poniedziałek, 19 grudnia 2016

I jeszcze raz moje ukochane guziczki

Widzieliście owcę z guzików? Mój pierwszy guziorkowy obrazek, który prezentowałam Wam w poście Zabawy guziczkowe? Oczywiście zakochałam się w niej bez pamięci i nie mogłam poprzestać na jednym takim dziele... 
Guziki wołały mnie i przyciągały, a ja co dnia przegrzebywałam je w tę i z powrotem, zastanawiając się co też jeszcze mogę z nich wykleić :) Inspiracji w sieci znalazłam wiele, ale niestety, nie mogłam z nich skorzystać, bo moje zbiory mają dość zróżnicowaną wielkość, a przeważa wśród nich żółtawo-kremowy kolor. Zatem tęcza odpada...
W końcu postanowiłam, że drugi twór również zasili dekoracyjnie dziecięcy pokój i tym razem postawiłam na...
...słonia!

Choć słonie najlepsze są chyba zielone ten podoba mi się nie mniej!


Na potrzeby sesji został włożony w ramkę przygotowaną pod coś zupełnie innego, ale poniekąd połączonego z owym słonikiem...
W przypadku guzikowej owcy najpierw była metryczka z owieczkami. Tym razem najpierw jest obrazek, a zatem możecie spodziewać się, że gdy zaprezentuję tu kolejną metryczkę wesoło będzie spoglądał z niej zwierzak z trąbą (koniecznie do góry, na szczęście!).

czwartek, 15 grudnia 2016

Zabawy guziczkowe

Długo, oj bardzo długo zbierałam się, aby otworzyć pudełko z moimi rękodzielniczymi zabawami, ale ostatnie miesiące we Francji, po powrocie z wakacji w Polsce, były bardzo intensywne. Dużo zwiedzaliśmy, by jak najlepiej wykorzystać czas, który nam pozostał. A kiedy nie jeździliśmy po okolicy spotykaliśmy się z poznanymi tu ludźmi, próbując nadrobić jakby ten czas, którego już razem nie spędzimy... Nie chciałam odpuszczać także wyjść do żłobka, bo Pyzka uwielbiała tam chodzić i szalała z radości, gdy mówiłam jej, że "idziemy do dzieci". I tak, dni miałam wypełnione po brzegi rozlicznymi aktywnościami, a moja pasja do tworzenia została zepchnięta gdzieś na dalszy tor, choć ciągle myślami krążyłam wokół "co by tu zmajstrować"... Kiedy na jednej z facebookowych grup trafiłam przypadkiem na post o pomysłach na dekorację dziecięcego pokoju wiedziałam już czym wkrótce się zajmę...

Guziki...
Czekały na mnie taaak strasznie długo. Czasem wykorzystywałam je w moich pracach, ale były w nich jedynie drobnym dodatkiem, dekoracją... Ciągle szukałam sposobu, by grały pierwsze skrzypce w mojej pracy i udało się!
Dla mnie grają wspaniale ;)
Zamysł był taki, by powstała dekoracja korespondowała z metryczką, którą jeszcze przed wakacjami zrobiłam dla Pyzki do jej przyszłego pokoju (pamiętacie ją jeszcze? jeśli nie można podejrzeć ją tutaj). I tak, do "kompletu", powstał obrazek...
Moja pierwsza i nie ostatnia guzikowa praca :D

Przed Wami guziczkowa owca...

Nie mam jeszcze pomysłu na ramkę, choć bliska jestem umieszczeniu go w takiej samej "obudowie" jak metryczka. Jeszcze jednak nie zdecydowałam... Musze stanąć przed ścianą, gdy pokój będzie już umeblowany. Trzymajcie kciuki, by nie trwało to za długo :P 
Efektem końcowym dekoracji pokojowych na pewno się tu pochwalę :)

wtorek, 13 grudnia 2016

Pomagierka i moje 'zrób to sam'

Jeszcze na razie trudno oswoić mi się z myślą, że jesteśmy w Polsce już "na zawsze"... Że nie jest to tylko świąteczny urlop, po którym wrócimy znów do Avignon.
Próbuję ogarnąć rzeczywistość, odnaleźć się w nowym-starym świecie, poukładać co się da...
Nie wiem gdzie co mam. 
Wiem za to, że na pewno zbyt wielu rzeczy nie mam.
Dlatego na blogu jeszcze jakiś czas będę żyła "francuskim" życiem :)
A kiedy już uporządkuję wszystko od nowa, poukładam w szafie i znajdę ulubiony sweter, kupię córce łóżko i wygrzebię ze strychu starą, ale nową lalkę, spotkam się z rodziną i choć częścią znajomych zobaczymy co będzie dalej... m.in. z blogiem.

Są jednak rzeczy, które nie zależą od tego gdzie mieszkam i żyję.
Bo niezależnie od tego gdzie się budzę zawsze jest przy mnie ona - Pyzka :D
I czy będę tu czy byłam tam, czy tego chcę czy nie, rośnie i uczy się nowych rzeczy w zastraszającym wręcz tempie!
I dziś właśnie o tym...

