22 marca, 8:50, mieszkanie Brykusiów.
Stoimy w drzwiach, w pełnym rynsztunku.
Pyzka w wózku, my już w plecakach, po ostatniej wizycie w toalecie, tuż przed wyjściem robimy ostatni "rachunek sumienia":
Dokumenty - mam,
pieniądze - starczy,
bilety - są,
mleko - jest,
pieluchy - 10 sztuk,
zupa - spakowana.
Wyłączyć prąd, zakręcić wodę...
Okna zasłonięte?
Odpływy przed mrówkami zabezpieczone? (jakby ktoś nie wiedział czemu : tutaj znajdzie odpowiedź :) )...
Rozgrzeszyliśmy się wzajemnie z obowiązków i ruszamy w drogę, gdy nagle dzwoni telefon Pana Męża.
Strach w oczach...
Ta godzina - i telefon?!
Wszyscy bliscy wiedzą, że dziś lecimy i to oni zawsze czekają na kontakt by nam nie przeszkadzać...
Nie muszę słyszeć, żeby wiedzieć, że mamy kłopoty.
Ale słyszę pogłos z słuchawki: "Nie wiem jak wy polecicie... na lotnisku w Brukseli był wybuch".
W Brukseli są dwa lotniska, czyli szanse na to, że to nasz przesiadkowy port 'wybuchł' są dość wysokie! Nie mamy jednak wyboru - jedziemy na lotnisko i tyle.
Przytomnie ogarniam wzrokiem nasze tobołki i stwierdzam "więcej pieluch, więcej mleka!" - tak na wypadek, gdyby okazało się, że podróż na święta zajmie nam trochę więcej czasu niż planowaliśmy i polecimy np. przez Rzym...
Zwykle przed lotami czułam jakiś wewnętrzny niepokój. Generalnie, dalekie podróże zawsze poprzedzone były u mnie lekką bezsennością i poddenerwowaniem.
Teraz jednak, przy Pyzce, nie mam na to czasu!
Nie mogę sobie pozwolić na bezsenność, bo już nie odeśpię tej nocki w trasie. Będę zabawiać królewnę :)
Nie mam też czasu by denerwować się podróżą.
Myślę o przyziemnych rzeczach... O tym czy wszystko co najważniejsze dla niej zabrałam, czy nie zabraknie mi jedzenia, picia, nie zabiorą mi przy kontroli jej łyżeczki :) Niektóre z tych rzeczy to pierdoły, ale takie, które dla Pyzki mają znaczenie. Pilnuję więc, by nie zabrakło nam w podręcznej torbie "szmaty", czyli tetrowej pieluchy, która pomaga jej się wyciszyć przy zasypianiu. Trzy razy przed wyjściem sprawdzam listę obecności jej ulubionych towarzyszy, w tym dzierganego przez moją siostrę królika o przewrotnym przydomku "Legionista", a także grzechotki-krowy, którą sama jej nabyłam, a która jest moją największą zmorą, bo wykonana jest z materiału przyciągającego kurz nawet z drugiego końca pokoju! Planuję i 'przemyśliwuję', jak "poprowadzić" ten dzień, by zachować pory karmienia i drzemek, tak by nam się dzieciak nie rozkleił, nie mazał i nie marudził przez całą podróż... szczególnie, że zaczyna się ona o 9 rano, a kończy w domu moich rodziców około północy!
Jak widzicie, nie ma w tym wszystkim czasu na stres i nerwy związane z podróżowaniem, lataniem.
Z tego całego poddenerwowania pozostało mi tylko ściskanie ręki Pana Męża przy starcie (za którym średnio przepadam), gdy w końcu mam 3 sekundy aby ogarnąć co się właściwie wokół mnie dzieje...
W czasie przejazdu z domu na lotnisko w Marsylii (autobus, pociąg i znów autobus - łącznie jakieś 100 minut) odbieraliśmy telefony od wszystkich prawie członków rodziny z tą samą informacją. Niczego to jednak na tamten moment dla nas nie zmieniało... Musieliśmy stawić się na lotnisku i zgłosić do odprawy żeby móc odzyskać pieniądze czy zmienić trasę. Po dotarciu do Marsylii okazało się, że nasz lot przez Brukselę został anulowany. Zdziwią się jednak Ci, którzy oczekują tu dramatycznych opisów chaosu panującego na lotnisku, historii przerażonych ludzi, setek policjantów pilnujących porządku i poszukujących terrorystów w każdym kącie czy kilometrowych kolejek do informacji/punktu obsługi pasażera itp.
Nic takiego nie miało miejsca...
Panował totalny spokój!
Przyjęło się, że najlepiej pojawić się na lotnisku 2 godziny przed planowanym odlotem. Tak też uczyniliśmy i może dlatego stanowiska odprawy były puste... Kto wie? W każdym razie zostaliśmy poinformowani gdzie udać się po dalsze instrukcje, a już po 15 minutach dzierżyliśmy w dłoni bilety na nową trasę podróży.
Kłopoty szczęśliwie nas ominęły!
Lot przebukowano na przesiadkę w Monachium, a postój na lotnisku w oczekiwaniu na lot do Polski skrócił się o blisko 3 godziny. I tak, planowo powinniśmy byli lądować z Brukseli w Warszawie około godziny 23, a tymczasem byliśmy na Polskiej ziemi kilka minut po 20-ej :)
I tak to właśnie było z tym naszym przelotem tego feralnego dnia. Choć wydarzenia które dotknęły Brukselę były tragiczne, a ataki przerażające, nas na szczęście ominęły wszelkie historie mrożące krew w żyłach!
W czasie przejazdu z domu na lotnisko w Marsylii (autobus, pociąg i znów autobus - łącznie jakieś 100 minut) odbieraliśmy telefony od wszystkich prawie członków rodziny z tą samą informacją. Niczego to jednak na tamten moment dla nas nie zmieniało... Musieliśmy stawić się na lotnisku i zgłosić do odprawy żeby móc odzyskać pieniądze czy zmienić trasę. Po dotarciu do Marsylii okazało się, że nasz lot przez Brukselę został anulowany. Zdziwią się jednak Ci, którzy oczekują tu dramatycznych opisów chaosu panującego na lotnisku, historii przerażonych ludzi, setek policjantów pilnujących porządku i poszukujących terrorystów w każdym kącie czy kilometrowych kolejek do informacji/punktu obsługi pasażera itp.
Nic takiego nie miało miejsca...
Panował totalny spokój!
Przyjęło się, że najlepiej pojawić się na lotnisku 2 godziny przed planowanym odlotem. Tak też uczyniliśmy i może dlatego stanowiska odprawy były puste... Kto wie? W każdym razie zostaliśmy poinformowani gdzie udać się po dalsze instrukcje, a już po 15 minutach dzierżyliśmy w dłoni bilety na nową trasę podróży.
Kłopoty szczęśliwie nas ominęły!
Lot przebukowano na przesiadkę w Monachium, a postój na lotnisku w oczekiwaniu na lot do Polski skrócił się o blisko 3 godziny. I tak, planowo powinniśmy byli lądować z Brukseli w Warszawie około godziny 23, a tymczasem byliśmy na Polskiej ziemi kilka minut po 20-ej :)
I tak to właśnie było z tym naszym przelotem tego feralnego dnia. Choć wydarzenia które dotknęły Brukselę były tragiczne, a ataki przerażające, nas na szczęście ominęły wszelkie historie mrożące krew w żyłach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz