czwartek, 27 kwietnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod VI: Pyzkowe łóżko

Cierpliwość nie jest moją mocną stroną, dlatego każdorazowo, gdy zamawialiśmy cośkolwiek w ramach remontu i urządzania się skrupulatnie odnotowywałam w głowie terminy realizacji. Wiem, wiem, przy takich pracach, zleceniach na wymiar itp. zawsze są poślizgi i trzeba mieć to na uwadze, jednak niektóre terminowe obsuwy doprowadziły mnie do skraju wytrzymałości... 
Dziś pierwsza, choć nie największa, z nich, a mianowicie: łóżko dla Pyzki.
Jak to możliwe, zastanawiacie się pewnie... 
Przecież tapczan dla dwulatki można kupić wszędzie i bez łaski :) Jest ich sporo w szwedzkim sklepie czy na serwisach aukcyjnych. Można go mieć bez wychodzenia z domu z dostawą gratis w ciągu kilku dni i cieszyć się spokojem. 
No pewnie, że można! 
Ale to byłoby zbyt proste :P  
"Jak szaleć to szaleć" :)
Skoro ja mam 'kuchnię marzeń' to czemu by nie sprawić odjechanego łóżka naszym dzieciom?
I tak się właśnie w to wpakowaliśmy...
Znalazłam zdjęcie w sieci, zakochałam się, namówiłam Pana Męża, a potem wybrałam spośród stolarskich ofert taką, na którą naszemu domowemu księgowemu nie wypadły na stół oczy :P
Czas realizacji: do 10-ciu tygodni.
Spoko!
Odliczyłam w kalendarzu dwa i pół miesiąca, wzięłam poprawkę na ferie świąteczne, Sylwestra, ferie zimowe, a nawet Walentynki i cierpliwie (powiedzmy) czekałam. Kiedy jednak minęły dwa miesiące, a wieści o naszym meblu nadal nie było żadnych zaczęłam się nieco niepokoić...
Jak się okazało, Pan stolarz to bardzo zajęty człowiek, więc nasza korespondencja mailowa prowadzona była od niedzieli do niedzieli. Po trzech takich wymianach wiadomości byłam już pewna, że kolejny tydzień oczekiwania sprawi, że trafi mnie szlag :P Drugim przyczynkiem do tego mogła być niestety Pyzka, która przybiera na wadze prawie tak jak ja w tej ciąży... Jak wiadomo, w drugim trymestrze, który przypadł na czas oczekiwania na tapczan, tyje się najwięcej. Pyzka przybrała zatem od powrotu z Francji 3 w porywach do 3,5 kg!! (tak, wiem, obłęd, ale nie wzywajcie opieki społecznej... nadal może ruszać nogami i rękami, po prostu wygląda na przedszkolaka bliżej zerówki niż maluchów ;P). Kiedy więc słyszałam z łóżeczka "mamooooo", by ją wyjąć, jak również za każdym razem, gdy dreptałam by ją do tegoż łóżeczka włożyć w myślach układałam już sobie tyradę, jaką wygłoszę w razie powodzenia połączenia telefonicznego z naszym Panem stolarzem. Jak się pewnie domyślacie nic takiego nie miało jednak nigdy miejsca, bo: a) Pan stolarz to zajęty człowiek, więc rzadko udawało nam się połączyć telefonicznie, b) kiedy już układałam Pyzkę do snu byłam tak padnięta (brakiem łóżka też, oczywiście), że zapominałam zadzwonić, albo c) zapominałam to, co miałam powiedzieć i w rezultacie nagrywałam na sekretarkę lakoniczne "Proszę o kontakt w sprawie realizacji zamówienia. Ja".   
Pojawiały się jakieś kolejne terminy, jak "za dwa tygodnie", "koniec miesiąca" itp. jednak żaden z nich nie doszedł do skutku...
Minął luty, przyszła wiosna, a łóżka jak nie było tak nie było.
Gdy traciłam już nadzieję, że kiedyśkolwiek Pyzka doczeka się nowego spania, gdy Pan Mąż, charakteryzujący się zdecydowanie większymi pokładami cierpliwości, powiedział "ja do niego zadzwonię", gdy  zaczęłam żałować, że nie kupiliśmy zwykłego wyrka jak 99% rodziców, w końcu, gdy plan B zmodyfikowaliśmy do wersji: wycieczka do Pana stolarza po odbiór zaliczki i zakup bodaj szwedzkiego tapczanu...
...nadszedł TEN dzień!
Po 17-sty tygodniach oczekiwania, 7-ego kwietnia A.D. 2017 Pan stolarz zaszczycił nas swoją obecnością i zmontował nam Pyzkowe łoże.  
Podniecenie mojej córki sięgało zenitu, jako że wcześniej przygotowywałam ją do tej zmiany i tłumaczyłam najładniej jak umiałam, że dostanie nowe piękne łóżko, w którym będzie grzecznie spała :) Montaż trwał blisko 5 godzin i zakończył się sukcesem :D

Pewnie jesteście ciekawi rezultatów tej długiej i męczącej, zapewne obie strony, realizacji :)

Od razu napiszę, że jestem z tego łóżka absolutnie zadowolona i że spełniło nasze oczekiwania w 200 %. Chociaż miałam pewne obawy co do wizji stolarza dotyczącej np. wysokości konstrukcji, okazało się, że jest idealnie. Gros moich stresów wynikało też z tego, że ustaleń dokonaliśmy zbyt dawno bym była w stanie wszystkie je spamiętać :P. Taaaak...można było to wszystko zapisać, tylko po co? :P Starczy, że Pan stolarz zrobił notatki, czyż nie? W końcu to on to robi... A ja się potem zastanawiałam, czy powiedziałam mu o uchwytach czy nie powiedziałam...  