Gdy nauczyła się wkładać nasze buty tylko się śmialiśmy.
Gdy nauczyła się wyrzucać śmieci nie kryłam słów zachwytu.
Gdy nauczyła się zapalać światło wcale się nie zachwyciłam...
Gdy próbuje pomagać mi ścierać podłogę nie mogę pohamować chichotu.


Z każdym dniem potrafi więcej!
Uczymy ją wielu rzeczy, to oczywiste, ale niesamowite jest też to, jak wiele rzeczy, czasem detali, zauważa sama i potem naśladuje nas we wszystkim. Wie dokładnie, który klucz pasuje do którego zamka i kiedy "postanawia" wyjść z domu próbuje sama otworzyć sobie drzwi :D
Szybko połapała się gdzie chowam smakołyki i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie każda pora jest dobra na jedzenie ciastek. Wyciąga więc ukradkiem pudełko z łakociami i zwiewa przede mną! Czasem gdy to robi mruczy sobie do tego pod nosem "no no no", bo przecież jej nie pozwoliłam :P I jak tu się złościć czy pogniewać?
Jest fenomenalnym obserwatorem i naśladowcą...
Często rano, po wyjściu Pana Męża do pracy, wyciąga z szafy torbę od laptopa i chodzi po całym domu "do pracy" ze swoim "neseserem". Oczywiście powtarza wówczas stale "papa" i macha, bo przecież wychodzi jak Tata... A jeśli jesteśmy w domu oboje, a ona akurat ma 'pracujący dzień' i prosimy, by pożegnała się z nami przed wyjściem całuje się tylko z Tatą... Oczywiste to, nieprawdaż? W końcu zawsze jest z mamą to po co się żegnać :D


Ostatnio postanowiła pomóc mi rozwieszać pranie. Nie mogłam, a w zasadzie nie chciałam jej na to nie pozwolić, bo przecież to nauka przez zabawę ;) z pewnością zapał do pomocy w pracach domowych jej przejdzie, powinnam zatem korzystać póki wykazuje na to chęci. Pracę miałam prawie podwójna, ale przynajmniej nie musiałam się schylać... A ubaw jaki :D Tylko spójrzcie jak profesjonalnie rozwieszone rajty i skarpety... A przy okazji wytarta podłoga, bo co większe kawałki Pyzka rozrzucała wokół siebie :D


Czasem jednak jej zabawa w dom robi się mało zabawna. Tak jest np. z zabawą w gotowanie. Bardzo chce mi pomagać i być wszędzie tam gdzie ja, a kiedy tylko wpadnie jej w ręce łyżka pędzi nakarmić wszystkie lalki i misie. Z pewnością przyczynił się do tego nasz ulubiony avignoński żłobek, gdzie Pyzka mogła gotować do woli w dziecinnej kuchni bogato wyposażonej zarówno w naczynia jak i wszelkiej maści pluszowe i plastikowe pokarmy.


Kiedy jednak próbowała to czego się tam nauczyła przenieść na domowy grunt nie było już tak miło... Niestety, nasza kuchnia we Francji nie była miejscem ani bezpiecznym ani na tyle dużym byśmy mogły pomieścić się w niej we dwie. Kiedy więc Pyzka angażowała do zabawy prawdziwe naczynia z jedynej kuchennej szafki nie byłam zachwycona. Ona także, gdy okazywało się, że zrujnowałam jej pomysł na obiad :P
Jestem jednak pomysłowym Dobromirem, co udowodniłam sama sobie już nie raz i także tym razem znalazłam wyjście z niełatwej sytuacji.

W szafie zalegały mi pudła, które w ramach przeprowadzki miałam wysłać z naszymi rzeczami do Polski. Toż to materiał na kuchnię idealny! Od razu napiszę, że nie korzystałam z żadnych instrukcji ani tutoriali, bo zwyczajnie nie miałam wszystkiego czego radziły one używać przy produkcji tego typu mebli :P Gdy położyłam Pyzkę na popołudniową drzemkę chwyciłam za nożyk do papieru, taśmę i nożyczki i 'wyrzeźbiłam' bazę kuchni, którą następnie okleiłam resztkami kolorowych papierów z mojej kolekcji przydasiów. Muszę przyznać, że miałam przy tym nie lada ubaw, bo tak dawno już niczego nie tworzyłam, że ręce same rwały mi się do pracy! Gałki do drzwi dokleiłam z korków po winie (perfekcyjna matka :D), a kran zmontowałam z opakowania po toniku do twarzy i kawałka tektury oklejonego białym papierem. Niebieską i czerwoną gałkę od wody wykonałam z rolek po taśmie samoprzylepnej z naklejonymi od góry skrawkami filcu. Kuchnia w 100% recyklingowa. To twór typu "jak nie wynieść śmieci z domu". Polecam Panom Mężom mającym problem z dojściem do śmietnika. Może okazać się, że w Waszych koszach zalegają jak i u mnie zabawkowe kuchnie, a może żelazka lub odkurzacze, kto wie? Po dwóch godzinach mebel był skończony. Wyposażyłam go w plastikowe naczynia z moich własnych zbiorów, pudełka po serkach, paluszkach krabowych i innych cudach które trzymam "na wszelki wypadek" oraz zabawkowe łyżki (w sumie to sztućce dla maluchów, ale Pyzka nigdy z nich nie korzystała, więc myśli, że to zabawki...). Dumna i blada czekałam na recenzję użytkowniczki, która spała i spała, i spała...


