wtorek, 29 września 2015

Żywe miasto!

Piszę tu ostatnio zdecydowanie rzadziej... Nie znaczy to jednak, że u nas nie słychać!
Dzieje się, dzieje!

Jak już mogliście tu przeczytać, wiele naszej życiowej energii pochłonęła walka z intruzami w naszym domu.
A co poza tym?
Korzystamy z pięknej pogody, spacerujemy i cieszymy się życiem!
Miejsce, w którym jesteśmy zdecydowanie temu sprzyja!
W końcu upały tak nie doskwierają - dla tubylców jesień, a dla nas tak jakby polski przełom maja i czerwca :) Jednym słowem : MARZENIE!
Do tego miasto oferuje stale jakieś rozrywki !
To zadziwiające, że w tak niedużym w sumie mieście tyle się dzieje!

Z dużą zaległością dziś opowiem Wam o święcie wyzwolenia Avignon :)

Obchodzone jest ono 25 sierpnia, w rocznicę wyzwolenia miasta spod niemieckiej i włoskiej okupacji. 
Avignończycy bardzo hucznie obchodzą ten dzień! 
Bardziej nawet niż Święto Narodowe Francji -  rocznicę wybuchu Rewolucji Francuskiej, obchodzoną 14 lipca!
No właśnie!
To mnie zadziwiło...
Choć w lipcu byłam uziemiona pogodą i wielgachnym brzucholem liczyłam bardzo na rozrywkę... 
I bynajmniej nie myślę tu o porodzie :P 
Wręcz przeciwnie! 
Mimo, że z powodu upałów od początku lipca modliłam się o szybsze rozwiązanie zawsze uwzględniałam "za wyjątkiem 14 lipca" w obawie o puste szpitale bądź rozimprezowaną ich załogę!
Miałam nadzieję, że 14 lipca pooglądamy sobie francuską fetę oraz wieczorny pokaz sztucznych ogni, z których tak słynie w świecie to święto!
Niestety, nic z tych rzeczy!
"Guzik z pętelką"! 
Nie było fajerwerków !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! ani nawet żadnego nadzwyczajnego "szoł".
Jeśli coś w mieście zadziało się z tej okazji to z pewnością zaginęło w festiwalowym bałaganie. Zdaje się, że tu, w Avignon, najważniejszy był teatr, a nie rewolucja... Nie udało mi się zaobserwować, żeby tubylcy specjalnie celebrowali ten dzień... Poza wolnym od pracy oczywiście!

Kiedy już dawno zapomniałam o 14 lipca dowiedzieliśmy się nagle, że w Avignon 25 sierpnia obchodzone jest święto wyzwolenia... I dlatego 14 lipca nie było fajerwerków! Oszczędnościowa opcja jakaś, że miasto kumuluje święta i fetę z pokazem sztucznych ogni urządza 25 sierpnia! Wcześniej natomiast, w ciągu dnia, w mieście, zobaczyć można m.in. paradę pojazdów wojskowych i inne tego typu atrakcje jak foto z gościem "z epoki" :P
Nie mogło nas tam zabraknąć :)
Pokręciliśmy się, a kilka fotek, które udało mi się pstryknąć prezentuję poniżej :-)





 

Więcej zdjęć możecie zobaczyć w artykule  tutaj.

Całkiem fajnie prezentowały się te wszystkie maszyny na ulicach miasteczka!
A w trakcie parady, szczególnie te cięższe sprzęty wprawiały w drżenie niejedną kamienicę :P 

Nie wzięliśmy niestety udziału w pokazie sztucznych ogni... Nasza Pyzula była na takie atrakcje nieco za mała. Z relacji naszych znajomych wiemy jednak, że pokaz był piękny, dość długi (jakieś 20 minut) i przyciągnął nad Rodan całe miasto (oraz zapewne także okoliczne wsie)!
I tu dochodzimy chyba do rozwiązania zagadki "Dlaczego 14 lipca w Avignon nie ma fajerwerków?".
Po prostu: Za dużo szczęścia na raz! Festiwal przyciąga mnóstwo ludzi! Naprawdę, całe mrowie! Nie ma opcji żeby dało się ich wszystkich pomieścić w okolicy słynnego mostu z zachowaniem zasad bezpieczeństwa itp. itd.
A tak, nawet po festiwalu miasto nadal ma coś niecoś do zaoferowania i mieszkańcom i turystom!
Stale jakieś atrakcje :)

środa, 23 września 2015

"Wyprowadzka czy przeprowadzka?" (Osobliwi lokatorzy cz.4.)