Pyzka na widok nowego łóżka zapiała (dosłownie!!) z radości.
Przeskakiwała z jednego tapczanu na drugi, a kombinacjom ułożenia się wzdłuż, w szerz i w poprzek nie było końca. W jednej sekundzie zapomniałam o wszystkich złych emocjach, które towarzyszyły mi przez cały czas oczekiwania na ten zacny mebel.
Może moje granice cierpliwości nie zostałyby przekroczone, gdyby nie towarzyszył mi "syndrom wicia gniazda" i obawa o to, czy zdążę (czy Pan stolarz zdąży) z przygotowaniami nim drugie dziecko przyjdzie na świat. Na szczęście jednak wszystko dobrze się skończyło :) Mamy super-odjechane łóżko, na którym i ja ucinam sobie czasem drzemkę, gdy zbyt mocno zaczytam się układając Pyzkę do snu. 
A Pana stolarza, mimo poślizgu, grzech nie polecić!
Wykon na 6 z plusem :)
Wszystko dopracowane w każdym szczególe, elegancko poskręcane, posklejane i sama nie wiem co jeszcze :) Stabilne, eleganckie i, co baaardzo ważne, bezpieczne! Nie ma żadnego kantu, rantu ani ostrej krawędzi czy zadry. 
Fachura! :)
Ponadto, choć nie wiem ile w tym zasługi wykonawcy ;P Pyzka śpi (prawie) jak aniołek <3 Mimo moich obaw, że będzie schodziła i ganiała po pokoju, aż padnie z wykończenia gdzieś między zabawkami, 'ogarnia' tę budowlę jako miejsce do spania i spędza w nim 10 godzin nocą i nawet do trzech w ciągu dnia (i to właśnie teraz, gdy to piszę :) złoty dzieciak!! :D ).  

A tak zadowolona Pyzka korzysta z łóżka, gdy nie śpi :)

  
A tu więcej zdjęć naszego mebla na stronie Pana stolarza :)

 

wtorek, 25 kwietnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod V: Kuchnia

O prądach w kuchni już było, o podłodze też, a zatem do "obgadania" zostały nam tylko meble i sprzęty :P 

Do remontu kuchni, a raczej jej urządzania zatrudniliśmy 'profesjonalistę'. Powinno zatem obyć się bez przygód, czyż nie? :P
Przemiły Pan z jednego ze sklepów meblowych poświęcił nam kilka godzin i wymalował w programie komputerowym moją kuchnię marzeń (jak na nasze możliwości lokalowe i finansowe oczywiście). Wszystko się zgadzało, wymiary sprawdziliśmy dwukrotnie, wpłaciliśmy zaliczkę i cierpliwie czekaliśmy. W końcu, po 8 tygodniach od zamówienia, dostaliśmy informację ze sklepu, że meble gotowe są do montażu. Umówiliśmy więc termin, rozebraliśmy starą kuchnię i czekaliśmy w napięciu :) 
Pierwsza niespodzianka:
Nie ma naszego okapu... Szybko okazało się, że jednak jest, a tylko w papiery wkradł się jakiś błąd. Ale... zaraz, zaraz... Jednak go nie było :P Choć przez telefon zapewniano nas, że się 'znalazł', panowie montażyści w dniu montażu, przed opuszczeniem sklepu, jednak trochę go szukali. Grunt, że w końcu całe zamówienie trafiło na samochód, a my dostaliśmy telefon, że już do nas jadą. 
Byłam trochę niepocieszona, bo liczyłam, że wieczorem ugotuję Pyzce kolację na nowej kuchni, a tymczasem dobijała 10 rano... By nie tracić czasu i pięknej pogody wybraliśmy się na spacer ("poczekamy na nich na podwórku"). Kiedy jednak minęło dobre półtorej godziny trochę się zaniepokoiliśmy. Wtedy właśnie Pan Mąż odebrał telefon...
I tu druga niespodzianka:
Z telefonu wynikało, że ekipa jest na miejscu.... tyle, że nie tym, w którym na nich czekamy! Gdzie zatem byli? Mimo, że dostali kompletny adres wraz z kodem pocztowym (zaznaczam, bo o niego dopytywali), to w urządzenie GPS nazwę naszej ulicy wpisali jako miejscowość... Nie wiedziałam, że jest taka! :P Teraz już wiem, że są dwie, obie oddalone od nas około 35 km, przy czym jedna na północ, a druga na południe. Brawo! Po weryfikacji lokalizacji Panowie ostatecznie zawitali do nas kilkanaście minut przed 13-tą! 
Wielki plus należy się za szczerość, bo zapytani jakie są szanse na zakończenie montażu tegoż dnia odpowiedzieli bez żenady, że zerowe :D
Tu zaznaczam!! Na panów montażystów nie mogę złego słowa powiedzieć! Choć znielubiłam ich zanim tu dojechali za czasową obsówę, to, niestety, dali się lubić :) i współpracowało nam się bardzo dobrze. Tempo mieli zawrotne, a zabawili u nas aż do 22 i, tu drugi wielki plus, dotrzymali słowa z montażem płyty indukcyjnej. W prawdzie kaszę gotowaliśmy dla Pyzy w kuchni letniej, ale poranne mleko przygotowałam już w domu :) 
Chociaż wszystko było na wymiar, miało pasować itp. itd. to niestety nie było tak pięknie i gładko, jakby to wynikało z rysunków... Niestety, część rur poprowadzoną mamy w kuchni "wierzchem", a odległość na jaką odstają przewyższała dopuszczalne normy. Nie mieściły nam się szafki z szufladami, a szafka narożna pod płytę nie pasowała ani z jednej ani z drugiej strony. Tu jakaś rura, tam przewód z prądem, tu odpływ od zlewu, tam "przypływ" zmywarki... Na szczęście, choć nie bez trudności, panowie poradzili sobie z tym labiryntem rur i rureczek. Z kilku szafek zrobili coś na kształt kurpiowskich wycinanek i udało się! Dolne szafki stanęły w jednej linii :D
Żeby jednak nie było zbyt prosto podnieśliśmy im nieco poprzeczkę. A dosłownie, już przy montażu, zdecydowaliśmy o ustawieniu szafek na ciut wyższych nóżkach. Tym sposobem ja mam blat na wymarzonej wysokości, a panowie mieli twardy orzech do zgryzienia, bo całość kuchni poszła w górę (dzięki szafkom-słupkom). Co w tym strasznego? Niby nic... jak dla mnie :P Oni za to gimnastykowali się całe przedpołudnie dnia następnego, by przykręcić przyzwoicie listwy wieńczące (chociaż kilkukrotnie namawiali mnie bym z nich zrezygnowała :P oczywiście w żartach...). 

Kuchnia wyszła jak marzenie!
Wszystko działa <3
Prądy są na miejscu ;)
Zmywarka pierze, lodówka chłodzi, a piekarnik piecze (pizza testowa już skonsumowana :D).
Płyta indukcyjna też chodzi bez zarzutu...gorzej ze mną, bo nie ogarniam prędkości gotowania... dopiero po 4 dniach nie wykipiało mi mleko ;P Dobrze, że się nie przypala! Hehe

A gdzie kwiatki?
Są i one...
Jedna sprawa to okno przy zlewozmywaku, które dzięki podniesieniu poziomu blatu nie otwiera się do końca, bo blokuje je właśnie zlewozmywak... Nie jest to duży kłopot, z resztą kto otwiera dwuskrzydłowe okno w kuchni nad blatem na szeroko? Żeby mi muchy obiad wyżarły?! Tyle, żeby je przetrzeć z kurzu się otwiera, więc jest OK :) 
Drugi zaś problem, nie duży, ale jednak to karnisz. 
Otóż:
W kuchni są dwa okna. Pierwsze omówione powyżej, które zostało pozbawione karnisza w czasie przygotowań, oraz drugie, które jest na końcu kuchni, a którego remont jakby nie dotyczył. Jakby, czy też "prawie" robi dużą różnicę... Nad tym oknem karnisz pozostał w nienaruszonym stanie. I musieliśmy wykazać się sporym sprytem, by nie musiał tak wisieć po wsze czasy, bo na uchwyt go mocujący nachodziła ostatnia z szafek kuchennych, a jest nią wysoki słupek z piekarnikiem. Cudnie, nieprawdaż?!
Ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami?
Najważniejsze, że mam piękną kuchnię z dużymi szufladami, dużą zmywarką i dużą, rodzinną lodówką <3
Sama nie wiem co w tej kuchni kocham najbardziej...
Chyba najlepsze jest to, że półka ze słodyczami wysuwa się i nie muszę już kucać, schylać się i tyle namęczyć żeby połasuchować :P
Moja waga łazienkowa wskazuje także, że ta zaleta nowej kuchni jest "naj"...


A tu "kawałek Prowansji" w naszym domu <3
(jak widać udało się wybrnąć z karniszowego impasu :P)



Jest jeszcze jeden poważny powód, z którego kocham naszą kuchnię: to tu mieści się najwięcej pamiątek i akcentów, przypominających nam nasze emigracyjne życie... 
Czajnik na żeliwnej podstawce, ozdobionej cykadami, prosto z Avignon <3
Niezwykle praktyczna dekoracja stołu
Jest też lodówka pięknie eksponująca nasze turystyczne (i nie tylko) wojaże...
A w dolnym rogu druga żeliwna podkładka, z lawendą <3

Pozostało tylko wymienić tapicerkę na narożniku - moim marzeniu kuchennym od lat - szczęśliwie będącym na wyposażeniu przed remontem...to dzięki temu m.in. starczyło na czajnik :P Musimy też dorobić półeczkę na książki kucharski, które posiadam raczej ze względów kolekcjonerskich niż użytkowych, ale kto wie...może w tak wspaniałych warunkach jakie stwarza nowa kuchnia zacznę w końcu z nich korzystać ? ;)

czwartek, 20 kwietnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod IV: Podłogi i ściany