W końcu wstała!
Na widok kuchni radośnie zapiszczała i już wiedziałam, że mój twór przypomina kuchnię :D
Jeszcze tylko sprawdzian techniczny, czy wszystko się zgadza, czy w kranie jest woda...


...i już można było brać się za gotowanie :)


Ugotowała zupę dla wszystkich lalek i pomyła naczynia :D Oczywiście nakarmiła i mnie, a gdy Pan Mąż wrócił z pracy także i jemu zaserwowała obiad. Najedliśmy się za wszystkie czasy!
Do końca francuskiego życia każda z nas mogła gotować i zmywać w swojej własnej kuchni. Mam nawet wrażenie, że Pyzka lepiej sobie radziła, bo jej zlew nigdy nie był tak pełny jak mój, a Tatuś zawsze coś przeżuwał gdy ona była w pobliżu z łychą :P

Odkręcamy wodę i zmywamy :D
Aktualnie nie mamy dla niej kuchni, ale chyba Pyzka tego nie zauważyła, bo po powrocie do Polski ma całe góry starych-nowych zabawek, które czekały na nią podczas jej nieobecności. Jeździ zatem w koło wózkiem z lalką i terroryzuje psa drewnianym psim(!) kłapakiem (myślę, że maminy pies się wkurza, bo to on jest przecież prawdziwym psem :P). Na kuchnię natomiast na pewno przyjdzie czas. Tym razem jednak postawię na coś sklepowego, co wytrzyma dłużej niż dwa tygodnie, choć moja konstrukcja wytrzymała dzielnie i na śmietnik poszła w jednym kawałku, więc kto wie, może i dłużej by wytrzymała :P

piątek, 9 grudnia 2016

To już jest koniec...

Niestety, to już koniec naszego francuskiego życia.
Odkładałam ten post w nieskończoność, tak jak i odsuwałam w mojej głowie myśli o powrocie. Od początku wiedzieliśmy doskonale, że kiedyś to nastąpi. Ba! Od początku doskonale wiedzieliśmy kiedy... Nie spodziewałam się jednak, że ten czas minie nam tak szybko, a to rozstanie będzie takie bolesne.

Przyjechaliśmy tu na "wytrzymanie" tych dwóch lat na obczyźnie. W mojej głowie nasze życie tu wyglądać miało jak wegetacja z odliczaniem dni do powrotu, niczym w wojsku lub w więzieniu, koniecznie z odcinaniem kolejnych cyferek z niekończącego się centymetra. I tak sobie myślę, że trzeba było trzymać się tego wyobrażenia, z domu nie wychodzić i ze światem zewnętrznym się nie bratać. Spakowałabym się wtedy bez mrugnięcia okiem i ruszyła przed siebie. Niestety, tak się nie da...

W ciągu tych dwóch lat polubiłam to niewielkie w sumie miasto, jego mieszkańców, piękną okolicę, znalazłam w tej społeczności swoje miejsce i czułam się tu dobrze. Czułam się tu u siebie jakkolwiek głupio to nie zabrzmi :) Choć oczywiście ciągle z tyłu głowy miałam świadomość tymczasowości tego stanu, to żyłam tu i teraz, i cieszyłam się każdą chwilą naszej przejściowej normalności. 

Kiedy ustaliliśmy datę powrotu i kupiliśmy bilety wizja końca naszej przygody w Avignon stała się bardziej realna. Nadal jednak termin był, jak dla mnie, odległy... Miesiąc to może nie dużo, ale z drugiej strony to wystarczająco, by robić jeszcze plany, umawiać spotkania, żyć codziennością i nie myśleć o walizkach...
Teraz, gdy to piszę jest wtorek, dochodzi 14-ta. To ostatni dzień, w którym mogę być pewna, że internet nie skończy mi się w połowie posta, bo mają odłączyć go jutro "w ciągu dnia". Bilet na samolot wykupiłam na dzień publikacji tego wpisu (zatem to dziś :) piątek, 9.12), ale mimo tak bliskiego terminu nadal myśl o powrocie odpycham jak najdalej od siebie. Wokół mnie leżą porozrzucane zabawki, na patelni czeka resztka spaghetti, a w koszu na bieliznę piętrzą się ubrania. Dzień jak co dzień... Tymczasem wszyscy w koło zasypują mnie pytaniami o powrót, bo wiedzą, że to już tuż tuż. Czy jestem gotowa? Czy się spakowałam? Czy, czy, czy....??? Dziś w przedszkolu jedna z mam zapytała czy mam dużo kartonów... Nie mam żadnego! W kącie pokoju stoi jedna mała walizka nieśmiało przypominająca o tym, co nieuniknione. To moje papierowe skarby, z których nie będę już tu korzystać. Póki co jest to jedyna rzecz, którą ogarnęłam w kwestii wyjazdu. Wszystkim odpowiadam zaś to samo: nie mogę się spakować, bo jak mam wtedy żyć? Mam dwa garnki, 4 talerze i dwie szklanki, bo resztę zdążyłam już wytłuc... Prawda jest jednak taka, że nie mogę, ale też nie chcę... Bo jak wtedy żyć? Utonę we łzach...
W końcu jednak będę musiała się za to zabrać, a niestety wiem, jak będzie to wyglądało... Zanim opróżnię szafy muszę zaopatrzyć się w kilka opakowań chustek. Okazuje się bowiem, że nasze własne szpargały niesamowicie mnie wzruszają... W niedzielę pokonał mnie plan miasta, z którym nie rozstawałam się przez cały ten czas, gdy tu mieszkaliśmy. Co jakiś czas wymieniałam egzemplarz, ale zawsze miałam go przy sobie... Jak możecie się domyślać jest to jedna z pamiątek, z którymi nie zamierzam się rozstać.