Kiedy spod drzwi balkonowych przestały wyłazić te małe czarne żyjątka już cieszyliśmy się, że nam się udało, że pozbyliśmy się niechcianych gości, że za czas jakiś uprzątniemy biały proszek spod ściany i wszystko wróci do normy. Jak już jednak pisałam ostatnio, starcie to zakończyło się kolejnym punktem dla mrówek :(
Owszem, odcięliśmy im drogę od strony balkonu... Niestety, nie wiedzieliśmy którędy one włażą! Do tej pory wszystko wskazywało na to, że ich trasa biegnie pod drzwiami balkonowymi. Dodatkowo widzieliśmy je wyraźnie na elewacji budynku! Cały dom jest "w kropki" - aż dziwne, że inni sąsiedzi się nie skarżą! (a może dla nich to nie problem?!) "Stety", owady przestały pojawiać się przy balkonie, a niestety, rozpoczęły spacery wzdłuż szpar na drugiej ścianie salonu! I tu powracamy do genialnego sposobu wykończenia naszego mieszkania - z pewnością przez wysokiej klasy specjalistów!
Odkrycie mrówek w kolejnym miejscu wywołało u mnie prawie-że atak histerii...
Z pewnością każdemu do głowy przychodzi to samo - mrówki drepczą pod naszą podłogą w całym domu!!!
Aaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!
:(((((((((

I co teraz?!
Skoro proszek do pieczenia powstrzymał je od strony balkonu to może w kolejnym miejscu też się uda...
Usypaliśmy więc nowe ścieżki wzdłuż kolejnej ściany!
W tak zwanym międzyczasie wykupiliśmy kilka dziesięciopaków proszku do pieczenia i kontynuowaliśmy obsypywanie salonowych szczelin przypodłogowych!

I znów czekanie, podglądanie i doglądanie każdej salonowej, podłogowej dziurki.
Aż w końcu...
Ufffffffffffffffffffffff
Udało się!
Yyyy...Znaczy z owadami...
Bo salon wyglądał, jakby to powiedzieć, średnio. Cały obsypany na biało, a w powietrzu unosiła się proszkowa mgiełka...
Cała podłoga pokryta zaś była delikatną warstewką pyłu. 
No, ale przynajmniej mrówek nie widać!

Niestety, ponownie nasza radość trwała krótko :(
Mrówki wyniosły się z salonu... wprost do kuchni!!!
W te same przypodłogowe rejony :(
Kolejny ukłon w stronę ekipy wykańczającej nasze gniazdko... Mianowicie: w kuchni mamy 2 szafki i blat ze zlewozmywakiem i podwójną płytą. Wszystkie te elementy są połączone ze sobą, z podłogą, ze ścianą, przykręcone, zespawane, posilikonowane i cholera wie co jeszcze! Nie ma opcji by je ruszyć! A za nimi szpary w podłodze jak wszędzie, a w nich oczywiście mrówki!!!
Wystawić można tylko lodówkę stojącą między szafkami... Wielce to pomocne, jeśli komuś nie wystarczają mrówki wyłażące spod szafki i musi zobaczyć też te zapierdzielające w szczelinie za lodówką! Tylko taki zysk z ruchomej lodówki... Ciekawe czemu i jej nie przybili gwoździami do podłogi, skoro wszystko tu tak "solidnie" montują?! Na domiar złego szafki są tak skonstruowane, że nie mają pełnych "pleców" co równa się oczywiście zaproszeniu dla insektów by weszły do środka!
Jednym słowem : ROZPACZ!!!
Po kryzysie, załamaniu, fali agresji, histerii a następnie bluzgów przyszedł czas na dalsze "proszkowanie", no bo co innego na m pozostało?!
Sypaliśmy więc kolejne paczki proszku do pieczenia w każdą możliwą kuchenną dziurkę, a tam gdzie nie mogliśmy dotrzeć oczami, sypaliśmy na oślep (może to po to nie montują pełnych placów do szafek, by móc sypać tamtędy proszek :P ...a tak zupełnie przy okazji znaleźliśmy kilka kuchennych narzędzi poprzednich lokatorów!).
Na szczęście (w całym tym mrówkowym nieszczęściu) mrówki są głupsze niż nam się wydawało i nie wlazły do szafek... A może i nasza w tym zasługa, bo "wujek google" mówi, że mrówki nie lubią zapachu cynamonu. Nie żałowałam go więc i nasypałam w każdy róg szafki :)
A co do ich bytowania w kuchni...
Cóż...
Zastanawiacie się, czy sypanie proszkiem na oślep, na grubo i wszędzie gdzie to możliwe przyniosło skutek?
Odpowiedź brzmi : tak i nie.
Czyli dokładnie jak poprzednio...
Po kilku dniach zniknęły z kuchni i w momencie gdy już "otwieraliśmy szampana" zameldowały się w łazience!
:(
Czyli dobrze mi się zdawało, że ciągle są z nami w domu... Na pewno stale spacerują pod podłogą i gdy zamykamy im "drzwi" wchodzą "oknem" itd.
Ta nierówna walka trwała już prawie dwa tygodnie, ale choć ciągle przegrywaliśmy nie zamierzaliśmy się poddać. Stosując ten sam scenariusz, czyli "białe ścieżki", przenieśliśmy je chcąc nie chcąc do kibelka (wcześniej profilaktycznie odcięliśmy im drogę do sypialni! Tu kolejna "pochwała" tutejszych fachowców - pod wykładziną w sypialni jest... poprzednia wykładzina! Fachowo! No, ale przynajmniej jest ciepło :P A głębiej już nie zaglądałam, bo może jest też wcześniejsza i jeszcze wcześniejsza...).