Znakomitą większość podłóg i ścian w domu wykonała ekipa naszych Tatów. Do tej części prac nie mamy oczywiście cienia zarzutu i wcale nie dlatego, że to nasi ojcowie. Oni po prostu wykonali świetną robotę!
W związku z tym, że goniły nas terminy i bardzo chcieliśmy, by dom był gotowy na nasz grudniowy powrót z emigracji postanowiliśmy do części prac zatrudnić grupę fachowców. I jak to zwykle przy takich okazjach bywa daliśmy się wyrolować. Co gorsza byliśmy wtedy na miejscu! Pewnych spraw nie da się jednak dopilnować, no chyba, że siedziałabym z Pyzką na środku podłogi wyklejanej płytkami z poziomicą i sprawdzała raz za razem czy wszystko się zgadza.
O ile ściany wyszły przyzwoicie to podłogi pozostawiają wiele do życzenia.
Zdaje się, że majster-specjalista dobrze wiedział o swoim wyczynie, bo przykazał nie chodzić po nowej podłodze 2-3 dni... Nie wiem, czy chciał w tym czasie uciec z kraju (nie sądzę, aż tyle mu nie zapłaciliśmy...) czy może liczył na to, że klej to ściągnie.
Nie, to nie żart z tym klejem... W jednym z marketów budowlanych próbowali nam wmówić, że jeśli płytki ceramiczne są krzywe to klej je ściągnie do podłogi. Takie 'inżyniery' :D
W każdym razie, gdy już zaczęliśmy stąpać po podłodze okazało się, że bywają różnice w poziomie płytek, nawet w jednym rzędzie :( Znać to było pod stopą, ale na szczęście feralne miejsca zasłaniają meble kuchenne. Fakt jest jednak taki, że zapłacona usługa została zrealizowana nieprawidłowo. Panów tych nie polecamy...
To, że w kuchni w kilku miejscach dali ciała nie rozsierdziło nas jednak tak, jak przedpokój... 
Spece sami sobie wylali wylewkę samopoziomującą i na to przykleili płytki. Zdaje się, że ich poziomica ma elastyczne podejście do kwestii poziomu. Nie przyszło nam do głowy sprawdzać tak elementarne rzeczy, bo przecież widzieliśmy, że używają tego przyrządu przy naklejaniu płytek. Jak zatem mogli się pomylić? Sprawa wydała się dopiero, gdy do linii płytek doszliśmy z panelami podłogowymi. Ku naszemu zdziwieniu, na długości 90 cm, czyli długości otworu drzwiowego, różnica wysokości podłogi ułożonej przez naszych fachowców rodem z telewizyjnej "Usterki" wynosiła 1,5 cm!!! Lewy róg był wyżej, a więc po zamontowaniu drzwi pod zawiasami pojawiła się szpara na mój palec! 
Co nam pozostało?
Wezwać partaczy na poprawki lub zaakceptować "niewielkie niedociągnięcia"(próbuję umniejszać te wady, by jakoś żyć :) ). Po dokonaniu bilansu zysków i strat (kolejny bałagan, gdy już wychodziliśmy na prostą z kuciem i farbami, obsówki czasowe, ewentualne niepowodzenie poprawy - w końcu to partacze) zdecydowaliśmy wycenić nasze straty moralne w złotówkach i pożegnać definitywnie panów majstrów. Niestety, ciężkie to było rozstanie, bo o ile robota "paliła im się w rękach", to do zwrotu pieniędzy nie byli już tak skorzy. 

Ku przestrodze wszystkim planującym remonty i wynajem do tego ludzi: zamiast pomagiera pana majstra zatrudnić się u niego samemu z własną poziomicą ;)

wtorek, 18 kwietnia 2017

Świąteczny, chrzcinowy exploding box

Minęły dwa lata od mojego ostatniego boxa!
Szmat czasu!
Teraz jednak nadarzyła się świetna okazja, by odkurzyć ten rodzaj papierowych wykonów :)
A wszystko za sprawą małego Leona, który w świąteczną niedzielę przyjął chrzest <3

Zastanawiacie się kim jest Leon?
To nowy koleżka mojej Pyzki :) W prawdzie jeszcze malutki, bo ma niespełna 7 miesięcy, ale dzieci tak szybko rosną, że tylko patrzeć, jak będą razem ganiać się na rowerach :P

To zabawne...
Pierwszym kolegą Pyzy w Avignon był Leonadro, czyli Leo :) Synek meksykańskiej koleżanki, z którą spotykałam się w naszym ukochanym przedszkolu. Alice poznałam przez innych meksykańskich znajomych i dzieliłyśmy razem blaski i cienie macierzyństwa podczas mojej emigracji. Miło było mieć do kogo "gębę otworzyć" :) Nadal utrzymujemy kontakt, chociaż i dla Alice skończyła się avignońska przygoda - razem z rodziną od niedawna mieszka w Ekwadorze.

Gdy wróciliśmy do Polski i zamieszkaliśmy "na końcu świata" zastanawiałam się jak dam sobie radę bez ludzi wokół mnie. Szukałam na różne sposoby możliwości ich napotkania, ale sroga zima trochę mnie przystopowała. Kluby malucha są oddalone od mojego domu co najmniej 10 km. To pierwszy minus. Drugi jest taki, że są płatne. Jest jeszcze trzecia przeszkoda: to Pyzka, która aktualnie ucina sobie drzemkę zaraz po obiedzie i potrafi spać nawet 3 h! Tak, to wspaniale, ale to oznacza, że rano nie zdążyłabym obrócić tam i z powrotem, a po południu, nim dojadę po podwieczorku na miejsce trzeba już wracać. Popołudniowa wizyta zabierałaby też cenny czas na zabawy z Tatą. Zostałam więc uziemiona w mojej wsi. 
Z pomocą przybył mi jednak portal z twarzą w nazwie ;P 
Dołączyłam do grupy mam z okolicy i dzięki temu poznałam mamę Leona :D
Nie mogłam uwierzyć, że poza kilkoma babciami, które mijaliśmy czasem autem na ulicy, wracając z zakupów, mieszka tu ktoś jeszcze. Okazuje się, że "centrum wsi", jak je pieszczotliwie nazywam (my mieszkamy w lesie, a centrum jest tu gdzie sklep i asfalt :)), zamieszkuje całkiem sporo osób, a Leon nie jest jedynym pasażerem wózka dziecięcego!! 
Chociaż droga przez las do wsi to dobre 20 minut spaceru, to kiedy tylko pogoda sprzyja, a nam udaje się z mamą Leo zgrać godziny, drzemki, pory karmienia etc., pcham pyzkowy rowerek z uradowaną pasażerką na spotkanie "w centrum" przez las, piach i błoto. Pyzkowa mama, choć zziajana jak pies (brzuszysko mam coraz większe, a i Pyzka chyba coraz cięższa ;P), nie mniej cieszy się na te "wyjścia", bo znów "ma do kogo gębę otworzyć" :D 
Odświeżyłam sobie pamięć co do malutkich dzieci, bo chociaż to było tak niedawno, to już zdążyłam zapomnieć co dałam Pyzce po buraczkach :P Poznałam okolicę i jeszcze dwie ulice, po których możemy w miarę spokojnie pedałować :) Znów znalazłam kogoś, z kim miło jest dzielić czas, rozmawiając na łączące nas tematy.  Dzięki mamie Leo przypomniałam sobie też o naszej polskiej życzliwości, od czego mocno się we Francji odzwyczaiłam (no chyba, że dotyczyło to nie-Francuzów).  Jednak świat jest całkiem mały...