Tak jak się nie pakuję nadal odkładam też "na potem" pożegnania. 
To będzie najtrudniejsze! (Było, bo skoro to czytasz, to znaczy, że ja jestem już w pół drogi do Polski, no chyba że umarłam z żalu...).
Nigdy w życiu nie uwierzyłabym, że spotkam tu tylu wspaniałych ludzi, z którymi łączyć mnie będzie tyle ciepłych wspomnień i radosnych chwil. Choć nasze grono znajomych to prawdziwa mieszanka narodowości i kultur świetnie się ze sobą czuliśmy i miło spędzaliśmy czas. Nie mogę nawet o tym pisać, a co dopiero spotkać się z nimi "ostatni raz" (wierzę, że to nie ostatni raz w ogóle, stąd cudzysłów)... Mam nadzieję, że mimo łączącej nas odległości uda nam się pozostać w kontakcie, a czasem nawet odwiedzić nawzajem. Na bilet do Meksyku zaczęłam już nawet odkładać...

Te dwa lata pod słońcem Prowansji były dla nas wspaniałą przygodą!
To był wspaniały czas rodzinnie, dla naszej trójki. To tu urodziła się Pyzka i na zawsze już będziemy z tym miejscem połączeni tym arcy ważnym wydarzeniem! Oboje z Panem Mężem dzięki pobytowi tu mogliśmy poświęcić jej mnóstwo czasu. Choć takie wyjazdy są ryzykowne nasza rodzinka ma się świetnie albo jeszcze lepiej ;P
Poznaliśmy kawał świata. Chociaż na mapie ten kawał to  mniej więcej jakieś 250 km w promieniu Avignon to dla nas była to cała masa wrażeń, przepięknych miejsc i krajobrazów.
Te dwa lata pozwoliły mi też lepiej poznać siebie. Dowiedziałam się o sobie niestworzonych rzeczy :P Znalazłam moje mocne (i słabe) strony, granice i możliwości, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Czuję, że mogę wszystko! No, prawie... Wiem już też czego chcę od życia, a może nawet bardziej, czego nie chcę i myślę, że to właśnie, poza nowym gronem przyjaciół i opalenizną, jest moim największym "zyskiem" z tej wyprawy życia! 

Chociaż "wodospady łez" towarzyszą mi ostatnio co dnia staram się z optymizmem i nadzieją patrzeć w przyszłość, która, jak ta z przed dwóch lat, będzie dla nas niespodzianką. W końcu francuska niespodzianka udała się świetnie...
Ze stolicy, przenieśliśmy się do Avignon, które było dla nas "dziurą". Teraz, po dwóch latach wracamy na polską wieś, taką prawdziwą, "zabitą dechami" :P Bez asfaltu i sklepu za rogiem za to z sołtysem i z krowimi plackami na polu. Na szczęście można odnaleźć ją na 'google maps', a więc nie ma dramatu, to nie koniec świata :) Nawet Wikipedia o niej słyszała hehehe :D

Jest mi żal opuszczać to urocze miasto, te mury, które nieodmiennie mnie zachwycały, Pałac, który swoją majestatycznością za każdym razem niemal powalał mnie na kolana... Będzie brakowało mi tego błękitu nieba i pełnego słońca praktycznie przez okrągły rok. Pewnie nawet za mistralem nie raz westchnę ;) I za cholernymi cykadami, katującymi nas brzęczeniem w letnim upale! A mimo to kupiłam sobie pamiątkową atrapę, cykającą tak głośno i złośliwie jak najprawdziwsza cykadowa paskuda i będę włączać ją na tarasie, by powspominać ciągnące się w nieskończoność tygodnie kanikuły w Avignon. Przede wszystkim jednak tęsknić będę za ludźmi! Jestem zdecydowanie stworzeniem stadnym i ciężko mi opuścić to osobliwe "stado", które tu stworzyliśmy...

