wtorek, 20 lutego 2018

Mieszko z pierwszego

Pierwszego stycznia dokładnie!

Ale od początku...

Odwiedziła mnie siostra, nie raz i nie dwa... 
Odkąd razem nie mieszkamy, wszystkie trzy mamy wzajemnie kontakty zadziwiająco, aż niepokojąco, dobre! A tak serio, to sobie na pewno wyobrażacie tercet panienek w wieku 18-16-13 :D Było ciężko, ale jak widać "z tego się wyrasta", a odległość między nami (50 i 70 km) bardziej nas łączy niż dzieli :)
Siedzimy sobie... pytlujemy jak nakręcone, Pyzka skacze po cioci uradowana, a ta rozprawia, że jakiś teraz czas nastał, że wszędzie dzieci, same dzieci, tylko dzieci, ta rodzi, tamta rodzi, ta za miesiąc, ta już będzie chrzciła... 
Przedziwne, nie?
No to pytam się jej, czy słyszała takie same relacje od mamy albo babci? :P
No proste, że nie!
To dopiero ciekawostka...
A nie wydaje Ci się, że po prostu jesteśmy w takim wieku, hmmm, rozrodczym...? - pytam. 
Tak się składa (pewnie to dość niespotykane :P), że nasze koleżanki są mniej więcej w naszym wieku. Za to kumpele mamy zza biurka, 50+, czy te babci, które spotyka w drodze do okulisty, 70+ to są raczej w wieku babcinym bardziej lub mnie zaawansowanym :D
Eureka!
No, ale skoro wszędzie są ciąże, porody i nowe dzieci, to pytlujemy też o tych dzieciach ;)
I tak od słowa do słowa wpadło mi zamówienie na metryczkę dla Mieszka :D

Trochę byłam przestraszona tym "zamówieniem", bo moje domowe metryczki dla dzieci powstały na podobraziu, z jakichś resztek... wiadomo, że dla mnie są najpiękniejsze i najwspanialsze, ale dla kogoś 'obcego' takiego czegoś nie sprezentuję.
Pogmerałam więc trochę w sieci szukając inspiracji na ramkę i wzór, bo chciałam spróbować czegoś nowego i... rozpętałam w naszej mini pracowni niemały bałagan. Nie mogłam zdecydować się, który z pomysłów wykorzystać, więc możecie spodziewać się kolejnych metryczek, bo skoro to sezon dzieciowy (do września wykluje się 5 nowych obywateli w moim najbliższym otoczeniu!), to na pewno odbiorców mi nie zabraknie ;P 

Jestem nieskromna, no trudno!
Ale ramka-metryczka dla Mieszka to moja kolejna miłość :D
No i po raz kolejny udowodniłam sobie, a teraz i Wam pokazuję, że nie trzeba specjalnych sprzętów, wymyślnych wycinarek i dziurkaczy, maszynek i nie-wiem-czego-tam-jeszcze, żeby bawić się w scrapbooking. Owszem, kosztuje to trochę więcej pracy, ale z drugiej strony... Czy to nie na tym polega rękodzieło? 
Dla mnie to pasja i serducho włożone w pracę  <3

Mam nadzieję, że Mieszkowi i jego rodzicom się spodoba :)
Rośnij zdrowo na pociechę :D
Sto lat, chłopaku!

(przepraszam za jakość zdjęć; nie umiem tego lepiej wymyślić z tą szybką... żaden ze mnie fotograf ;( )


czwartek, 15 lutego 2018

Adaśkowe rozszerzanie diety

Kiedy nadszedł czas wprowadzania stałych pokarmów Pyzce nie czułam się zbyt pewnie z tą misją. Owszem, mama asystowała mi na Skype i doradzała jak umiała, dostałam też rozpiskę w przychodni, co, ile i kiedy mam podawać, ale wydawało mi się to szalenie skomplikowane. 
Śmieszne?
Teraz i ja uśmiecham się pod nosem, ale nieco ponad dwa lata temu pastwiłam się nad biednym, ugotowanym burakiem nie wiedząc czy lepiej go blendować, czy może jednak dziubać widelcem, albo ucierać na tarce... A co jeśli jej nie posmakuje? A co jeśli się zadławi? Jak się do tego zabrać i ile tego wykwintnego dania zaserwować? Jestem pewna, ba! wiem na 100% od znajomych mi mam, że nie tylko mnie dotyczyły te rozterki. 
O ileż bogatsza w doświadczenia i lżejsza w nerwy jestem teraz, przy drugim potomku!

