bo na śnieg tej zimy to chyba nie mamy co liczyć :(
Nie mówiąc już o tym, że pierwsze dni "świątecznej atmosfery" przyszło nam spędzić w dość niezimowym klimacie :P 
Nazywamy to z moją meksykańską koleżanką "wiosenną zimą" :P

Ale wracając do pudełek...
Dziś drugie z trzech popełnionych przeze mnie świątecznych boxów.
Tym razem przeważającym kolorem jest zielony.
Jak w przypadku pierwszego pudełeczka kieszonki zawierały bileciki z życzeniami...
W tym pudełku życzenia były po polsku, rosyjsku, angielsku i francusku.
Dodatkowo, przy choince umieściłam element ruchomy... a nawet znikający!
Nie ma świąt bez czekoladowego Mikołaja! (niestety, nie ma go na foto :P bałam się, że nie oprę się pokusie i dobiorę się do niego wcześniej :P)
W tym roku nie było go u nas na Mikołajki, nadrobiliśmy jednak zaległości i skonsumowaliśmy nasz świąteczny przydział przy okazji świątecznego przyjęcia, które urządziliśmy razem z naszymi znajomymi z Avignon :)
To właśnie wtedy rozstałam się z drugim i trzecim pudełeczkiem...

Pudełko nr 3 już wkrótce...
Serdecznie zapraszam na prezentację.

Tymczasem przed Wami box 'Zielony'.






piątek, 18 grudnia 2015

Po długiej rozłące ponownie rękodzielniczo! Czerwony

Po dłuuuugiej rozłące wyciągnęłam znów z dna szafy moje pudło ze skarbami do rękodzieła.
Tak dawno już niczego nie kleiłam, wycinałam i "cudowałam", że nie bardzo wiedziałam od czego zacząć :P
Jedno było pewne: muszę coś zrobić bo oszaleję!
Oczywiście 'przy okazji', bo wiadomo, że poszłam tylko po mleko, trafiłam w Lidlu na akcję pt. dekoracje na święta itp. Nie mogłam się powstrzymać i kupiłam zestaw papierów... Trochę nosiłam się z ich rozpakowaniem, bo ciągle było coś... Trochę bałam się, że jak zacznę to nie będę mogła już przestać. Kilka dni później, na kolejnych zakupach upolowałam zestawy świątecznych naklejek. Teraz było już pewne, że muszę coś z tego wykonać. 
Czułam się trochę jak w piosence "czasem człowiek musi, bo inaczej się udusi". 
Czułam, że jeśli nie potnę tych papierów to oszaleję!
Żeby nie było to kolejne 'arcydzieło' na regał szybko postanowiłam wykonać świąteczne podarki dla naszych znajomych.
Tak powstały bardzo, bardzo, bardzo eksplodujące boxy!
Są też mega świąteczne!
Nie powiem, kosztowało mnie to kilka dłuuugich wieczorów, ale było warto!
Nawet nie wiedziałam, że tak za tym tęskniłam :)
Poczułam też przy tym trochę atmosferę zbliżających się świąt. 
Sprawiło mi to ogromnie dużo frajdy...
I kilka odcisków na palcach od nożyczek...zdaje się, że moje ręce odwykły od tych aktywności!
Dziś przed Wami pierwsze pudełeczko.
'Czerwony' świąteczny boxik.
Jest w nim wszystko co najświąteczniejsze :)
Obdarowałam nim moją brazylijską koleżankę. 

W kieszonkach ukryłam bileciki, na których umieściłam życzenia.
Wymyśliłam (skromnie powiem, że dość genialnie), że życzenia świąteczne zawarte w pudełku wyrażę we wszystkich językach znanych jej rodzinie + po polsku. Tym sposobem zabrakło mi kieszonek!
Było po francusku, angielsku, niemiecku, portugalsku i po polsku :)
'Kaśce' się podobało...
A Wy, co o nim sądzicie?





środa, 16 grudnia 2015

Czekając na święta...

...w okularach przeciwsłonecznych!