Jak powiedziała mi dziś przy rozstaniu jedna ze wspaniałych kobiet, którą tu poznałam 'Ce est la vie'. Na tym właśnie polega nasza droga, że ciągle się zmienia, zdobywamy nowe doświadczenia i idziemy wciąż do przodu. Gdyby nie te przeżycia, gdybyśmy niczego nie poznawali, gdyby nie te wszystkie historie, które się nam przydarzają, nasze życie byłoby pozbawione barw, a my sami nie czulibyśmy, że żyjemy. Trwalibyśmy tylko w miejscu, niczym kamienie...
Trochę mnie to pociesza :)
Poznałam tu tyle kolorów!
Czerwień maków, błękit nieba, złoto słoneczników i hipnotyzujący fiolet lawendy <3

 
Wypłakałam przy tym wpisie cale morze, co zdecydowanie świadczy o tym, że nie jestem kamieniem...  

czwartek, 8 grudnia 2016

Smaki regionu...

W połowie listopada świętowaliśmy w mieście debiut nowego rocznika regionalnego wina, Cotes du Rhone. Miasto dba jednak nie tylko o amatorów wina :) Skoro już na placu zegarowym stanął olbrzymi, zajmujący niemal całą powierzchnię placu, namiot jego obecność wykorzystano w 100 %. Już w kolejny weekend można było popróbować w nim specjałów, z których słynie francuska kuchnia.

Market regionalny, zwany też rynkiem smakoszy to swego rodzaju święto producentów wszelkiej maści francuskich frykasów, należących do sieci "Bienvenue a la Ferme" (witajcie na farmie), która potwierdza wysoką jakość ich produktów. Imprezy takie jak ta są zatem doskonałą okazją by poszerzać swe kulinarne horyzonty od najlepszej możliwej strony ;)

Gastronomia francuska cieszy się wspaniałą renomą daleko poza granicami Francji, a Prowansja z jej delikatesami nie jest tu wyjątkiem. Nietrudno stwierdzić, że przyjemność jedzenia i stylu życia łączą się tu, stając się nierozerwalną całością. Z pewnością ogromny wpływ na to ma bogactwo i różnorodność produktów lokalnych. 
Podczas "Rynku Smakoszy"  mieszkańcy miasta mogli skosztować specjałów z całej Francji. Na 46 stoiskach rozlokowanych w namiocie spróbować można było m.in. produktów pszczelich, kaczek oraz gęsi hodowlanych (głównie foie gras), wędlin (oraz wędlin z foie gras oczywiście), a także, jak na francuskie wyroby przystało, sera i wina ;) Oczywiście były też ekologiczne warzywa, owoce oraz słodycze takie jak nugat. Nie zabrakło też kasztanów i ślimaków...


Nie mogłam się zdecydować czego chciałabym spróbować. Niektórych potraw się bałam, inne intrygowały mnie wyglądem, ale odstraszały zapachem ;) W końcu, po przespacerowaniu się po całym markecie zdecydowaliśmy się spróbować...
Sera z truflami :D
Nie ma zdjęć...
A to dlatego, że tak delektowaliśmy się jego smakiem, że zapomnieliśmy o całym świecie. 
Niebo w gębie!
Ślinka cieknie mi na samą myśl...
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś zaznam takiej rozkoszy podniebienia!

Poza truflowym serem skosztowaliśmy także grzanego soku jabłkowego z przyprawami. Ciekawy przysmak, okazało się jednak, że jest doprawiony tak mocno, że z każdym kolejnym łykiem wypalał moje kubki smakowe. Iście szatańskie połączenie przypraw, w których skład wchodził m.in. cynamon, imbir oraz pieprz skutecznie uzmysłowiło mi, że wcale nie jestem spragniona. Rozgrzałam się natomiast do czerwoności i mimo chłodnego wieczoru omal nie spłonęła mi twarz :P

To tyle jeśli chodzi o konsumpcję podczas spaceru, a jednak to nie koniec kulinarnych doznań...
Podczas "zwiedzania" Pan Mąż degustował kilka rodzajów regionalnych kiełbas. Jedna z nich (zdaje się, że taka z dodatkiem foie gras) tak bardzo przypadła mu do gustu, że postanowił zabrać ze sobą kawałek do domu. Zachwycony swym zakupem zażyczył sobie nawet zaserwowania tego frykasu na wieczornym spotkaniu z meksykańskimi przyjaciółmi. Niestety, sam zapach kiełbasy dyskwalifikował ją w moich oczach nawet przed dotykaniem... Pan Mąż zdany był zatem sam na siebie... Jak się okazało nie tylko w przygotowaniu przekąski. Owy specjał miał tak intensywny aromat i tak oryginalny smak, że zaproszeni przez nas goście poprosili, by zabrać go ze stołu :D 
Takimi to specjałami się tu ludzie zajadają...