Według zaleceń rozszerzanie diety dzieci karmionych piersią powinno rozpocząć się po 6 miesiącu życia. No i tyle teorii. Jeśli chodzi o Pyzkę to dostałam inne zalecenia od francuskiego pediatry i na przełomie 4 i 5 miesiąca wsuwała już gotowane warzywa. Przy Adaśku natomiast nim zastanowiłam się co, jak i kiedy, zanim skonsultowałam się z pediatrą, wszystko zadziało się samo... Uroki bycia drugim dzieckiem! 
Adasiek każdy nasz posiłek, kiedy akurat nie śpi spędza z nami w kuchni, przy stole, od urodzenia. Póki nie ruszał się wcale stał nawet na narożniku i jego wzrok był na wysokości talerzy. Potem przenieśliśmy go z leżaczkiem na podłogę, skąd równie dobrze widzi widelce, ruszające się buzie i wszelkie pokarmy. Nie raz i nie dwa zdarzało się, że raczył się maminym mleczkiem w tym samym czasie, gdy Pyzka zjadała swoje śniadanie czy obiad. Takie życie! Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że doskonale wiedział od początku do czego służy buzia, łyżka i talerz :) Mało tego, im dłużej z nami biesiadował tym częściej dopominał się o coś dla siebie. W końcu nie wytrzymałam! Kiedy kolejny posiłek przyszło spędzić nam w jękach i stękach (najedzony, przewinięty i wyspany, a zębów brak) wyjęłam z Pyzkowego gulaszu dorodną marchewę, opłukałam z sosu, rozdrobniłam widelcem i zaserwowałam Adaśkowi.
Co on na to?
Wierzcie lub nie, ale ani razu nie wypchnął zawartości łyżki językiem! A my mogliśmy w końcu zjeść w spokoju posiłek.
Pediatra tylko uśmiechnęła się, gdy przyznałam jej się do mojego występku i dała zielone światło do dalszych przygód kulinarnych według wytycznych: rodzic decyduje co zje dziecko, a ono czy i ile zje.
Dalej było już tylko lepiej. 
Od początku naszej przygody z jedzeniem nie odmawiał nigdy i niczego. Brokuły, buraki, kasza manna, płatki jaglane, ryba z ryżem, wciąga wszystko. Pyzka była dobra do jedzenia, ale mój Księciunio bije ją na głowę! Nie można nawet zbyt wolno wiosłować, bo trzęsie się i "pogania". Gdyby to on decydował ile zje to nie zostałoby obiadu dla Pyzki!
Niektórzy rodzice śpiewają, tańczą i cudują by ich dziecko jadło. Ja robię to wszystko, gdy w małej buźce znika ostatnia łyżka, żeby odwrócić uwagę, że więcej nie będzie 😂
Mało tego, nawet gdy jest już po obiedzie, ruszające się wokół niego łyżki wprawiają w drżenie jego dłonie, które napełniam wówczas kukurydzianymi chrupkami, żeby nie wykłócał się o dokładkę...
Dokładnie jak mamusia, żyje po to by jeść, a nie je po to by żyć :P
Jedyny problem-nieproblem jaki wystąpił przy całym tym rozszerzaniu diety stanowiła butelka. Bo Jegomość nie odmawiał niczego poza butelką właśnie...
Trudno się w sumie dziwić, bo przy stole operowaliśmy łyżką i widelcem, a tego dziwnego sprzętu  nikt go nie nauczył :)