Na pewno zastanawiacie się czy to się kiedyś skończy?!
Czy może już do końca świata opisywać będę tu, na blogu nasze "mrówkozmagania"?
Czy powstanie więcej części "osobliwych lokatorów" niż "Mody na sukces"?! 

My też się zastanawiamy :)

A tak serio: po zasypaniu kibelka proszkiem do pieczenia nasze tropienie mrówek się zakończyło :)
Zniknęły... przynajmniej nam z oczu...

Jednak, jak to mówią, wszystko co dobre szybko się kończy...
Czemu tym razem?!
Bo już nie ma się gdzie dalej przenosić...
"Co się więc stało?" pytacie?
W tym miejscu należy po raz ostatni już mam nadzieję wspomnieć mega super hiper profesjonalne i  cudowne techniki wykończeniowe zastosowane w naszym gniazdku... No bo jest tak, że generalnie mrówek nie ma. Jednakowoż, kiedy tylko zacznie padać deszcz, a trzeba tu dodać, że jak nie pada, to nie pada - ani jedna kropla nawet przez pełne 2 miesiące, ale jak już się pogoda "namyśli na deszcz" to leje tak, że nic przez okno nie widać.. no więc kiedy zaczyna padać deszcz nasz niezawodny sposób antymrówkowy - proszek do pieczenia - wypływa ze szczelin nie-wiadomo-dokąd. W szparkach chwilowo staje wtedy woda!!!! także mamy naturalne nawilżanie powietrza w mieszkaniu i żadne elektroniczne nawilżacze niepotrzebne...jakże to cenne przy dziecku, nieprawdaż!! (nie wiadomo czy się śmiać czy płakać!). A kiedy już ta fala powodziowa przejdzie i wszystkie szczeliny znów są puste i suche wzdłuż balkonu obserwujemy znanych nam już gości...

No cóż, jak w przypadku gekona funkcjonuje już w naszym rodzinnym "menu" hasło: Lepiej gekon niż szczur, tak w przypadku mrówek: Lepiej mrówki niż karaluchy...
Trudno się nie zgodzić, prawda?
Musieliśmy pogodzić się z tym stanem, a po cichu liczymy na to, że sezon mrówkowy niebawem się skończy!
Zaopatrzyliśmy się w chemicznego mrówkokilera oraz spory zapas proszku do pieczenia, gdyż nadchodzi "pora deszczowa" i bacznie obserwujemy te nasze przypodłogowe dziury!
Na tym kończę swoją opowieść o walce z nieproszonymi gośćmi i mam nadzieję, że nie będę musiała powrócić do tego tematu! 

poniedziałek, 21 września 2015

"Pogromcy mrówek" (Osobliwi lokatorzy cz.3.)

No to mamy mrówki...
I nie mamy już gekona!
Fantastycznie!

Zanim zdążyliśmy dobrze się zastanowić i rozeznać w poradach wujka google - "jak się pozbyć mrówek domowe sposoby" - Pan Mąż między jednym a drugim tupnięciem nogą (zabijającym średnio 5 mrówek) prysnął w szlak spacerowy mróweczek odświeżaczem do toalety! Może nie był to pomysł najgorszy, bo pewnie kilka sztuk to zlikwidowało (niestety, ta opcja była jedynie doraźna), ale najlepszy też nie był, bo po całym salonie rozszedł się zapach przywołujący na myśl tylko jedno skojarzenie...

I tym sposobem w starciu Brykusie vs. mrówki wynik 0:1 (choć za smród powinno być raczje 0:2)

Mama na zapytanie "jak się pozbyć mrówek?" doradziła ocet...
Wszystko świetnie, pięknie i ładnie... tyle, że jedyny ocet jaki mamy w domu jest...balsamiczny!
No, ale cóż... ja się nie znam, chemikaliów antyrobakowych nie posiadaliśmy ani do stracenia wiele nie mieliśmy, no chyba, że ten balsamiczny działałby jak wabik. Wysmarowaliśmy więc podłogę wzdłuż zasiedlonej szpary tym octem, a że był już wieczór, postanowiliśmy poczekać do rana i sprawdzić co one, te mrówki, na to :P
Do rana jednak nie wytrzymałam...
Przy okazji nocnego spaceru po mieszkaniu zajrzałam do salonu i oczom moim ukazały się nasze małe lokatorki zaiwaniające aż miło po tej wybalsamowanej podłodze! Nam mniej miło...nie dość, że w całym domu śmierdziało niemożebnie!!! (odświeżacz kiblowy + ocet = tragedia!!! ), nie dość, że podłoga od octu balsamicznego przybrała kolor, przepraszam za wyrażenie, sraczkowaty!, to jeszcze mrówki wcale się nie wyniosły!