PS. 
Foie gras to pasztet, tradycyjna potrawa kuchni francuskiej, produkowany ze stłuszczonych wątróbek kaczych i gęsich. Nic w tym strasznego, poza słowem "stłuszczony", bo oznacza to tyle, że dla uzyskania tego osobliwego "delikatesu" ptaki patologicznie tuczy się w okrutny sposób. Nie dość, że trzymane są w ciasnych klatkach bez możliwości ruchu, nie dość, że karmi się je natłuszczoną kukurydzą, dla osiągnięcia pożądanego efektu, to jeszcze pokarm ten wtłacza się im na siłę w gigantycznych ilościach (blisko 2 kg na dobę!). Sami przyznacie, że to barbarzyństwo! W Polsce taki sposób hodowli jest zabroniony i nie jesteśmy odosobnionym przypadkiem.
Jem jajka od wybieganych kurek i liczę też na to, że świnka, którą mam na kanapce (choć bardzo rzadko) miała dobre życie. Nie rozmyślam zwykle długo nad zawartością talerza czy wcześniejszym życiem stworzenia lub rośliny, którą zamierzam skonsumować, ale wiedza nt. foie gras raz na zawsze wykreśliła to danie z mojego menu...

środa, 7 grudnia 2016

Pałac Papieski - czy coś się zmieniło?

Ledwo zdążyliśmy wrócić z wakacyjnych wojaży, a już szykowało się kolejne zwiedzanie :)
W długi (no może bez przesady, 3-dniowy ;) ), listopadowy weekend odwiedziła nas nasza przyszywana rodzinka zamieszkująca w północno-wschodniej Francji. Daleko zatem do nas nie mieli, w końcu kraju nie zmieniali :P Dzięki dobrodziejstwu szybkiej kolei TGV mogliśmy spędzić z nimi wspaniałe chwile, pokazując im nasze ulubione kąty. 

Niestety, nie wszystko można zaplanować, a szczególnie przy małym dziecku... I tak, na trzy dni przed wizytą gości, Pyzka uraczyła nas gorączką. Może to zęby, a może przeziębienie? Jak zwykle cała lista znaków zapytania i nieopisana wręcz "radość" rodziców z takiego obrotu sprawy... Czy Wasze pociechy też chorują zawsze na długi weekend, w nocy z soboty na niedzielę albo po prostu, najzwyczajniej w świecie na zaplanowany urlop? Sama radość macierzyństwa...W końcu nasze wątpliwości chorobowe rozwiały różowe kropki, które ozdobiły jej drobne ciałko w dniu przyjazdu cioci i wujka - trzydniówka. Ufff... Będzie żyć! :D Już to przerabialiśmy ;)
Na szczęście chociaż pogoda dopisała. Z prognoz wynikało, że spędzimy ten weekend w typowo polski, barowy sposób :P Przewidywania synoptyków jednak się nie sprawdziły i przez cały ten czas, mimo chłodu, deszcz nas nie zmoczył. 

Pierwsze dwa dni spędziłam z gośćmi na samotnym zwiedzaniu, bez reszty Brykusiów. Zeszliśmy calutkie miasto wzdłuż i w szerz, zaglądając w każdą uliczkę. A gdy już "wersję podstawową" Avignon mieliśmy zaliczoną zabrałam ich... no gdzie? Kto zgadnie??
Wybraliśmy się oczywiście do Les Baux de Provence (dla tych, którzy jeszcze o nim nie słyszeli linki do naszych wspominek tutaj: (1) (2) (3)). Teraz, gdy już je odkryłam, każdego gościa, znajomego czy obcego turystę w tych stronach będę wysyłać właśnie tam ;)
W owym czasie Pan Mąż dzielnie opiekował się Pyzką w domu i poradził sobie w tej roli oczywiście znakomicie. Tu dygresyjka: Pan Mąż jest oczywiście wspaniałym Tatą, o czym pisałam już nie raz, ale wierzcie mi: każdy Tata sobie poradzi, tylko dajcie mu szansę :) Zatem torebki w dłoń, buty na nogi i ruszajcie na zakupy/kawę/do psiapsiółki i pozwólcie im się wykazać!

W końcu, po dwóch dniach 'separacji', na ostatnią wycieczkę z naszymi gośćmi - do Pałacu Papieskiego i na most świętego Benedykta -  wybraliśmy się w komplecie ;) Jak już wiecie z naszej pierwszej tam wizyty, dla Avignończyków, którymi jesteśmy od czasu zapłacenia pierwszego rachunku za prąd w naszym mieszkaniu ;),  zwiedzanie w niedzielę jest bezpłatne. Nie omieszkaliśmy z tego skorzystać :D

Moi Avignończycy ;)
Do Pałacu ruszyliśmy bladym świtem, przybyliśmy bowiem na samo otwarcie. To była świetna decyzja! Turyści nie zdążyli się jeszcze dobrze wyspać i momentami można było mieć wrażenie, że cały pałac jest tylko nasz.

Drugą zaletą tak wcześnie rozpoczętego zwiedzania był spory zapas czasowy, który i tak pod koniec bardzo nam stopniał... Trudno na to cośkolwiek poradzić. Pałac jest zbyt ciekawy, by oglądać go w sprinterskim tempie. Pyzka zwiedzała z nami na własnych nóżkach, więc fakt, że o tej porze pałac nie był jeszcze oblegany przez turystów bardzo nam pomógł :).