Nie mogłam więc odmówić sobie tej przyjemności i nie popełnić dla małego Leona boxa na tak podniosłą uroczystość, jaką są chrzciny.
Mam nadzieję, że to małe pudełeczko w bieli i błękicie będzie miłą pamiątką tego wspaniałego dnia.

 





czwartek, 13 kwietnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod III: Drzwi

Wymiana okien i drzwi to chyba najprzyjemniejsza część tego remontu :)
Obie ekipy były super profesjonalne, terminowe i czyściutkie. Załatwili wszystko bezboleśnie, nie siejąc wokół siebie zniszczenia i zostawiając miłe wrażenie z dopiskiem "godni polecenia". Jakie zatem kwiatki mogły nas tu spotkać?
Oczywiście, po raz kolejny, tylko takie, które sami sobie zgotowaliśmy :)
Jak już wcześniej pisałam, stale zmienialiśmy koncepcję lokatorów w pokojach. Gdzie będzie sypialnia rodziców, gdzie dziecinny, kto dostanie pokój z garderobą... Co dnia miałam na to nowy pomysł wraz z szeregiem argumentów przemawiających za taką a nie inną opcją. Wydawało nam się także, że na ostateczną decyzję mamy jeszcze mnóstwo czasu, w końcu było lato, czyli jeszcze 6 miesięcy do przeprowadzki. Przyjedziemy - wstawimy łóżko i tam gdzie ono stanie będzie sypialnia.
Zasiedlenie pokoi miało jednak dla mnie znaczenie przy montażu drzwi. 
Dlaczego? 
Ano dlatego, że gdy pokój jest sypialnią, to dobrze byłoby, gdyby przez uchylone drzwi nie było widać rozgrzebanego łóżka (przynajmniej ja bym tak wolała, choć zwykle jest ono elegancko zaścielone ;) ). Kiedy zaś w pokoju mieszka mały człowiek siejący bałagan i zniszczenie, którego główka jest siedliskiem niestworzonych pomysłów, wolałabym by uchylone drzwi pokazywały najlepiej 200% zawartości pokoju ;) 
Gdy nadszedł moment ostatecznego zamawiania drzwi stanęliśmy zatem przed dylematem "komu przydzielić mały pokój". Zdecydowaliśmy się na opcję 'dla dziecka', z drzwiami otwieranymi tak, by było widać większą część pokoju. 
Przyjechała ekipa monterów, założyli elegancko drzwi, posprzątali, pojechali, a Tatusiowie przez Skype zadzwonili do nas by pokazać nam efekt ich pracy. 
Wyszło pięknie! 
Szkoda tylko, że przy rozważaniach nad kierunkiem otwierania drzwi przez myśl nam nie przeszło, by sprawdzić gdzie ulokowaliśmy wcześniej malunki z pstryczkami-elektryczkami :P
I tak w jednym z pokoi mamy guziki schowane za drzwiami...
Mówi się trudno i żyje się dalej :D
Może kiedyś, za jakieś 20 lat, nie prędzej, myślę, kiedy już odpoczniemy po tym remoncie i urządzaniu zmienimy to ustawienie... Teraz jednak nie pozostaje nam nic innego jak się przyzwyczaić :P A biorąc pod uwagę, że pokój ten przypadnie Pyzce, gdy dostąpi zaszczytu mieszkania w pojedynkę jako wyrośnięta już panienka, będzie jej wszystko jedno gdzie ma światło, oby mieć własny pokój (w pewnym wieku marzenie każdego dzieciaka, czyż nie? :) )