Brykusie vs. mrówki 0:2

Ledwo żywa, na wpół śpiąca, z otwartym jednym tylko okiem i do tego boso nie podjęłam próby zadeptywania rozłażących się po mieszkaniu insektów. Pomysł, na który wpadałam oczywiście okazał się chybiony, bo był równie doraźny jak odświeżacz do toalety... Na tamtą chwilę użycie jednak tego czego użyłam wydało się uzasadnione, bo zmiatało na raz po kilka sztuk owadów! Wymierzyłam w nie mianowicie płynem do mycia szyb w spryskiwaczu! Płyn wraz z mrówkowymi trupami ściekł sobie do szpary, którą spacerowały pomyślałam więc, że może zamknie im trasę tranzytową...
Nie zamknął, o czym przekonałam się rano.
A do tego : odświeżacz kiblowy + ocet + płyn do szyb = Aaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Taki smród!!!

Brykusie vs. mrówki 0:3

Od rana walczyliśmy z mrówkami zgodnie z kolejnymi poradami internetowymi (pomijając gekona i chemikalia, które wydały nam się ostatecznością, przez wzgląd na obecność w naszym domu dziecka - smrody dnia poprzedniego wywietrzyliśmy na szczęście do rana!!!). 
W następnej kolejności, po już wymienionych wyżej "trutkach" zastosowaliśmy "sok z cytryny". Wykupiliśmy  z sąsiedniego Lidla jakieś 5 buteleczek z "cytrynką" i wlaliśmy ją w przypodłogowe szpary!
Niestety, runda 4 także zakończyła się dla nas porażką...
Swoją drogą, nie wiem gdzie te szpary się kończą, ale duuużo się w nie mieści, a sąsiedzi nie przyszli do tej pory ze skargą, że ich zalewa...

Brykusie vs. mrówki 0:4

No to lecimy dalej wykreślając kolejno z listy domowych sposobów antymrówkowych pomysły chybione... Z naszej skarbnicy wiedzy (czyt. google :P ) dowiedzieliśmy się, że w walce z mrówkami pomóc może proszek do pieczenia. 
Jakiś miesiąc temu, gdy była tu moja mama zaciekawiło ją po co mi tyle proszku do pieczenia. Ano wtedy to było całkiem po nic! Wcześniej kiedyś raz czy może dwa upiekłam tu ciasto, do którego był on potrzebny. Nie wiem czy Wam już mówiłam, że tu wszystko jest w wielopakach i nie ma opcji zakupienia bardzo wielu rzeczy na sztuki. Żeby więc upiec rzeczone ciasto kupiłam 10 paczek proszku! W związku z tym 9 opakowań do niedawna zalegało w szufladzie... No, ale skoro jest to środek "przeciwmrówkowy" to może na coś się przyda :) 
Usypaliśmy "ścieżki" wzdłuż szparek przy podłodze. Szczeliny także wypełniliśmy nim na grubo. Pozostało tylko czekać na efekty. Po tych wszystkich próbach wierzyliśmy gorąco, że uda się w końcu powstrzymać tę plagę.
Wstępne obserwacje przeprowadzone w ciągu 24 godzin od zastosowania proszku wykazały, że się udało! 
Co za radość!

Brykusie vs. mrówki 1:4

A nie...
Niestety...
Nasza radość była przedwczesna :(
Nie ma tak dobrze!

Brykusie vs. mrówki 0:5


Jesteście ciekawi dlaczego ciągle przegrywamy??
Czy "wujek google" myli się stale ze swymi poradami?? 
Dlaczego nic na nie nie działa i jak wiele rund w tym starciu nas jeszcze czeka??
Nie omieszkam tego wyjaśnić już wkrótce!

Tymczasem uciekam na "oględziny terenu"...





czwartek, 17 września 2015

Osobliwi lokatorzy cz.2.

W części pierwszej tej opowieści, dostępnej tutaj donosiłam Wam o pewnej małej gadzinie zamieszkującej pod naszym dachem...
Tak jak pisałam, nie widzieliśmy jak ucieka, a jednak mamy pewność, że już u nas nie mieszka!