Audioprzewodnik, makiety, filmy, rozmaite prezentacje na ekranach multimedialnych... jest tego tyle, że z pewnością i przy okazji drugiej wizyty nie udało nam się odsłuchać i zobaczyć wszystkiego. W murach pałacu spędziliśmy blisko dwie i pół godziny! I to wcale nie dlatego, że wycieczka kończy się przejściem przez sklepik :P
W sklepiku można zaopatrzyć się w m.in. papieskie herbatki ziołowe...
...każdemu Papieżowi przypisany jest inny skład i inna "lecznicza moc" :)
Z największych niespodzianek tej wizyty muszę wymienić chyba dziedziniec pałacu, który, gdy byliśmy tu w maju 2015, obstawiony był w całości rusztowaniami z siedziskami oraz sceną przygotowaną zapewne pod zbliżające się wówczas atrakcje okołofestiwalowe. Tym razem można było podziwiać go w całej okazałości, a jest naprawdę wielki i piękny. Nic więc dziwnego, że przez większość roku stanowi arenę różnego rodzaju wydarzeń kulturalnych miasta.



Tak intensywne zwiedzanie wykończyło najmniejszego uczestnika naszej grupy i dalej, na most, udałam się z gośćmi już w pomniejszonym o Brykusiową rodzinkę składzie.
W ubiegłym roku, gdy spacerowaliśmy po moście był on w połowie rozebrany. To znaczy nie cały, ale jego nawierzchnia... Nie prezentował się on w związku z tym zbyt powalająco. Z resztą, jak już pisałam o nim wcześniej, dla mnie nie ma w nim nic szczególnego. Jest to jednak, druga po pałacu, główna atrakcja miasta i wszyscy turyści chcą go zobaczyć, byliśmy więc i my :)
Odnowiony most, podobnie jak Pałac Papieski tego dnia, nie przyciągnął szalonych tłumów. Być może wpływ na to miała aura, która nieco się popsuła, bo zachmurzyło się dość groźnie, zaczęło mocniej wiać, a przez kila minut nawet coś tam pokropiło. Pozostałości mostu odwiedziliśmy w porze lunchu co z pewnością również rzutowało na większy luz przy jego oglądaniu. Tym sposobem mogłam w końcu sfotografować go w całej okazałości z jego poziomu.
Muszę przyznać, że tym razem jakoś bardziej mi się spodobał :D

Tak się zwiedza, proszę Państwa! Audioprzewodniki odsłuchane od deski do deski ;)
Koniec mostu
Brama wejściowa na most
Gdy widoków nie przysłaniają rzesze zwiedzających każde miejsce wydaje się przyjemniejsze i ładniejsze :)
Zapewne był to nasz ostatni spacer po Pałacu Papieskim i cieszę się bardzo, że wybraliśmy się tam po raz drugi. Miło spędziliśmy czas, uzupełniliśmy braki w odsłuchach audioprzewodników, nacieszyliśmy oczy pięknymi wnętrzami, a także widokami... Jest jeszcze coś. Po raz kolejny udowodniliśmy sobie, a teraz i Wam, że bycie rodzicem nie wyklucza nas w żaden sposób z życia towarzyskiego czy kulturalnego. Dotychczas podczas naszych wycieczek nie odwiedzaliśmy muzeów, galerii stuki czy pałaców. Nie robiliśmy tego nie dlatego, że się nie da... Tak już po prostu mamy, że kręci nas trochę co innego. Spacer po Pałacu Papieskim jest jednak doskonałym przykładem na to, że nawet z małym bąblem możemy poszerzać horyzonty na dowolnie wybranej dla nas płaszczyźnie, wystarczą dwie rzeczy: chcieć i odważyć się!

wtorek, 6 grudnia 2016

Zakończenie mini-wakacji w Moustiers Sainte Marie

Jak już wiecie ostatni dzień naszego wakacyjnego wypadu był wyjątkowo długi i ciężki. 
Kiedy już dotarliśmy do miejsca, w którym rzeka Verdon rozpoczyna swój najpiękniejszy przełom, czyli do jeziora Świętego Krzyża (Lac de Sainte Croix) byliśmy przeszczęśliwi, ale naprawdę zmęczeni. Potrzebowaliśmy normalnego postoju, spaceru, rozprostowania kości, a także choć niewielkiej dawki kalorii. A gdyby tak przy okazji móc jeszcze pozwiedzać?
Czemu nie!
Choć zakładałam, że może się to nie udać, od początku właśnie tu planowałam nasz podwieczorkowy odpoczynek. Spóźniliśmy się jedynie 1,5 godziny, ale plan udało się zrealizować w 200 % :D

Moustiers Sainte Marie to kolejna z odwiedzonych przez nas miejscowości, wpisanych na listę najpiękniejszych miasteczek Francji. Do tego zacnego grona należą także, m.in.: Rousillon (1) (2), Gordes i moje ukochane Les Baux de Provence (1) (2) ( 3 ! ! ! ). 