Pierwsze symptomy zbliżającego się Bożego Narodzenia były tu widoczne już od pierwszego dnia października!!! Byłam w szoku... Z Polski pamiętam, że czekoladowe Mikołaje pojawiają się na półkach po 1 listopada. Jednak tu, francuski Lidl pobił rekord... nie wiem jak w innych miejscach, bo nie zwracałam na to bardzo uwagi, ale w Lidlu, który ma 2 regały na krzyż i w którym jestem codziennie, mocno rzuciło mi się to w oczy! Było jeszcze baaardzo ciepło... właściwie nadal letnio... A tymczasem na pólkach bałwanki, świąteczne czekoladki i kolekcja świątecznych produktów!
Choć z każdym dniem i w każdym miejscu pojawia się coraz więcej rzeczy przepowiadających nadchodzące święta ciężko mi poczuć ten nastrój w tym klimacie...

Może w Polsce, w domu z rodziną, i mnie udzieli się ta radosna atmosfera. 

Kręcąc się po mieście i obserwując sklepowe wystawy, nowe dekoracje, girlandy, czerwone dywany i choinki rozmyślałam o tym, że trochę szkoda mi tubylców, że nie znają co to białe, mroźne święta! 
Z jednej strony miło nam tu mieszkać w tym ciepełku, spacerować w pełnym słońcu i dalej śmigać w wiosennych cichobiegach, ale świąteczny nastrój poczuć tak nie sposób...

Miasto przystroiło się już na święta.
Ulice ozdobiły świetlne neony.
Pojawiły się miejskie choinki ubrane w dekoracje mające chyba imitować śnieg...
Trochę to śmieszne, a trochę smutne...
Jest 15 stopni, dla mnie jak wczesna wiosna :P , a na ulicy koło naszego domu błyszczą płatki śniegu! Ciekawe, kiedy oni ostatnio widzieli tu śnieg?! 

Dziś kilka fotek pstrykniętych podczas moich codziennych wędrówek...
Także pierwsze "obrazki" z bożonarodzeniowego jarmarku:)

Więcej o jarmarku oraz o świątecznej atmosferze miasteczka, którą odnaleźć można po zmroku już wkrótce :-)
Szczerze mówiąc - takie sobie te dekoracje choinkowe! Spodziewałam się czegoś więcej. Szczególnie na tle nadal jeszcze nieco zielonych drzew wypadają dość blado... Przydałoby się trochę czerwonego :)
Tak wygląda jarmark "za dnia"
Stoisko z regionalnymi delikatesami :) A ten cudny turkusowy ser pyszny! Miałam przyjemność zdegustować :) Kolor 100% naturalny, a w składzie lawenda i rozmaryn! Baaaardzo ciekawe!!!
Tyyyyyyyyyyylu Mikołajów w jednym miejscu dawno nie widziałam :) Tańczą, grają i śpiewają... Pełen wypas :P
I jeszcze jedna odsłona miejskich dekoracji... Dobrze, że odgrodzili je płotkiem, bo są dzięki temu lepiej widoczne...

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Zabawa w rzucanie

Kiedyś, dawno, dawno temu obiecałam, że kiedy już zgłębię fenomen tej ulubionej przez Francuzów zabawy 'w kulki' opiszę Wam tutaj w czym rzecz.

No i stało się :P

Przyznam, że gdy przyglądałam się grającym na mieście ludziom, nie mogłam się nadziwić, co też może być fascynującego w rzucaniu przed siebie tymi kulkami...
Postanowiłam jednak spróbować, choć podchodziłam do tej zabawy z niemałą rezerwą...
Nigdy nie byłam dobra w żadnym właściwie sporcie.
Niestety, taka już moja uroda!
Nie było dla mnie dobrej piłki.
Skok przez kozła w 6 klasie mogłabym zaliczyć jedynie startując do skoku na przyrząd dla 6-latków.
Przewrót w tył do tej pory kojarzy mi się z dwutygodniowym bólem karku, a ściślej mówiąc z całkiem poważną próbą złamania sobie kręgosłupa.
Wymyk i odmyk - no niestety, nie dla mnie... Mój tyłek to zdecydowanie 'nielot'. 
Badminton - moja lotka zawsze na dachu.
Tenis stołowy - czemu nie? Tylko czemu ten stół taki mały?!
Narty...tiaaaa... jasne! Jedna próba na oślej łączce = trauma do końca życia! Toż to cud, że nie boję się śniegu!
Pływanie - O! tu mogę się pochwalić pewnymi sukcesami :) Unoszę się na wodzie!! Słonej! Stylem zwanym przez mego kochanego Ojca 'spławikowym'. Cóż, jak pisałam wyżej - mój kuper to nielot, więc się nie unosi! Chyba mam pośladki z ołowiu!Przy pływaniu grzech nie wspomnieć, że jestem pewnie jedynym na świecie okazem nie potrafiącym pływać na plecach!
Jeżdżę na rowerze i poczytuję to sobie jako niemały sukces, bo nauczyłam się tej trudnej sztuki dopiero w wieku lat siedmiu. 
Aaaaa! Ze sportów wykonywanych to oczywiście chodzę! Jak wiadomo, chodzenie to też sport, jest nawet z tego dyscyplina olimpijska! A ja chodzę prawie maratony i to w tempie prawie Korzeniowskiego (tak, wiem, że prawie robi dużą różnicę :P ). Jak najbardziej można więc powiedzieć, że się 'sportuję'.
No, ale żeby rzucać kulkami...
Sama nie wiem!
Takie było moje stanowisko w tej sprawie do pierwszego razu.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło...