A dowiedzieliśmy się o tym tak:

Jakieś 2-3 dni po rzekomej "wyprowadzce" gekona Pan Mąż zauważył, na podłodze w salonie, nieopodal drzwi balkonowych małą mróweczkę. W naturalnym odruchu unieszkodliwił owada i niewzruszony powrócił do wykonywanych uprzednio czynności. Przez myśl nam wówczas nawet nie przeszło, że ta mała mrówka mogła nie być zwyczajnie zawieruszonym stworkiem gdzieś na ścianie naszego budynku i tak oto się do nas dostała - w związku z upałami balkon stale mamy otwarty, a to praktycznie zaproszenie dla różnej maści żyjątek...
Kiedy jednak tuż przy listwie przypodłogowej spostrzegawczy mój małżonek zlokalizował kolejne dwa czy trzy insekty zaczęliśmy podejrzewać, że może nie być to zwykły zbieg okoliczności. Podjęliśmy trop i po kilku minutach byliśmy pewni: pod naszą podłogą w salonie, tuż przy drzwiach balkonowych grasuje dzikie stado mrówek! 

Tu dygresyjka na temat wykończenia naszego "uroczego" gniazdka:
Pamiętacie reklamy z polskim hydraulikiem, dość muskularnym, przystojnym blondynem, superfachowcem, przedstawicielem wszelakiej maści specjalistów budowlanych i nie tylko, emigrujących z naszego pięknego kraju za pracą w UE...? 
(Pan hydraulik do oglądnięcia m.in. tutaj :-) )
Nie miałam pojęcia, że to tu, we Francji, przed referendum w 2005 roku, powstała ta "reklama", a w zasadzie antyreklama - dla straszenia francuzów zalewem taniej siły roboczej z Polski. Jak widać po naszym mieszkaniu kampania się udała, a tubylcy ewidentnie wystraszyli się nie na żarty i sami sobie teraz wykańczają jak umieją (choć ciśnie się na usta raczej "umią"), bo polski fachowiec jaki jest taki jest, ale tak by na pewno nie zrobił...

A jak? 

Na przykład (bo jest tego trochę) w całym domu najpierw przykręcono listwy przypodłogowe, a potem dopiero przycinano wzdłuż tego gumowatą wykładzinę. Przyznacie, że to oryginalne rozwiązanie! O tym, że tak się nie robi!!! wiedzą nawet małe dziewczynki. Chyba nie muszę pisać, że wzdłuż wszystkich ścian mamy zatem szpary większe i mniejsze... a w jednej z nich, tej przy balkonie, namierzyliśmy właśnie te cholerne mrówki! 
Okazało się, że całkiem sporo mieści się ich w tej szparze...
Aaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!
I co teraz?!

Oczywiście "telefon do przyjaciela", czyli mama, tata, siostra brata i wujek google... Szukamy dobrego doradcy!
Wiadomo, że takie rzeczy zdarzają się zawsze wtedy, kiedy wyjście do sklepu i zakup środków owadobójczych jest totalnie niemożliwe, bo jest wieczór albo jak tu we Francji - niedziela - i wszystko pozamykane. 
Szukaliśmy więc "domowych sposobów" na eksterminację czarnych intruzów z naszego domu.
To, co znalazłam w sieci zwaliło mnie z nóg...
Obok nazw wielu chemicznych specyfików, których rzecz jasna nie mogliśmy użyć... obok rad "perfekcyjnych pań domu" typu: ocet czy sok z cytryny, znalazła się myśl złota, mój No. 1 !!! :

"Kup sobie gekona"

Spadłam z krzesła!
Wszystko w temacie!
My tymczasem naszego mrówkokilera wywaliliśmy przez balkon...
Któż mógł wiedzieć?!
A za darmo był! Jaka szkoda, że nie mógł powiedzieć, że z niego taka pożyteczna gadzina!

No, ale nie ma co płakać nad eksmitowanym gekonem!
Trzeba jakieś kroki przedsięwziąć i pozbyć się tego całego tałatajstwa!

No to żeśmy przedsięwzięli, że hej!

O Brykusiowej walce z mrówkami czytajcie wkrótce w części trzeciej :-)

poniedziałek, 14 września 2015

Siwy Dziadek

Życie naszej rodziny tak się ułożyło, że niestety nie miałam okazji zaznać dziadkowego ciepła...

Pewne hiszpańskie przysłowie mówi, że Ci, którzy nie mają Dziadków dużo tracą. Nie jestem pewna do końca, czy chodzi w nim o Dziadków jako parę, czy też tylko o osobników płci męskiej... moim zdaniem jednak, choć czuję, że się ze mną zgodzicie, obie wersje są jak najbardziej prawdziwe (a także 3 opcja, gdyby dotyczyło to tylko Babć). 
Patrząc na naszą Pyzulkę i Dziadków rozpływających się nad nią widzę teraz ile dobroci, miłości i ciepła może dać takiej małej księżniczce, którą i ja przecież kiedyś byłam, zakochany w niej bez pamięci Dziadek! A nasza córka ma to szczęście, że takich adoratorów ma dwóch!