Szczerze mówiąc, pierwszy rzut oka na miasteczko z drogi dojazdowej nie wywołał we mnie westchnień zachwytu. Mając w pamięci wymienione wyżej miejsca i ich pocztówkowy wręcz obraz widziany już z daleka liczyłam na więcej... Na szczęście dostałam to, po co przyjechałam :D

Moustiers Sainte Marie jest przede wszystkim malowniczo położone. Zabudowania są jak gdyby przyklejone do zbocza stromej grani, miasto zaś przedziela rzeka wypływająca z jaru, przecinającego skałę. Lokalizacja ta wymusiła jakoby powstanie licznych mostów, które prezentują się niezwykle efektownie w połączeniu z całą zabudową miasta, a także pięknymi okolicznościami przyrody, takimi jak mniejsze i większe wodospady. 
Rodzinka w komplecie :)

Miasteczko jest niewielkie, liczy około 700 mieszkańców, a utrzymuje się głównie z turystyki (i ceramiki). Z pewnością nie bez znaczenia jest tu fakt, że leży ono niespełna 15 minut drogi od jeziora świętego Krzyża i Kanionu Verdon, przyciągającego niezliczone rzesze turystów. Na pewno nie tylko my wpadliśmy na pomysł, by "podwieczorkować" w Moustiers Sainte Marie... Jednak nie tylko bliskość tych atrakcji turystycznych zapewnia mu powodzenie u zwiedzających. 
Kościół z XII w., średniowieczne kaplice, w tym przepięknie położona, na stromym wzniesieniu kaplica Notre Dame de Beauvoir, z której rozpościera się wspaniały widok na całe miasto, czy pozostałości akweduktu i murów miejskich sprawiają, że jest to miejsce warte uwagi. A jeśli dodać do tego tradycyjną, prowansalską zabudowę, liczne fontanny oraz sklepiki z tradycyjnymi wyrobami,  mamy już pełny obraz tego, za co miasteczko zostało tak prestiżowo odznaczone :)

 
 
Czarujące miejsce!
Chociaż po całym dniu nie mieliśmy już siły, by wdrapać się do kaplicy, będącej najlepszym punktem widokowym (do pokonania było bagatela 262 kamienne stopnie... z Pyzką na rękach rzecz jasna!), to i tak byliśmy zadowoleni, że udało nam się tu dotrzeć :) i zobaczyć tyle, na ile starczyło nam zapasów energetycznych.
Posililiśmy się podwieczorkiem i wskoczyliśmy do naszej czerwonej strzały, instruując Panią GPS-kę, by zaprowadziła nas w końcu do domu.

Po drodze czekała na nas jeszcze jedna mała niespodzianka...
Nigdy wcześniej żadnego z nas to nie spotkało...
Po prawej i lewej stronie mijaliśmy jedynie łąki i pola, pagórki i wzniesienia, za nami i przed nami nie było widać żadnych aut, słońce zachodziło, a wszystko zaczynała pokrywać szarość, gdy nagle jak fatamorgana, wyrosło przed nami stado owiec, podążających centralnie na nas środkiem drogi.


Cała operacja była oczywiście kontrolowana przez właścicieli tych beczących zwierzaków, ale nasze zaskoczenie nie było przez to ani trochę mniejsze :) Trzeba było to przeczekać...


Meganeczka po tym starciu z lewej strony jakby nieco pojaśniała :)
Szkoda, że nie ustawiliśmy się na środku, bo tak auto wyglądało, jakby było na myjni jedynie jednostronnie.
Pyzka ożywiła się przez ten chwilowy, nieplanowany postój, szczególnie, że towarzyszyły mu odpowiednie dla tego gatunku zwierząt dźwięki. Na szczęście jednak po całym dniu była tak wymęczona, że już chwilę później chrapała smacznie i tak aż do samego domu...
Ja trzymałam się dzielnie jeszcze kilkanaście minut, podziwiając ciągnące się po horyzont pola lawendy porastające płaskowyż, który przemierzaliśmy i wzdychając raz po raz, że nie było nam dane zobaczyć ich w rozkwicie... Cóż, jak już wiele razy pisałam: "nie można mieć wszystkiego", bo przyjazd tutaj w lipcu, autem bez klimatyzacji byłby skazaniem się na pewną śmierć! W końcu jednak i mi moc wrażeń rozładowała do końca nadwyrężone już akumulatory. Chociaż bardzo chciałam towarzyszyć Panu Mężowi w trasie i zabawiać go rozmową, podobnie jak Pyzkę, zmorzył mnie sen... Na szczęście Pan Mąż zawsze ma jakiś zachomikowany zapas sił i dotransportował swój cenny ładunek do domu :D

I tak oto kończy się nasza relacja z ostatnich mini-wakacji w tym roku...
To był intensywny, aktywny wypoczynek. 4 dni, kilka widokowych tras, odwiedzonych w sumie 7 miast, wypstrykanych jakieś 1000 zdjęć (więc jeśli ktoś myśli, że strasznie dużo wstawiam ich na bloga, to znaczy, że nie wie co to znaczy 'strasznie dużo' ;P), wypowiedzianych grubo ponad 5 srylionów 'ochów' i drugie tyle 'achów', jedne lody, jedne gofry, jedna pizza :D i niezliczona ilość wspaniałych, radosnych, rodzinnych chwil, które zostaną z nami jako cudowne wspomnienia na całe życie <3