Pyzka odbutelkowana była przeszło rok temu, więc nie mógł tego widzieć!
I tak, jedyny "kłopot" w nauce jedzenia stanowiła butla z popitką.
A popić by wypadało, bo, jak już kiedyś Wam opowiadałam, moje zupy to raczej bigosy i wody jest w nich tyle żeby do garnka nie przywierały. Do tego konsystencja, mocno dla niektórych dyskusyjna jeśli chodzi o ten wiek i brak uzębienia niemowlaka, bo my się nie blendujemy. Makaron siekamy, ryż jest jaki jest, a reszta potraw jest po prostu rozgniatana widelcem, ucierana na tarce jarzynowej  lub w miarę drobno siekana. Skoro więc zjada taką grubą gęścieliznę to dobrze byłoby po tym coś chlapnąć ;)  
Muszę jednak przyznać, że totalnie brakowało mi cierpliwości w nauce picia z butelki. Wszystko w koło zalane, młodemu z brody cieknie, po mnie cieknie, ciuchy mokre. No bez sensu... Butelka z wodą stała więc sobie gdzieś tam w zasięgu wzroku, ale używaliśmy jej rzadko. 
Od czego jednak starsza siostra?
Obsługę  dzidziusia zna z książeczek i podglądania mamy. Złapała Adasiową flachę i dalej poić braciszka. Młody jest w nią zapatrzony bez pamięci i godzi się na wszelakie tortury bez mrugnięcia okiem. Dał się więc i napoić, choć łatwo nie było. Ona mu smoka do buzi, a on się uchyla. Ona mu "Pij, pij Adasiu", a on sru wszystko na dywan. Pyzka była jednak nieugięta, a cierpliwości miała tyle co pewnie ze 3 pary rodziców. Dotąd wtykała mu butelkę, aż zaczął ciągnąć. Musiało mu się spodobać, bo całkiem sporo wypił. A może to siła perswazji Pzyki tak go zachęciła? Wszystko jedno! Grunt, że zadziałało, a młody nie pękł, chociaż chyba był blisko. Kiedy miał już dość całkiem sprytnie wybrnął z opresji, bo obrócił się na brzuch. Prawie mu się udało... Prawie, bo ta bezsensowna pozycja wcale Pyzki nie zniechęciła :P Tak czy siak ogarnął picie z butelki koncertowo.
Starsza siostra jest też nieoceniona jeśli chodzi o naukę zasad spożywania posiłków obowiązujących w naszym domu. Przestrzega ich nawet w zabawie! Ma swoją kuchnię i co rusz coś pitrasi, a potem częstuje nas zupą tudzież herbatą. Największym koneserem jej dań jest jednak Adaś, który zawsze, kiedy widzi łyżkę szeroko otwiera buzię. Nawet tę zabawkową! Nawet gdy jest pusta... Wiele, oj wiele razy prosiłam Pyzkę, by mu jej do buzi nie wkładała, że to przecież takie jedzenie drewnianej zupy na niby, ale kiedy On ten buziak swój tak pięknie otwiera to sam się aż prosi... A gdy "najedzony" cofa się do swoich zabawek, Pzyka chwyta z jego ręki pluszaka czy co tam akurat złapał brat, ciszka w kąt i mówi "Adasiu, teraz jest jedzenie, a nie zabawa" i wraca do wiosłowania w jego kierunku pustą łyżką ;D  