Piękny cytat o Dziaku znalazłam gdzieś w czeluściach internetu:
"Dziadek to ktoś, kto ma srebrne włosy i złote serce" :-)
To prawie prawda... bo moim zdaniem Dziadkowie dzielą się na srebrnowłosych i bardziej bezwłosych :P
I tu też Aśce się "poszczęściło", bo trafiły jej się obie wersje ... obie wąsate, obie o wielkim, złotym sercu, ale dzięki włosom nie da się ich pomylić!
Dziadek bardziej bezwłosy (bo nie całkiem łysy, o nie!, nie darowałby mi Tato :P ) jak wiecie był już u nas półtora miesiąca temu...

W zeszłym tygodniu gościliśmy natomiast Dziadka siwego :)
(oraz Biedroneczkę Haneczkę, naszego nowego, polskojęzycznego domownika, najlepszą kumpelę naszej Aśki!) hehe
Choć Dziadek widuje wnuczkę regularnie na Skype wiadomo, że nic nie może się równać ze spotkaniem "twarzą w twarz". I całe szczęście! Bo dzięki temu udało się przełamać strach przed lataniem i spędzić z nami cudny tydzień!
Totalna miłość od pierwszego wejrzenia z nieukrywaną wzajemnością!
Naszej córce rozbrajający, bezzębny uśmiech nie schodził z twarzy przez cały dzień... Dziadkowi oczywiście też, z tą różnicą, że "zębny" :P 
Pogoda totalnie nam dopisała... 
Pokazałyśmy Dziadkowi miasto i potrenowałyśmy go troszkę... delikatnie mówiąc! Bo spacery po 3 h mamy w standardzie. Wiadomo przecież, że najlepiej śpi się na świeżym powietrzu. I choć na co dzień Dziadek nie spaceruje półmaratonów to tu, no cóż - czego się nie robi dla wnuczki! Jeśli dodać do tego dzielne pchanie jej wypasionej karocy przez calutki tydzień to wychodzi nam z tego mały obóz przetrwania...

Po spacerach były niekończące się rozmowy i ploteczki, no i oczywiście obowiązkowe rozpieszczanie! Ale czyż takie nie jest właśnie święte prawo wnuków ? do tego by być przez Dziadków rozpieszczanymi! :) Joanna nie zgłaszała najmniejszych sprzeciwów :P
Okazało się także, że z Dziadka prawdziwy zaklinacz dzieci! Szybko i sprawnie znajdował wyłącznik opcji "mały maruder".
To były radosne, słoneczne dni dla naszej rodzinki!
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy...
Dziadek już "odmeldował się" z polskiej ziemi po szczęśliwym lądowaniu...
Nam natomiast pozostały wspomnienia, megabajty zdjęć i nadzieja, że skoro już przełamał się, wsiadł do samolotu i "przetarł szlak" to jeszcze nas tu odwiedzi!
Do tego czasu musimy zadowolić się rozmowami na Skype i towarzystwem Haneczki...
Na szczęście i my niedługo planujemy wycieczkę do Polski, więc ta rozłąka nie będzie aż tak długa!

Tymczasem powracamy do zwykłego życia w Avignon, a ja do relacjonowania Wam jak też nam ono mija :P

PS. Obiecuję, że jeszcze w tym tygodniu dowiecie się, skąd pewność, że gekon już z nami nie mieszka!

piątek, 4 września 2015

Osobliwi lokatorzy cz. 1.

Pamiętacie jeszcze jak dzieliłam się tu z Wami naszymi przeprawami podczas poszukiwań optymalnego lokum na ten nasz francuski żywot?
Ja aż za dobrze...

Sporo tych mieszkań obejrzeliśmy, trochę maili wysłaliśmy, parę telefonów łamaną frangielszczyzną wykonaliśmy, kilometry między dziesiątkami, tak, tak, dziesiątkami agencji przedreptaliśmy...
A wszystko to po to by wybrać możliwie najlepsze miejsce dla naszej rodzinki :D

Całkiem jesteśmy jeszcze młodzi :P i dobrze pamiętamy czasy studenckie, gdy spanie pod gołym niebem nie wydawało się być dramatem, cykające świerszcze wprawiały w romantyczny nastrój, bułka paryska przez 3 dni na śniadanie obiad i kolację mogła stanowić prawdziwy rarytas (gdy resztę gotówki przeznaczyło się na wyższe %%% cele :)  )... gdy z braku podstawowego wyposażenia kuchennego zupę odgrzewało się w czajniku elektrycznym (tak, tak..niestety dla tego czajnika!), a drobne robactwo przywiezione w plecaku prało się razem z brudnymi skarpetkami i nikt z tego powodu nie robił wielkiego "halo". 
Tak sobie myślę, gdy to piszę :), że nasze perypetie z naszego pierwszego tu we Francji lokum również wpisują się dobrze w te studenckie klimaty...
Wiedzieliśmy jednak, że dni totalnej beztroski, obiadów w stylu "YumYum" i widelców wymytych liźnięciem są policzone. W związku z moim powiększającym się brzuchem zależało nam by ogarnąć nowy dom na tle wcześnie by móc go przygotować przed powiększeniem się rodziny. Trzeba go było zatem "oswoić" lub ewentualnie zdecydować o kolejnych poszukiwaniach (nie daj boże!).