wtorek, 11 kwietnia 2017

Wiosenny spacer z niespodzianką

Ach, jak długo na to czekałam!
Świeci słońce, tak wyczekana i wytęsknione.
Śpiewają ptaki, latają motylki <3
W końcu możemy z Pyzką spędzać czas na świeżym powietrzu. Do tej pory były to raczej krótkie przechadzki, bo albo deszcz, albo błoto, albo zwyczajnie zimno nie zachęcało do spacerów. Teraz jednak aż grzech siedzieć w domu w tak piękną pogodę!
Ruszyłyśmy zatem "w miasto" czy może raczej "we wieś", bo choć to wieś po sąsiedzku, to dla nas prawie jak miasto... Ta nasza ma jeden sklep spożywczy i Dom Kultury, i na tym koniec. Ta zaś, gdzie się wybrałyśmy, to prawdziwa metropolia: kościół, bank, poczta, sklep AGD (nie, nie lodówki czy nawet miksery - durszlaki, moi mili, i kubły na śmieci :)), straż pożarna, kwiaciarnia (albo nawet i dwie!), ośrodek zdrowia, a sklepów spożywczych to sama nie zliczę - z pięć :P
Do spaceru w tamte strony świetna była okazja...
W poniedziałkowe popołudnie, po powrocie z weekendowego pobytu u mamy, zastałam papierek, że na poczcie czeka na mnie przesyłka. Zachodziłam w głowę co to takiego. Ostatnio bardzo dużo kupuje przez internet, bo mieszkam na wsi, wiec do internetowych sklepów mam najbliżej. Pierwszy raz dostałam awizo, a wraz z nim zagwozdkę: "Co to może być?". Zagadka nie tylko moja - mina Pana Męża (bezcenna) "Co to znowu i ile kosztowało?!" (dlatego właśnie zwykle staram się być w domu, by odbierać przesyłki wprost od listonoszki - "co z oczu to z serca" :P). Zanim jednak doczłapałam się na pocztę udało mi się wymyślić cóż to takiego...
Ucieszyłam się ogromnie z przesyłeczki i tym chętniej zbierałam się do wyjścia, choć nie wiedziałam co też zastanę po drodze. Od czasów przeprowadzki tu jeszcze nie zapuszczałam się w tamte rejony. Słyszałam tylko, że droga przez łąki to prawdziwe jezioro. Zachęcona jednak minionymi, słonecznymi dniami, pełna wiary, że wody zeszły już z pól ruszyłam na wyprawę...
Jak to na wsi, poczta czynna w zabawnych godzinach, więc zaraz po śniadaniu wsadziłam Pyzkę na rower i już po kilku minutach przeklinałam mój genialny plan spacerowy! Myślałam, że ducha wyzionę!! Najpierw przeprawa przez piach głęboki po kolana, później slalom przez błota i strumyki spływające z łąk. Dalej było tylko lepiej... Znów błoto( tyle, że bez możliwości slalomu), następnie droga przeorana ciągnikiem, znowu piach, górka w lesie i na deser fragment trasu posypany ostrymi kamulcami (całkiem sporymi, więc wytrzęsło i Pyzkę i mnie). Rower-pchacz plus 15 kg dziecka w 8 miesiącu ciąży to jednak nie to samo co lajtowe spacerki z czołgo-wózkiem po Avignon. Chociaż rower wyglądał jak siedem nieszczęść, a koła ledwo się kręciły przez ilość błota doklejoną na oponach i felgach udało mi się jednak dotrzeć na miejsce i odebrać prezent czekający na poczcie :)

Tak, prezent!
Bo paczka, która na mnie czekała, była wygraną w rozdawajce Baśki w krainie handmade <3
Kiedyś już miałam przyjemność zwyciężyć w jej konkursie i zdobyć komplet cudnych pacynek-Muminków. Tym razem wygrałam breloczki i zakładki do książki dla Pzyki :D :D :D
Jak zwykle wszystko co spod ręki Baśki również moje fanty okazały się być małymi dziełami sztuki!

Na poczcie Pyzka aż zawyła z radości, gdy zobaczyła paczkę (miłość do paczek zawdzięczamy babci, która ostatnio dała jej kilka paczuszek rozpakować, w tym m.in. kalosze, w których to moja córa chodziła potem cały dzień po domu, aż mało jej nogi nie wypłynęły ). Nie mogłam nie otworzyć przesyłki. Z resztą i tak musiałam odsapnąć po tym "spacerku" co to mu bliżej było raczej do ultramaratonu, szczególnie w moim stanie :P Wyjęłam breloczki, ale kiedy zobaczyłam, że już ich nie odzyskam, powstrzymałam się przed wyjmowaniem pozostałych prezencików.  Całą drogę do domu "Asia tuli miś" i "cimam"(trzymam), bo upominałam ją, by nie zgubiła breloka, a zamiast trzymać kierownicę w jednej rączce ściskała misiakowy, a w drugiej dwustronny brelok. Gdy dotarłyśmy w końcu do domu wręczyłam jej resztę przesyłki, tłumacząc, że to zakładki do książki. No i zamiast iść jeść zupę zdecydowała, że jak do książki to idziemy 'citać' :D

Jak wiecie nie zwykłam wstawiać tu zdjęć Pyzki tak, by było ją widać :P 
Dla Baśki jednak i jej cudnych wykonów muszę zrobić wyjątek, bo sesja z brelokami wyszła obłędnie :) Z pewnością dlatego, że to najprawdziwsza i najszczersza radość dziecka, której nie da się zapozować czy wyreżyserować.
A Baśce z całego serducha ogromnie dziękujemy!!!  <3 










     

środa, 5 kwietnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod II: Prąd

Skoro zdecydowaliśmy się na duży remont, kucie ścian, podłóg i totalny bałagan to przy okazji stwierdziliśmy, że dobrze byłoby tu i tam dołożyć trochę światła, gniazdek itp.
Ochoczo zabraliśmy się za "rozprowadzanie elektryki" :D
Jak robi to dwóch chemików?
Kochani, bierze się karteczki samoprzylepne i nakleja gdzie popadnie, a kochani tatusiowie potem rozszyfrowywują co ma być gdzie.
Koncepcje podziału pokoi zmieniały się codziennie a wraz z nimi pomysły gdzie przydałoby się jakie gniazdko. Ja generalnie podchodziłam do kwestii minimalistycznie, no bo ileż rzeczy się w takich pokojach-sypialniach podłącza? Telefon, lampka, telewizor, czyli 3-4 gniazdka powinny wystarczyć. Pan Mąż był za to zwolennikiem opcji "na bogato" i najchętniej przyczepiłby gniazdko (koniecznie podwójne) co 2 metry! Ostatecznie zdecydowaliśmy się umieścić 4 podwójne gniazdka w każdym pokoju. 
Tatusiowie spełnili wszystkie nasze prośby i rozmieścili wszystko zgodnie z naszym "projektem". 
I jak wyszło?
Zabawnie!
W prawdzie ich liczba jest wystarczająca, ale kiedy patrzę na ich rozmieszczenie w głowę zachodzę "co autor miał na myśli" i jak słowo daję, nie wiem o czym myślałam/myśleliśmy gdy je rysowaliśmy! Na pewno się do tego przyzwyczaimy i, na pewno, o niektóre kabelki będziemy się potykać - życie! 
Może z czasem, gdy dokonamy jakichś roszad personalnych w pokojach, a miejsce namiotu do zabawy zajmie biurko, położenie niektórych kontaktów wyda się bardziej zasadne, póki co jednak z uporem maniaka szukam gniazdka przy drzwiach od pokojów z nadzieją, że wetknę w nie wtyczkę od odkurzacza. Tak było przez całe moje życie w każdym domu, w którym mieszkałam :P Że też nie dało mi to do myślenia, gdy urządzaliśmy elektrykę w docelowym "gniazdku". 