Petanque
Kocham tą grę!
Gra polega na rzucaniu.
Wystarczy w miarę gładki plac bez trawy (tu oczywiście są specjalnie wyżwirkowane 'bulodromy') i kule - wyposażenie nie jest więc jakieś szalenie kosztowne i wymagające!
Kule, metalowe 'bule' (boule to po francusku kula), są dość ciężkie, bo ważą ponad pół kilo (między 600 a 800 g). Rzuca się je w kierunku małej kulki, nazywanej świnką. Gra polega na tym, by dorzucić swoją kulę jak najbliżej świnki. 
Ot, cała filozofia.
Brzmi nudno?!
Wcale nie jest!
To najlepsza gra w jaką grałam!
Serio!
Po pierwszej rozegranej partii zażyczyłam sobie własne kule! 
Teraz każde z nas ma własny neseserek z bulami i jesteśmy zawsze gotowi do gry!
I zawsze świetnie się bawimy :)
Wybijamy sobie nawzajem wygrywające kule, przestawiamy uderzeniem świnkę zmieniając tym samym zwycięzcę w ostatnim rzucie! 
Gra jest pełna emocji :) 
Śmiechom nie ma końca :D
Tak gramy my i nasi znajomi z Meksyku... Bo Ponoć Francuzi traktują tą grę mocno serio i zachowują kamienne twarze, a emocje trzymają na wodzy! O tym, że nie wypada się wygłupiać przy grze dowiedziałam się od znajomych, którzy popełnili to faux pas grając z tubylcami. Faktycznie, gdy widuję grupy ludzi 'pykających' partyjkę w czasie przerwy na lunch nie ekscytują się grą, nie uzewnętrzniają uczuć (a może ta zabawa ich nie ekscytuje?!). 
My na szczęście gramy z Meksykanami, możemy się więc chichrać do woli :P  
W grze tej podoba mi się również to, że jest ona dla każdego!
W sklepach widziałam nawet specjalne zestawy kul dla dzieci :)
Dzięki temu cała rodzina może bawić się razem, na świeżym powietrzu, bez wymówek, że ktoś jest do czegoś za mały, za duży, za stary, za słaby, nie umie... tu nic nie trzeba umieć! :)
I jaka frajda!


 

 

piątek, 11 grudnia 2015

Czekając na kasztany

Gdy tu przybyliśmy Pan Mąż, jako 'stały bywalec' Avignon (był tu wcześniej 4 razy), opowiadał mi na spacerach o miejscach, które już wcześniej miał okazję poznać: restauracje, zabytki, hotele, charakterystyczne punkty miasta...
Prawdziwy był z niego przewodnik!
Pomijając oczywiście ten drobny szczegół, że na pierwszym spacerze totalnie nas zgubił w samym sercu starego miasta i to całkiem już po ciemku!
No, ale tak poza tym to świetnie znał miasto... to znaczy lepiej niż ja! ...bo ja znałam je tylko ze zdjęć satelitarnych wyświetlanych na mapach Google :P
Na tych właśnie spacerach, zapoznających mnie z naszym nowym miejscem zamieszkania chciał mnie Pan Mąż uraczyć kasztanami... 
Choć podobno "najlepsze kasztany są na placu Pigalle" twierdził on, z uporem maniaka, że tu, w Avignon, również można ich skosztować. Z tego też powodu regularnie prowadzał mnie po miejscach, gdzie rzekomo je sprzedawano. Jednak po kasztanach nie było ani śladu...