Pan Mąż przeciwny był mocno naszemu zamieszkaniu w starym budownictwie Avignon wewnątrz murów, jako że jawiły mu się siedliskiem wszelkiej maści intruzów wyjątkowo nieprzyjemnych, czyli szczurów, myszy, karaluchów i nie wiem czego tam jeszcze! Kiedy więc znaleźliśmy mieszkanie poza murami, we względnie nowym budynku stwierdziliśmy zgodnie, że "to jest to!". 
Oswajanie poszło błyskawicznie.
W przeciwieństwie do poprzedniego mieszkanka nie znaleźliśmy tu prawie niczego, do czego można by się przyczepić. Zawiesiliśmy więc dalsze poszukiwania i Brykusiowo przeszło w tryb dekorowania, urządzania i meblowania :-) uznając to miejsce za idealny dom dla całej naszej trójki.

I gdy już zadawało się, że nie ma to mieszkanko przed nami żadnych tajemnic...
Gdy już stuknęło nam pod tym dachem 5 miesięcy...
Gdy już pojawiła się nasza Pyzulka...
...pojawiła się też całkiem szokująca niespodzianka!
Otóż pewnego upalnego, sierpniowego wieczoru, kiedy tradycyjnie już przegrzebywałam zasoby internetowe w poszukiwaniu ...hmmm... końca internetu chyba... :) nagle, "kątem oka", zobaczyłam, że COŚ mignęło mi na ścianie...
Podniosłam głowę znad klawiatury i oczom moim ukazał się, w prawdzie niewielki, ale jednak, GAD! Na ścianie pod oknem w kuchni siedziała sobie, jak gdyby nigdy nic, mała jaszczurka. 
Pan Mąż, niewątpliwie bohater w swoim domu, poinformowany przeze mnie o tym osobliwym odkryciu zdiagnozował je jako małego gekona, po czym przypuścił nań atak z pomocą ścierki kuchennej, wyrzucając ją następnie z całą zawartością (?) na balkon. Piszę tu znak zapytania, gdyż nie byliśmy do końca pewni czy udało mu się pochwycić tego nieproszonego gościa... nie widzieliśmy czy rzeczony jaszczur opuścił ścierę na balkonie czy też wcale się w niej nie znalazł, a zwiał zwyczajnie w kuchenne zakamarki... 

Takie znalezisko w pierwszej chwili totalnie mnie przeraziło! W końcu nie o takim pupilu dla mojej córki marzyłam! Jednakowoż jest trochę tak jak w powiedzeniu "kiedy wpadłeś między wrony..."...czyli mieszkamy tu gdzie mieszkamy i będziemy mieć takich, a nie innych "gości". Musimy się z tym pogodzić - "sorry, taki mamy klimat"!
Pan Mąż przekopał internet i bogatszy w nową, gekonową wiedzę pocieszył mnie, że nie są one ani jadowite ani szkodliwe dla zdrowia - jeszcze tego by brakowało!
Ostatecznie, po remanencie całego prawie mieszkania w poszukiwaniu tego małego, cholernego gekona! daliśmy za wygraną wierząc gorąco, że może jednak był w tej ścierce... a żeby łatwiej było zasnąć wymieniliśmy ze sobą kilka uwag w stylu "lepszy gekon niż szczur" :)
Trudno stwierdzić skąd ten stwór wziął się w naszym domu. Do tej pory zdawało nam się, że jest on dość "szczelny" - z pewnością w porównaniu do poprzedniego, gdzie wiatr hulał jak chciał. 5 miesięcy względnego tu spokoju i żadnych nietypowych niespodzianek uśpiło naszą czujność. A może sami wpuściliśmy go do siebie wietrząc się w te potwornie upalne wieczory i noce... Kto wie...
Dziś trudno to stwierdzić.

Od tamtego pamiętnego dnia więcej go nie spotkaliśmy i choć nie było go widać jak zwiewa po balkonie (może uciekał tak szybko, że nie zdążyliśmy tego dostrzec!) dziś na 99% jesteśmy pewni, że go wykurzyliśmy! 
Dlaczego?
Jesteście ciekawi skąd tak wysoki stopień pewności?!
Zapraszam więc na kolejny odcinek "Osobliwych lokatorów"...
Do poczytania już wkrótce :P

wtorek, 1 września 2015

Hej ho, hej-ho...

...  to dokąd by się szło?

A Wy  - gdzie dziś idziecie?