Na szczęście ostatnio Pyzka karmi braciszka łyżką wazową i plastikowymi mandarynkami w całości, a to znaczy, że nawet usilne starania tak szeroko mu buzi nie otworzą.


PS. Dacie wiarę, że przy takim apetycie i 2 (słownie : dwóch) karmieniach w nocy (!!!) nie przybiera na wadze w normie, a jest ledwie w 10-25 centylu!!
Nie, nie biega, nie raczkuje, ani nawet nie pełza!!!
Tak, zdrowy, na krew i mocz badany...
Jakieś pomysły gdzie się to wszystko podziewa?! (nie, nie w pieluchach...)





wtorek, 13 lutego 2018

Po sąsiedzku mini pasieka, a u nas...

Dziś będzie (niechlubny) dowód na to, że nasze starsze dziecko wie co to słodycze ;P
Teraz, po świętach, mogę powiedzieć, że nawet za dobrze. Ale zanim rozsmakowała się w smakołykach, które podarował jej Mikołaj bywało, że zajadałyśmy się jajkami z niespodzianką. 
Jak wiadomo dla każdego dziecka zawartość żółtego pojemniczka wewnątrz ważniejsza jest niż te kilkanaście gramów czekolady, ostatnio zwanej też "kocieladą" :D
Jajka zawsze kupujemy w parach. Jeśli zakupów dokonuje Pan Mąż to jajka są zakupowym prezentem dla mnie i córki i odwrotnie ;) Tym sposobem jeśli już "jajkujemy" to właśnie mnie stale rośnie tyłek, bo jak wiadomo siedzę z dziećmi w domu i rzadziej bywam w sklepach. Druga strona tego medalu to podwójna zabawka, co Pyzkę niezmiernie cieszy. I tak np. pierwsze pojazdy z napędem, którymi jest zafascynowana i potrafi bawić się nimi pół dnia w wyścigi są właśnie z tych jajeczek. Lubię jajka-niespodzianki także za to, że żółte pojemniczki można wykorzystać na tysiąc sposobów.  
Do tej pory plastikowe jajeczka były naszymi jajkami lub ziemniakami podczas zabawy w kuchnię oraz sklep. Świetnie wbijało się z nich jajecznicę, a i obieranie do zupy szło mi całkiem sprawnie, dużo lepiej niż prawdziwe "kofatelki", których skrobać nie cierpię! 

Kiedy w ręce wpadła mi książka "Opowiem Ci Mamo, skąd się bierze miód", a w niej pomysł na wykonanie domowego domku dla pszczółek, wiedziałam od razu, że to będzie nasza kolejna zabawa z papierem. Dłuuugie zimowe wieczory to idealny czas na klejenie, wycinanie, malowanie czy inne plastyczne uzewnętrznianie się.
Pyzka jest zakochana w nożyczkach, więc ochoczo zabrała się do działania i cięła wszystko co wpadło jej w ręce. Niestety, nie miałyśmy zalecanych w instrukcji rolek po papierze toaletowym i nie chciało mi się czekać, aż uzbieramy odpowiednią ich ilość. Miałam jednak w moim papierniczym pudle bez dna żółty papier, który wydał mi się idealny do tej pracy. Z pasków poskładałyśmy sześciokąty, a następnie posklejałyśmy je dwustronną taśmą. Całość umieściłyśmy w pudełku i dokleiłyśmy do jego boków. Domek był gotowy. Pozostało tylko zadbać o lokatorów. Żółtym jajeczkom z kinderków domalowałyśmy uśmiechy i oczka, a na grzbietach nakleiłyśmy paski z taśmy izolacyjnej (można je też namalować). Plastikowa szybka ze starego pudełka po czymś-tam posłużyła do wykonania skrzydełek. I tak, w 5 minut, nasze sklepowe jajka i ziemniaki zmieniły się w cały rój pszczółek zamieszkujących żółty domek. 


Taka własnoręcznie wykonana zabawka cieszy nie mniej niż sklepowe cuda w oryginalnych pudełkach z księżniczkami... 
Pszczółki dostały swoje imiona, polatały, pobzyczały, żeby nie powiedzieć pobzykały :P i pocieszyły nasze oczy. Poza odgrywaniem scenek z owadami i klasycznych "dzień dobry Pani sąsiadko pszczółko, jak się Pani dziś miewa?" zabawa ulem to także okazja do rozmowy o tym, że to bardzo pożyteczne stworzonka, że dają miód, zapylają kwiaty itp. itd. 



Kilka pszczółek w naszym domku nadal pozostaje bez pasków bo nie starczyło nam już czasu by je okleić. Uznałyśmy je więc za dzieci, którym jeszcze paski nie "urosły" ;P Na pewno wrócimy jednak do ula, by go dokończyć i porozprawiać o życiu pszczół, kiedy nadejdzie ich sezon.

środa, 7 lutego 2018

Czy to bajka, czy nie bajka...

Chyba każdy z nas zna doskonale ten wierszyk, rozpoczynający bajkę Marii Konopnickiej "O krasnoludkach i sierotce Marysi". A skoro tak, to oczywiście wiecie, że "krasnoludki są na świecie". To pewne jak 2+2 jest 4! 

A jak to jest z elfami?

Wydaje mi się, że w minione Święta w końcu udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie!
Nie, nie jestem tak sprytna, by sama rozwikłać tę skomplikowaną zagadkę. Na szczęście z pomocą przyszła mi "Pani Imbir i szkoła Elfów" od wydawnictwa Bajkopis. 