Zdaje się jednak, że Pan Mąż niezbyt dokładnie oglądał jednak kultowy serial, z którego wiedzą wszyscy gdzie można te najlepsze kasztany zjeść :) 
Czemu tak uważam?
Ano temu, że z odzewu na tak znane wszystkim ze "Stawki większej niż życie" hasło można było dowiedzieć się, dlaczego od stycznia nie mogliśmy spotkać nigdzie ulicznych kramików z kasztanami. 
Nie dziwi wcale, że "Zuzanna lubi je tylko jesienią"  :P
A wcześniej, cóż... nie był to sezon kasztanowy i kasztanów nie było. 
Oto cały sekret ich braku...

I kiedy już praktycznie zapomniałam o tym, że czegoś takiego jak pieczone kasztany szukaliśmy i kiedy już Pan Mąż przestał na każdym spacerze powtarzać "tu był ten gość z kasztanami" stało się...
Wracając z ostatniego pobytu w Polsce, czekając na autobus, który zawiezie na do domu, wymęczeni po trudach podróży dostrzegliśmy na przystanku człowieczka pałaszującego ze smakiem KASZTANY! Pan Mąż gotów był rzucić walizki i ruszyć wprost do straganu :) Opamiętał się jednak i na kasztany wybraliśmy się następnego dnia :)

Okazało się, że  tak wyczekiwany kramik z przemiłym sprzedawcą pojawił się dokładnie w tym miejscu, w którym mój małżonek go przepowiadał :P . Zdziwiona byłam tym nieco... w sensie, że kasztany to dość popularny przysmak w tych stronach, a wyglądało na to, że gość ma monopol na kasztany w Avignon. Mimo to nie było do niego dzikich kolejek... co również mnie zaskoczyło. Tym bardziej, gdy spróbowałam po raz pierwszy tych jego pieczonych kasztanów wprost z przeogromnej patelni. 
Choć można poparzyć sobie palce, ten smak jest tego wart! 
Naprawdę pyszniutkie!
Dla tych, którzy do tej pory nie skosztowali : coś między bobem a słodkim ziemniakiem, ale nie do końca :P 
O! To Wam wytłumaczyłam :D
Bardzo smaczne i tyle!
Niestety, kasztanowe łakomstwo skutkuje także w bardzo nieeleganckim zabarwieniu palców i paznokci, bo jakoś ten miąższ ze skorupki trzeba wydostać. Kasztanowego łasucha zdradzą paluszki podobne wyglądem do palców amatora słonecznikowych pestek :P  To jednak także mnie nie zraziło! 

Po kolejnych spacerach namierzyliśmy jeszcze dwa inne 'kasztanowe' punkty. Jednak tylko w tym miejscu, o którym zawsze wspominał mi wcześniej Pan Mąż są one tak wyborne!

Skoro spróbowaliśmy już i zasmakowaliśmy w tym specjale postanowiliśmy przygotować je sami w domu... 
Wyszło, nie powiem, że nie... 
Ja osobiście preferuję jednak wyjście 'na miasto' na kasztany :)
Łączy to i przyjemne i pożyteczne. 
Mam cel spaceru !, jesteśmy na świeżym powietrzu, Pyzka jest dotleniona, ja łapię witaminkę D, a kiedy już zmęczę się spacerowaniem mogę podelektować się kasztanami zasiadając na ławce na pobliskim skwerze :)
Prawda, że uroczo ?


 

środa, 9 grudnia 2015

Brazylijska koleżanka, czyli o znajomościach część 3

Przerwałam cykl o znajomościach, by opowiedzieć wam jak to w Polsce ostatnio nam było, teraz jednak uzupełniam braki...

Moja druga po Meksykance koleżanka jest Brazylijką :)
Przecież to dość oczywiste, że na południu Francji właśnie takie znajomości najczęściej się nawiązuje :P Kiedy tu jechaliśmy, słyszeliśmy o tym, że te tereny to istny tygiel narodowościowy, ale żeby aż do tego stopnia to się nie spodziewałam! 