Z prądem łączy się też rozlokowanie włączników od światła. 
Wcześniej pokoje wyposażone były jedynie w kinkiety. We Francji przyzwyczailiśmy się jednak do słońca i światła przez większą część dnia i roku, co tu, w Polsce, jest nie do osiągnięcia. Poprosiliśmy więc Tatów o o podciągnięcie prądu do żyrandoli. Dodaliśmy, najpierw ołówkiem na ścianie, guzików do odpalenia górnego światła i cali szczęśliwi zaczęliśmy poszukiwania guziczków i ramek do nich. Jak Pan Mąż sprytnie zauważył bardzo ładnie prezentują się  ramki podwójne czy potrójne... Zauważył to jednak za późno, a naszej tatusiowej ekipie o tym pomyśle nie wspomniał wcale. szkoda, bo na podwójną ramkę trzeba puszki wiercić blisko siebie. Skoro jednak nie pozostawiliśmy żadnych co do tego wytycznych mamy jakieś 5-6 cm odstępu między nimi :) Dla mnie żaden problem, tym bardziej, że pojedyncze ramki są tańsze, a po dodaniu guziczków tu i tam wyszło nam ich w mieszkaniu całkiem sporo :P  

Skoro jesteśmy już przy guziczkach i ramkach to tu też pojawił się niezły "kwiatek". Trochę się Tato namęczył, by to wyprostować, ale się udało. 
Guziki i ramki wraz z gniazdkami do kompletu zamówiłam przez internet, bo były ładne i tanie. Najpierw na próbę kupiliśmy jeden komplet, który przejechał się z moimi rodzicami do Francji na wczasy, bym mogła go obejrzeć :D Spodobały mi się, zamówiłam i myślałam, że kolejny etap to ich podziwianie na ścianie. Okazało się jednak, że pstryczki-elektryczki, które wybrałam są trochę wadliwe. Otóż, na sucho, trzymane w ręku, pstrykają, a kiedy umieści się je w ścianie i zamocuje wszystko na tip-top już nie pstrykają. Nie dają się wcisnąć i nie załączają światła! Jakiś cyrk!! Nie wszystkie "to" miały, ale znakomita ich większość niestety tak. Czego jednak nie zrobi Tato dla swej ukochanej córeczki :) Po tuningu za pomocą nożyka (plus kilka palców jako efekt uboczny ;( ) pstryczki działają jak należy!  


Na koniec, na deser jeszcze kuchnia i jej 'prądy'...
Tu też oczywiście porozwieszałam zawczasu moje niezawodne karteczki, snując plany o tym gdzie stanie mikser, gdzie ekspres do kawy, a gdzie czajnik. Wszystkie gniazdka Taty obsadzili zgodnie z naszymi prośbami. Wtedy jednak poza wyobraźnią nie mieliśmy wielu "pewniaków" dotyczących kuchni. Kiedy już się pojawiły, wraz z projektem, okazało się, że moje gniazdko do miksera wypada dokładnie nad zlewozmywakiem, a mikrofala jednak nie jest w zabudowie i jej też przydałby się prąd. Nawet rezygnacja z czajnika elektrycznego niewiele pomogła. I tak, dzień przed przyjazdem nowych mebli kuchennych, nasz Szwagiereczek, Pan Mąż i Tata przeorali raz jeszcze ściany w kuchni, dopasowując gniazdka do rysunku :)  

Przy każdym z powyższych "kwiatków" nasza domowa ekipa remontowa okazała się niezawodna :)
Za to my, po raz kolejny, jako niedoświadczone w remontach żółtodzioby daliśmy trochę ciała...
Najważniejszy jest jednak efekt końcowy, a ten jest satysfakcjonujący!
Mamy prąd w każdym gniazdku, w każdym pokoju i wszędzie świeci się światło, czyli ostatecznie SUKCES!

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod I: Łazienka

To będzie cykl postów o tym, jak się nie remontować...
Wcale nie oznacza to jednak, że wiemy już jak to zrobić ;P
Możemy jednak podzielić się z Wami naszymi błędami i opowiedzieć o naszych przygodach, co może niektórym da do myślenia. Może nawet uznacie, że dobrze mieszka się Wam tak jak jest i żaden remont nie jest potrzebny :D

Ach, jak wiele razy słyszałam, że "pierwsze mieszkanie jest dla wroga, drugie dla przyjaciela/na sprzedaż, a trzecie dla siebie". 
Jakie to prawdziwe!
My niestety nie mieliśmy opcji, by zostawić wszystko tak jak jest i się nie remontować, a to dlatego, że to co było to beton, brak gipsów, schodów i drzwi, a zatem remont był absolutną koniecznością.
Na szczęście prawie wszystko już za nami!
Były momenty lepsze i gorsze, ekipy naprawdę wzorowe (Panowie od okien czy drzwi) i takie, o których wolałabym zapomnieć (ze stolarzami od schodów na czele)... Najgorsze jednak było to, że nie było nas na miejscu, a wszystko co działo się w ramach remontu spadało na naszych tatów, czyli główną ekipę remontową. Musieli studzić nasze emocje, być naszymi adwokatami, oczami, uszami, negocjatorami... Szczęśliwie byli też gipsiarzami, płytkarzami, malarzami i sama nie wiem kim jeszcze! Bez nich nic by się nie udało! Tak profesjonalnych amatorów życzę każdemu ;D
Niestety, mimo ogromnego, przewielkiego wsparcia ich i całego grona innych osób nie obyło się bez wpadek, poprawek, i tak zwanych 'kwiatków'.