Ta wyczarowana przez Mamę i syna (duet Katarzyna Zych & Natan Grech) historia przeniosła nas w magiczny świat dalekiej Północy, wprost do krainy pełnej elfów! I powiem Wam jedno: dawno nie odbyłam tak fascynującej podróży...
Odwiedziny w szkole elfów to doskonała okazja do zapoznania się z elfimi obowiązkami, przywilejami czy sekretami. Opowieść snuta jest tak smakowicie, że aż czuć pod stopami miękki, biały puch, a wokół aromat świeżo pieczonych pierników. To zdecydowanie "najbardziej elfia ze wszystkich elfich historii". Najbardziej podoba mi się w niej jednak to, że opowiada o marzeniach, o tym do czego dążymy, czego pragniemy i co najważniejsze w życiu.  


Wyjątkowej magii dodają książce wspaniałe, akwarelowe ilustracje. Są tajemnicze i czarodziejskie, mroźne i baśniowe, a jednak pełne ciepła! Niesamowite jak pięknie oddają charakter elfiej historii, a także całe serce, które ilustratorka włożyła w ich przygotowanie...

 

Mimo, iż książka przeznaczona jest dla nieco starszych niż Pyzka czytelników (4-7) u nas sprawdza się doskonale :D 

Chociaż okres świąteczny już za nami, wciąż jeszcze pozostajemy oczarowane świąteczną atmosferą, zauroczone najbielszym na świecie śniegiem i biegunem północnym, na który za każdym razem zabiera nas magiczna opowieść "Pani Imbir i szkoła elfów". Cudownie jest tulić się do siebie pod ciepłym kocem, czując jednocześnie chłodny powiew północnych wiatrów i płatki śniegu na twarzy. Jako pierwszy łasuch kocham tę książkę również za to, że gdy po świątecznych smakołykach nie został już ani okruszek nad nią stale unosi się ten obłędny, korzenny zapach pierniczków! 

* * *
Muszę przyznać, że jestem wielką szczęściarą, będąc w posiadaniu opowieści "Pani Imbir i szkoła elfów", bo nakład został wyczerpany. Dlatego m.in. zdecydowałam się nie pisać Wam o niej przed świętami. Po prostu nieładnie się chwalić :P Dobra wiadomość: doczytałam w internetach, że planowany jest dodruk, a zatem macie szansę na wasz własny osobisty egzemplarz pełen magii świąt :) Nie pozostaje zatem nic innego jak śledzić stronę Wydawnictwa czy zapisać się na newsletter. 

Druga dobra wiadomość jest taka, że na dniach odbędzie się premiera kolejnej bajki tego duetu autorów, a mianowicie "Łakocie - historie z pazurem". Opowieść o dwóch kotach z ulicy Pistacjowej - Łakociu i Łaskotce - będzie z pewnością doskonałą propozycją dla małych (i dużych) kociarzy :) Książka już teraz dostępna jest w przedsprzedaży!
Moja Pyzka od kilku dni pyta w kółko "Co wolisz, kotki czy pieski?". Ci z Was, którzy mnie znają dobrze wiedzą, że pieski. Pyzka jednak za każdym razem wybiera kotki (i np. sweterki z kotkiem, jak widać na fotkach powyżej). Nie mogłam więc nie skorzystać z okazji oraz z kodu rabatowego z newslettera (wiadomo, Panie Mężu, że to promocja była!! okazja i wooogóle bardoz tanio :) ) by zakupić jej tę wspaniale zapowiadającą się bajkę. Z resztą, co innego domowe koty ocierające się o nogawkę, a co innego koty bajkopisowe :)
Przedsprzedaż - kupowanie "kota w worku", powiecie?
Po pierwsze, to kota w książce, a nawet dwóch :P
A po drugie to będzie 4 pozycja od Bajkopisu na naszej półce i jestem przekonana, że skradnie nasze serca tak jak "Gdy lew się wybiera do fryzjera", "Momo i Kiki", a teraz także "Pani Imbir i szkoła elfów".

czwartek, 1 lutego 2018

O tych złych, przemądrzałych, wścibskich...

....sąsiadkach i wszechwiedzących matkach.