Historia naszej znajomości jest dość zabawna...
Jesteśmy sąsiadkami i mieszkamy na równoległych do siebie ulicach. Z naszego balkonu prawie widać ogródek Kaśki (bo nazywa się Katia, tyle, że nie ta "ruska", a więc nie mam pojęcia jak to pisać, będę więc pisała po polsku :-) ). A o tym, że mieszkamy tuż obok siebie dowiedziałam się, gdy opuszczała nasz wspólny pokój oddziału położniczego...

Gdy zdecydowaliśmy, że urodzę w prywatnej klinice, położonej blisko naszego domu (w przeciwieństwie do szpitala, który jest 'nie wiadomo gdzie' i nigdy go na oczy nie widziałam! czyli na końcu świata, bo przecież zlazłam całe Avignon wzdłuż i w szerz!!!) pozostało nam jedynie zdecydować czy 4 dni po porodzie spędzę w luksusowej 'jedyneczce' czy w sali dwuosobowej. 

Muszę tu, tak przy okazji roztłumaczyć dwie rzeczy. 
Mianowicie: Prywatna klinika brzmi jak luksus, nieprawdaż?! 
A tymczasem, jeśli człowiek ubezpieczony jest standardowo przez 'francuski NFZ' wówczas nie musi płacić kosmicznych sum za pobyt w tejże. W przypadku porodu NFZ pokrywa praktycznie 100% kosztów. Dopłaca się jedynie za ginekologa (zapłaciliśmy, choć jak słowo daję, nadal nie mam pojęcia za co to opłata!) i za anestezjologa (oczywiście, jeśli był potrzebny i tu rozumiem przynajmniej za co się płaci). Dodatkowo, jeśli wybierze się 'jedyneczkę' kosztuje to jakieś 80 EUR za dobę (no chyba, że życzymy sobie TV, wyro dla męża albo nie-wiem-co-jeszcze). 
A druga sprawa: jeśli ma się ubezpieczenie dodatkowe, o którym już Wam wcześniej wspominałam, wówczas (oczywiście w zależności od pakietu, ale ja tu piszę o tym co spotkało nas :) ), zwraca ono sporą sumkę za pokoik, a także "premiuje" narodziny dziecka kwotą w zupełności wystarczającą na pokrycie wyżej wspomnianych dopłat. 
Reasumując, klinika prywatna nie oznacza, że mamy kasy jak lodu, więc rodziłam jak księżna Kate (choć prawie, no i oczywiście jeszcze tego samego dnia wyglądałam o niebo lepiej od niej :P). Jest osiągalna dla normalnego zjadacza chleba i jeszcze na chleb (czy też na bagietkę) zostanie :).