Ten cykl będzie zestawieniem "najlepsze z najlepszych".
 
Na pierwszy ogień coś, co, teraz już mogę to powiedzieć, wyszło cudnie, fantastycznie i wspaniale!
Uwielbiam to pomieszczenie!!!

Łazienka

Zaprojektowaliśmy ją podczas wizyty w Polsce na Boże Narodzenie. Totalna profeska... Rysunki powstały w jednym z marketów budowlanych 30 grudnia (przynajmniej nie było kolejek :P). Zakupy na całe pomieszczenie, czyli płytki, płyty gipsowe, armaturę i co tam jeszcze się montuje, no może poza wieszaczkiem na papier toaletowy, zrobiliśmy w Sylwestra :D W końcu sklep był czynny do 15:00, a zatem mieliśmy szmat czasu :P Totalne wariactwo, chociaż, z drugiej strony, się cieszyłam. Gdybym miała więcej czasu pewnie snułabym się między sklepami ze 2 miesiące i siadała w każdej napotkanej wannie rozważając wszelkie 'za' i 'przeciw'. A tak, wytarłam tyłkiem kurz z tylko jednej wanny na ekspozycji, nogi zmieściły się na prosto i była nasza :D
Zakupione materiały czekały sobie cierpliwie na realizację, aż pewnego wiosennego dnia, a była to sobota, zadzwonił do nas Tata, że robią łazienkę i płytki na podłogę się nie nadają... "Jak to się nie nadają?". Ano, wszystkie jak jeden mąż były krzywe, wygięte w łuk, a więc tworzyły na podłodze, w zależności od wersji układania, góry i doliny lub zadziory, o które spokojnie można by skaleczyć stopę. Mimo najszczerszych chęci Tatów nie dało się tego kłaść. Stwierdziliśmy, że nie ma czasu na reklamację, która potrwa kilka tygodni i nie wiadomo jaki będzie jej skutek. Nie pozostało nam nic innego jak wybrać inne płytki i czym prędzej je wymienić. Po oględzinach dostępnych wzorów w internecie, czyli tak naprawdę żadnych, bo tam fotki wstawione są na chybił trafił i kilka modeli płytek potrafi być opatrzonych tym samym zdjęciem, wysłaliśmy na zakupy rodziców z telefonami, kamerkami i Skype. Tatusiowie oglądali wykonanie płytek, a mama porównywała kolory. Choć przez kamerę było widać całe g... nic, decyzja zapadła i nasza rodzinna ekipa mogła wrócić do klejenia :)
(Płytki, które wybrali rodzice są naprawdę super. Tak nam się spodobały, że zdecydowaliśmy się je położyć także w kuchni i wiatrołapie :D)
Wydawało się, że dalej będzie już tylko dobrze. I było. Pomijając nieco krzywe ściany, uszkodzony dekor oddany do wymiany i konieczność dostawienia prowizorycznej ściany zamiast obudowy wanny, wszystko szło świetnie. "Już był w ogródku, już się witał z gąską"... Pozostało jedynie zamontować szafeczkę, blat, umywalkę i podstawowa wersja łazienki miała być skończona. Jednak to radosne zakończenie odwlekło się nieco w czasie. Jak się okazało, polecona nam przez Pana w sklepie umywalka, która bardzo mi się podobała (była tania i ogromna) okazała się za duża do naszej szafki i blatu ! Przy zwrocie uprzejmy Pan sprzedawca zwierzył się Tacie, że często one wracają bo są niewymiarowe... Cudnie! I byliśmy bez umywalki. Najchętniej zabrałabym naszą francuską :P Żartowałam nawet do Pana Męża żebyśmy spróbowali ją odkupić. Miała idealny kształt i wymiary. Ostatecznie, również przy tym wyborze zdaliśmy się na Tatów, bo to oni widzieli tu na miejscu najlepiej co się nada.
I tak sobie myślę...trzeba było całkiem się nie przejmować tym remontem i tymi kłopotami. 
Chyba niepotrzebnie się w to angażowaliśmy :) bo Tatom poszło zdecydowanie lepiej niż nam :P

Po zakończeniu łazienki w wersji podstawowej brakowało jeszcze dodatkowych szafek. Jest w niej duża wnęka pod skosem, więc wymyśliłam tam przestrzeń do przechowywania rozmaitości. Najlepiej dopasowały nam się tam szafki kuchenne i po castingu wśród sklepów meblowych zdecydowaliśmy się na jeden model do samodzielnego montażu. W końcu złożenie 3 szafek kuchennych nie powinno być trudne - już to kiedyś zrobiliśmy :P Nie powinno, a jednak zajęło nam to jeden dzień na jedną szafkę! Rysunki - dramat, opisów brak, a niektóre części zepsute jeszcze zanim je dotknęliśmy :( Rozpacz! I jeszcze ostatni "kwiatek" w tym temacie: samodomyk plus otwieranie bezuchwytowe (bo nie mogłam dobrać pasujących do szafki pod umywalką uchwytów). Takie połączenie nie działa! A przynajmniej nie tak jakbym to sobie wyobrażała, a mam już szafki z samodomykiem :D Widać Pan, który nam to sprzedał (przemiły gość!!!serio :D ), nigdy czegoś takiego nie montował. Wygląda na to, że "albo rybki albo akwarium". Założyliśmy tenże wynalazek (bezuchwytowy) do jednego frontu i już się go pozbyłam... Widać nie dla nas "nowoczesność w domu i w zagrodzie". Mieszkam na wsi i jak prosty człowiek dokupię sobie uchwyty, nawet gdyby miały nie pasować :P