No już po prostu nie mogę!
Nie mogę tego słuchać, czytać i oglądać !
Z każdej strony krzyczy do mnie "matka matce wilkiem", a jak nie kąśliwe uwagi mamuś sobie nawzajem to wyrzucanie mamom, teściowym, sąsiadkom i koleżankom nieżyczliwości, wścibskości czy 'wszechwiedzy'. 
Naprawdę wszędzie otaczają Was właśnie TAKIE osoby?! 
To co najmniej dziwne...
Albo ja żyję w jakiejś szklanej bańce, która odbija takie głosy pod moim adresem :P

Byłam na szczepieniu z moim księciuniem i spotkałam mamy innych trzech kawalerów w tym wieku. Wszystkie z tymi samymi problemami, podkrążonymi oczami i po nieprzespanych nocach. Jeden młodzieniec za chudy, drugi leniwy, trzeci - pulpet :) Każda drugą wypytała "co i jak" u niej, ale nie sądzę, by moja odpowiedź, że nie blenduję czy że śpimy osobno komuś sprawiła przykrość. Swoją drogą w tyle mam czy Janek czy inny Franek chodzi, biega czy recytuje Pana Tadeusza! Mnie to nawet na rękę, że nasz dziedzic jeszcze nic z tych rzeczy nie ogarnia... Tylko pierwsze dziecko chowa się z tabelami rozwojowymi w dłoni. A teraz... Całe szczęście, że jeszcze nie muszę go ganiać! Oraz: Co za ulga, że tylko Pyzka nadaje jak nakręcona, a z maty dobiega 'łałała', a nie żadne 'mama', bo przecież się nie rozdwoję.
Wracając do uwag, dobrych rad i pytań o wszystko...
Niechajże każdy robi tak jak mu wygodnie! Ale żeby od razu zapytanie o to jak się karmi, ubiera czy zasypia było krzywdzące i uznawane za wtykanie nosa w nie swoje sprawy?

Wścibskich sąsiadek nie mam, bo praktycznie wcale nie mam tu sąsiadów. Może już lepsze byłoby posiadanie jakiejś ciekawskiej duszy za płotem co by przysłowiową gębę do mnie chociaż otwierała... Niemniej spotkałam kilka razy na osiedlu u rodziców znajome Panie, które pytały czy karmię Adaśka albo jak sypia. Znam je właściwie na "dzień dobry", ale nie uważam tego za wścibskość. Chciały pogawędzić, zajrzeć do wózka - OK! No problem. Tak, karmię :) Nie czuję w tym pytaniu zawiści czy ciekawości. Raczej życzliwość. Chcą mnie zagadnąć, a to temat na 100% trafiony, nieprawdaż? Słyszę, spotykam czasem oburzenie, że jak to, matkę to już tylko o cycki (pardon, mleko) i kupy można zapytać?! Faktycznie, takie pytania dostajemy najczęściej, ale z drugiej strony... Gdy spotykasz bezdzietną sąsiadkę na przystanku to o czym gadacie? O korkach, pogodzie i hałasie od gościa "spod siódemki". Czyż nie? Nikt raczej nie startuje do ledwo znanej osoby z zapytaniem typu "Co widziała Pani ostatnio w teatrze?". Kiedy więc w drodze do sklepu zdarzy mi się spotkać Panią X czy Y z uśmiechem na twarzy odpowiadam, że wiatr wcale nie taki ostry, ale i tak buzie nasmarowałam, czapeczka jest cienka, a rękawiczki mam w torbie :) Gdybym miała ciśnieniować się każdym takim pytaniem czy uwagą to pewnie bym eksplodowała jeszcze zanim urodził się nasz Księciunio. Oczywiście my, kobiety mamy tendencję i to nie małą do doszukiwania się drugiego czy też kolejnego dna, dzielenia włosa na czworo itd., ale o ileż życie jest przyjemniejsze gdy robi się to jak najrzadziej i tylko tam gdzie naprawdę jest to konieczne (czyt. np. w dialogu małżeńskim :P).