Wcześniej jednak, zanim sprawdziliśmy to na własnej skórze, nie bardzo orientowałam się w tych wszystkich opłatach i dopłatach, a najmniej to już w tych zwrotach... No bo zwrócą czy nie zwrócą?! Dlatego, ze względów bezpieczno-ekonomiczych zdecydowaliśmy, że po porodzie zostanę ulokowana w pokoju dwuosobowym. 
I tak trafiłam na Kaśkę! 
Okazała się być przemiłą, przezabawną dziewczyną, a raczej kobietą...całkiem niedawno dopiero dowiedziałam się, że właściwie mogłaby być moją matką! 
Szok!!!
Wygląda raczej jak moja równolatka!!! 
Kiedy zorientowałam się, że moja współlokatorka mówi po angielsku nie kryłam radości, ale i zdziwienia! W końcu już zdążyłam zorientować się w zdolnościach językowych francuzów. Od razu zapytałam skąd pochodzi, bo to niemożliwe by była tutejsza :) No i się okazało, że to Pani Brazylijka z niemieckim mężem. Ciekawe połączenie...szczególnie napotkane tu, w Avignon.
Nowo poznana towarzyszka 'niedoli'(a właściwie doli, bo to były naprawdę wspaniałe chwile!!!) była szczęśliwą mamą Leny, uroczej brunetki o dzień starszej od naszej Pyzy. Choć w szpitalu spędziłyśmy razem tylko jeden dzień zdążyłyśmy się się zakumplować! Dobrze się rozumiałyśmy, jako że obie jechałyśmy, jak to się mówi 'na tym samym wózku'... Kasia miała o jeden dzień doświadczenia więcej, a także pewną wprawę po pierwszym dziecku (każde dziecko jednak, jak wiadomo, jest inne). Doradzała mi więc najlepiej jak umiała :) 
Najbardziej jednak byłam jej wdzięczna za pomoc w komunikacji!
Nawet ogarnięcie posiłku było niemożliwe bez znajomości francuskiego (dostałam kartę jak w restauracji! I weź tu człowieku wymyśl co też jest jadalne kiedy nie ma obrazków!!). Nie wiedziałam, że aż tyle osób będzie się nami interesować! Drzwi od pokoju praktycznie cały czas były otwarte! Ruch jak na Marszałkowskiej, a żadna z odwiedzających nas osób nie mówiła po angielsku. Sąsiadka tłumaczyła mi wszystko cierpliwie, a po kilku wizytach same  położne i pielęgniarki i inne osoby z obsługi wiedziały, by zwracać się do niej a nie do mnie :) Gdy okazało się, że za naszymi głowami odbywa się remont i hałas był nie do wytrzymania, choć sama wychodziła tego dnia do domu dreptała do dyżurki co 15 minut, by w końcu przenieśli mnie gdzie indziej!
Podczas wymiany telefonów i obietnicy rychłego spotkania po ogarnięciu nowej rzeczywistości wydało się, że mieszkamy obok siebie co jeszcze bardziej mnie zachwyciło! 
Kaśka to zapracowana mama dwójki dzieci. Mimo to spotykamy się od czasu do czasu, a te spotkania zawsze serdecznie mnie ubawiają...
Schemat zwykle jest podobny: Lena w bujaczku, Pyza w wózku, potem Lena się karmi, Pyza się buja, potem Pyza się karmi, Lena się przewija, potem Pyza na przewijak, Lena na bujak i tak w kółko...
Miło, że mam kogoś, kto przeżywa te same rozterki, niepokoje i radości, ma te same obawy, dylematy i problemy! 
Wymieniamy się pomysłami i doświadczeniami....
Jak to mówią "czasem to i byle kto doradzi" :P ...mało z dumy nie pękłam, gdy mogłam podzielić się z nią sekretną wiedzą jak pozbyć się charakterystycznych żółto-brązowych plam z dziecięcej odzieży :P

I póki co na tym kończą się moje we Francji znajomości...
Cały czas jestem jednak między ludźmi i w każdej chwili mogę poznać kogoś nowego :)
Życie jest pełne niespodzianek!  

piątek, 4 grudnia 2015

Słońce świeci nad nami! Lato?

W Polsce już podobno pojawił się śnieg...
My tymczasem korzystamy z pięknej, złotej jesieni :)
Chociaż czasem zdaje mi się, że tutejszej aktualnej pogodzie bliżej do znanej mi z ojczystego kraju wiosny. 
Bo jak to nazwać inaczej?!
15-17 stopni i pełne słońce :)
Oczywiście, bywają i chłodniejsze dni. W najgorszym razie jest to jakieś 12 kresek powyżej zera i szalejący wicher. No, może jeden dzień w zeszłym tygodniu wyświetlił mi się jako 8 stopni, a odczuwalne 3!!! Tubylcy wybrali na tą okazję stroje niczym mieszkańcy odległej, mroźnej Syberii! Choć muszę przyznać, że i ja już przywykłam do tego ciepłego klimatu i w ten 'zimny' dzień przywdziałam całkowicie zimową garderobę :) Niemniej jednak, wolę już mistralowe urwanie głowy w pełnym słońcu niż pluchę i szarugę... Nawet przy sporym wietrze mój super-ciężki wózek nie odleci, a Pyza zakryta przeciwdeszczową folią pozostaje nietknięta jego lodowatymi porywami. Tym sposobem ona w plastikowej 'szklarence', a ja w czapce i rękawiczkach (tak, tak...rozwydrzyłam się tu okropnie i teraz nawet przy 15 stopniach chodzę w rękawiczkach!) nadal przemierzamy wzdłuż i w szerz (z tym to może bez przesady :P chodniki są tu wąskie jak cholera!) avignońskie uliczki.