Nie wierzę jak ten czas szybko leci!
Zerkam w kalendarz, a to już 1 września!
Do tej daty przypisanych jest oczywiście wiele wydarzeń z kalendarium tak naszego pięknego kraju jak i świata...
Ale gdyby zapytać w ankiecie, niczym w Familiadzie, "Z czym kojarzy Ci się data 1 września?" to założę się, że najwyżej punktowaną odpowiedzią byłoby "rozpoczęcie roku szkolnego". 
Czy może się mylę? 
A Wam jak się kojarzy...?
No właśnie :P (tęgie głowy mogą jeszcze "strzelić" historycznie w początek II wojny światowej, ale obawiam się, że szkolnego skojarzenia i tak nie przebiją).
To z pewnością dlatego, że jesteśmy jeszcze bardzo młodzi (na pewno dlatego!! :D) i dobrze pamiętamy szkolne czasy i ten pierwszy po wakacjach dzwonek...
I tak się zastanawiam: Jak to jest, że zawsze chce się być gdzie indziej niż się jest?...no prawie (bo ja teraz nie zamieniłabym się na nic i za nic!).  Mam na myśli jednak to, że w czasach szkolnych ciągle myślało się o tym kiedy już się tą szkołę skończy... A potem, gdy już obowiązek szkolny przestał na nas ciążyć każdego 1 września myśli się o tej szkole w tonie "ach, co to były czasy...". I nagle, w świetle dorosłych powinności, odpowiedzialności, ciągłej "rozsądności", stresów i nerwów okazuje się, że tornister z książkami wcale taki ciężki nie był, a budowa pantofelka jest doprawdy fascynująca! 

1 września to dzień rozpoczęcia roku szkolnego, a więc równocześnie koniec wakacji. I choć w życiu pozaszkolnym wakacje mogą być nawet w kwietniu, jeśli tak człowiek sobie zdecyduje i zaplanuje (gdy oczywiście pracodawca mu tych planów nie pokrzyżuje) to ten koniec wakacji z końcem sierpnia też gdzieś tam z tyłu głowy siedzi. Do tej pory "oszukiwaliśmy" z Panem Mężem ten termin. Wyjeżdżaliśmy na urlop wrześniowo i dzięki temu korzystaliśmy z wakacyjnej atmosfery w pracy przez całe lato by potem skraść jeszcze 2 tygodnie słońca gdzieś bardziej na południu Europy. Teraz jednak mieszkamy na tymże południu i słońca mieliśmy pod dostatkiem i bez września (aż marzy się urlopik na chłodnej północy!)! 

A co do wakacyjnych terminów...

U nas, w Brykusiowie, wakacje w tym roku kończą się dokładnie tak jak uczniakom...
Mój ostatni  "semestr" zimowy i letni był ciążowy :) można powiedzieć, że całkiem to było nudnawe :P Nie działo się nic ciekawego, prócz paru silniejszych kopniaków i śmiesznego, kulkowatego kształtu mojego ciała!
Potem pojawiła się Pyzulka, a wraz z nią moi Rodzice. Dużo było nowości i odmiany, a czyż nie na tym polegają wakacje, że robi się coś innego niż zazwyczaj? - Czyli było wakacyjnie :D
Następnie przyszedł czas na urlop tatusiowy Pana Męża. Zabawiał nas przez całe 3 tygodnie! Pan Mąż w domu to również obrazek niecodzienny, a więc moich wakacji ciąg dalszy...
A teraz?
Teraz zaczyna się "rok szkolny" - czyli rzeczywistość.
Powinnam może napisać, że wszystko wraca do normy, ale przecież tak nie jest!
Pan Mąż wraca do pracy i to jego, powiedzmy, norma...
Ale u mnie - niby rzeczywistość, jednak zupełnie inna niż ta, którą znałam do tej pory! Na pewno nie szara!!! Nawiązując do systemu edukacji to tak jakby zmiana szkoły... z tym, że całkiem spory skok - jak z podstawówki wprost na studia! I to w obcym języku. Na szczęście to my "wyprodukowaliśmy" to słodkie stworzenie :) i dzięki temu możliwa jest jakakolwiek między nami pozawerbalna komunikacja! 
Tym optymistycznym akcentem zakańczam...
....uciekam bo uczymy się z Pyzulką siebie nawzajem! 
Całkiem ciekawe to studia!
Co dzień zaskakuje mnie coś nowego z tą różnicą, że teraz zamiast książek targam ze sobą wózek i pięciokilową królewnę :P

Wszystkim zakańczającym dziś wakacje 
życzę by wspomnienia przywiezione z wypoczynku
 towarzyszyły im przynajmniej do następnych wakacji 
i rozjaśniały zapracowane dni! 
W pracy czy szkole natomiast 
by nie zabrakło Wam zapału i energii 
do działania, tworzenia i zdobywania wiedzy !