Dzielimy się doświadczeniami z koleżankami, zazdraszczamy sobie przespanych nocy czy odpieluchowanych tyłków, żalimy się i wylewamy sobie troski, wymieniamy wiadomości podczas tych długich, bezsennych (u naszych pociech, bo u nas oczywiście powieki na zapałkach) nocy i następujących po nich jeszcze dłuższych dni. Do głowy by mi jednak nie przyszło oburzać się na hasło "nasz Staś już siedzi", "mamy 2 zęby" itp. Brawo Wy! Cieszę się z całego serca razem z Wami! Przyjdzie czas i na nas ;)
Ostatnio córka szwagierki zaliczyła na spotkaniu rodzinnym pierwsze siedzenie bez wywrotki. Zebrała gromkie brawa od całej rodzinki :D Należało się, a jakże! Obok niej leżał mój mały leniuszek i pokwękiwał, bo nie łaska ruszyć tyłka, lepiej poczekać aż grzechotki same przyjdą (skąd ja to znam, Pyzka była taka sama, tyle że i kwękać jej się nie chciało :P). Spojrzał na cioteczną siostrę "o co tyle hałasu?" więc oklaskałam i jego - przecież tak pięknie leżał. Familia się uśmiała, a ja pękałam z dumy.  A potem jeszcze darł się głośniej niż siostra (oboje równo wykończeni świątecznymi spotkaniami) więc w klasyfikacji generalnej są ex aequo :D
Dobre rady są nieuniknione, podobnie jak porównywanie, takie jest przynajmniej moje zdanie. Już milion razy słyszałam, że "każde dziecko jest inne", by w kolejnym zdaniu wysłuchać, że "jak Y był mały/mała to..." albo "Mój/moja nigdy/zawsze...". Taka już ludzka natura! Podobnie z radami. To nie zła wola, tylko chęć pomocy, a że nie każdy umie ubrać to w eleganckie słowa...

Do grupy tzw. "cioć dobra rada" (czyli te naj: wszechwiedzące i wścibskie) zaliczane są także szanowne babcie naszych kochanych urwisów... 
Pisałam już o tym przy okazji Dnia Babci i Dziadka, ale nie mogę nie przypomnieć! Bo przecież one chcą dobrze! Nas wychowały i żyjemy :P I jasne, że ja tez nie zgadzam się w 100 % z tym co mi podtyka moja własna rodzicielka. Ku jej rozpaczy od urodzenia podaję dzieciom wodę (tak, wiem, jak zwierzęta...) i nie popijały ani koperku, ani rumianku i nawet pół ziarnka cukru im nie dosypałam. Zupa moja też trawiasta, bez soli, ale chociaż ziele angielskie dorzucam :P I żyją. I moja Mama też ma się dobrze. Ona nam podawała i też żyjemy. Powiedziała co wiedziała, ja wysłuchałam, uszy mi od tego nie krwawiły! Za to wiele razy miała sensowne pomysły. Trzy nas było, więc dziwne byłoby gdyby ich nie miała, a na plus jest to, że wiem, że są sprawdzone. Serio, miałabym się kłócić o odmienne zdanie?! Życia szkoda... I chociaż często ostatnio dyskutujemy o fotelikach samochodowych, bo przecież "wy w takich nie jeździłyście i żyjecie" to zdania nie zmienię :)

Każdego można uznać za ciekawskiego i wścibskiego ale też życzliwego czy zainteresowanego. Każdemu można przypiąć łatkę przemądrzałego, jak również zauważyć w tych mądrościach, że to próba pomocy i służenia radą. Wszystko jest kwestią interpretacji... Czytając internety mam nieodparte wrażenie, że my - mamy - jesteśmy mistrzyniami nadinterpretacji. Czy ja i podobne mi matki z mojego pokolenia to nowy typ mam a'la Perfekcyjna Pani Domu "nie mów do mnie teraz", bo wszystko wiemy najlepiej i nikogo nie potrzebujemy? Czy rada mamy, siostry, kuzynki czy koleżanki jest mniej warta niż wygooglowane sposoby na czkawkę/sen/sraczkę? Ja wysiadam z tego pociągu dla samowystarczalnych mamusiek pt."to moje dziecko". Owszem, to ja jestem mamą i ja decyduję, ale chętnie wysłucham Twojej rady, bo wszystkich rozumów nie pozjadałam (nie zmieściłyby się za nic, bo ciągle dopycham czekoladę!).