Choć przełom października i listopada, który spędziliśmy w Polsce, pogodowo nie był aż tak straszny jak nam przepowiadano i było nawet kilka słonecznych dni to do tutejszego słońca im jednak daleko. Wiele razy tęsknie za nim wzdychałam...
Kiedy prawie 4 tygodnie temu wyszliśmy z hali przylotów na lotnisku w Marsylii i powitało nas to wspaniałe ciepełko to mimo tęsknoty za Polską, która rozpoczęła się nam już w drodze na Okęcie, ciężko było nie odwzajemnić uśmiechu do słońca...
Jak to mówią: nie można mieć wszystkiego...niestety :(
Niebawem znów opuścimy słoneczne Avignon by spotkać się z naszymi najbliższymi...
Póki co jednak cieszymy się piękną pogodą  i spacerom nie ma końca!
Mam nadzieję, że deszczowe dni, które zapewne i ten rejon odwiedzają, przyjdą tu akurat, gdy my będziemy zajadać się rybą po grecku i pierogami :D

A na potwierdzenie moich opowieści kilka foteczek z niedawnego naszego spaceru...to akurat połowa listopada, ale wiele się nie zmieniło :) No, może kopce liści teraz jeszcze wyższe, bo znów kilka dni powiało mocniej... 

Moje ulubione mury, błękitne niebo, słońce... i mój ulubiony przyrząd treningowy :) Pasażerka rośnie, a wraz z nią moje muskuły :P
Świeża trawka :) czyli wiosna w pełni...

A tu znak, że to jednak jesień...a, że tubylcy nie spacerują to się podjazdów nie sprząta... Liści po kolana! Piękne te platany, dużo cienia latem dają, ale o tej porze roku są przyczyną niezłego bałaganu w mieście. Mistral zdecydowanie nie pomaga :P

środa, 2 grudnia 2015

Ostatnie wspomnienia wyjazdowe

Wielkimi krokami zbliża się już nasz kolejny wyjazd w rodzinne strony...
Tymczasem nie opowiedziałam Wam jeszcze wszystkiego z naszego październikowo-listopadowego pobytu.

A działo się wiele!!
Dziś skrót wyjazdu, trochę liczb i statystyk w zdecydowanie bałaganiarskim zestawieniu :P
Czyli dokładnie tak, jak ten czas wyglądał!
Totalny rozgardiasz!!!
To było 17 niezwykle intensywnych dni!
***
Przeprowadzaliśmy się z nocowaniem 6 razy!
***
Byliśmy na 1 ślubie i "większej połowie" wesela :P (z ciężkim sercem zostawiliśmy Pyzę w dobrych rękach na wieczorny spoczynek i towarzyszyliśmy szczęśliwym Młodym aż do oczepin! Byłam twarda i nie zadzwoniłam ani razu!!! Ale na telefon zerkałam co 30 sekund :P)
***
Odwiedziliśmy rodzinne groby - w sumie 5 cmentarzy...
***
W końcu udaliśmy się do naszych fryzjerów :P (nie chcecie wiedzieć jak strzygą w Avignon. Pan Mąż spróbował i po tym ja się już nie odważyłam heh... Na szczęście, jak mówi Mama: "włosy nie papier, odrosną!" i już śladu nie ma po tym niefortunnym strzyżeniu...) O ile Panu Mężowi to spotkanie nie zajęło zbyt wiele czasu, to u mnie, po roku od ostatniej wizyty  (!!!!!!!!!!!!!!!!) było trochę więcej roboty... co najmniej jak u Kieślowskiego - trzy kolory...
***
Nie licząc wyżej wymienionych, gościliśmy w 12 miejscach, spotykając tam niezliczone ilości naszych bliskich i przyjaciół!  
Przez tychże byliśmy odwiedzani także w domach naszych rodziców, czyli tzw. "u nas" - mieliśmy przyjemność odbyć w sumie 9 takich odwiedzin :D
Wszyscy chcieli zobaczyć Pyzę... trochę też pewnie nas  :P
Wymieniliśmy tysiące uścisków i jeszcze więcej całusów...
Milion pięćset sto dziewięćset razy usłyszeliśmy, że nasza Pyza jest cudna :D i o dwa więcej, że piękna, a o 3 mniej, że grzeczna :)
Połowę z tego stanowiły głosy 'podobna do mamy', a drugą połowę 'podobna do taty' :P
Przy okazji spotkań naplotkowaliśmy się aż do opuchlizny języka...
Śmiechom i "chichom" także nie było końca - brzuchy bolały, a na twarzy pojawiło się kilka nowych, 'oduśmiechowych' zmarszczek.
Wszystkim zainteresowanym (a pewnie nie czytającym mojego bloga :P) opowiedzieliśmy jak nam się tu żyje. Kwadrylion razy tłumaczyliśmy przy tym, dlaczego, mimo takiej, a nie innej relacji z naszego tu życia, nie chcemy tu zostać na zawsze...
Tym co bloga czytają uzupełniliśmy wiedzę o fragment 'tego nie znajdziesz na blogu'...i również tłumaczyliśmy, że jednak do Polski wrócimy... (Hmmm...a może oni wszyscy nas wcale nie chcą i dlatego tak wypytują?! ).
 ***
Powiększyliśmy nasz bagaż o jakieś 20 kilo... tu raz jeszcze ogromne podziękowania wszystkim Babciom, Ciociom i Wujkom ... bo ok. 18,5 kg tego dodatkowego bagażu stanowiły piękne podarki dla Pyzki od tychże :)
Nie wiem jak to możliwe, ale jednocześnie skompresowaliśmy nasze tobołki o 2 sztuki !! Szok!
***
Pokonaliśmy jakieś sto trylionów kilometrów w drodze do/z/na wszelkie możliwe spotkania :)
W tym miejscu wypada podziękować za szoferowanie, odbieranie nas, zawożenie oraz wypożyczenie środków lokomocji... O ile wożenie nas kłopotliwe chyba mocno nie było, o tyle już wypożyczenie auta to niemała przygoda :P ...bo albo nie było pasa do przypięcia fotelika, albo był za krótki, albo, gdy się w końcu znalazł to okazało się, że przedni fotel się nie blokuje tylko jeździ po całym aucie uderzając od czasu do czasu w fotelik (auć!!!)... albo ostatecznie, po zlikwidowaniu wszelkich przeciwności zapalała się kontrolka 'dolej paliwa' (nie ma to jak pożyczać auta od studenta :P). Niemniej jednak jesteśmy mega wdzięczni, że mieliśmy czym się przemieszczać i polecamy się oczywiście na przyszłość!
***
Za sprawą zmiany czasu zyskaliśmy dodatkową godzinkę w Polsce :)
Straciliśmy jednak dzięki temu kilka godzin snu oraz świętego spokoju :( (Nigdy bardzo jakoś ta zmiana czasu mi nie przeszkadzała...aż do teraz kiedy mamy dziecko! Co to za pomysł z przestawianiem zegarka?! Jak wytłumaczyć to 14-tygodniowemu niemowlakowi?! wariactwo jakieś!)
*** 

I można by tak jeszcze długo opowiadać...
Szalone i nieco wykańczające niespełna 3 tygodnie, które minęły jak jeden dzień!
Wspaniale jest móc spotkać się z najbliższymi choć na te kilka dni!

Dziękujemy wszystkim za te cudowne chwile, serdeczne przyjęcia, miłe odwiedziny, ciepłe słowa, piękne podarki, pomoc, troskę, wyrozumiałość...
Wszystkich tych, z którymi nie udało nam się spotkać przepraszamy! Niestety doba nie chce się rozciągnąć :( Obiecujemy, że postaramy się nadrobić zaległości przy kolejnym pobycie!


Szczęśliwie się złożyło, że nasz świąteczny przyjazd to nie tylko mgliste marzenie, że można było już podczas tej wizyty konkretnie umieścić go w czasie i przestrzeni :)
Tym sposobem z opcji 'jak przyjedziecie na święta to...' zrobiło się 'za X tygodni...' i dużo łatwiej było to sobie wyobrazić, coś zaplanować, ale też spakować się i wyjechać, bo wiemy, że niebawem znów się widzimy :D
Pan Mąż to już nawet zaczął ze mnie żartować, znając moje upodobanie do pakowania i obmyślania bagażu, że dzień odlotu coraz bliżej a tu walizki jeszcze nie spakowane!
Tiaaa... baaardzo śmieszne!!!
Ubawiłam się :P
 Tymczasem zmykam...
...w końcu ktoś te manatki musi ogarnąć! :P