środa, 13 maja 2015

Majówka 2.0

No i kolejny dłuuugi weekend za nami :(
Jakże one szybko mijają...

Dla równowagi i coby się nie przemęczać było znów i pracowicie i wypoczynkowo.
Inaczej się po prostu nie dało...

No bo tak:
I
Zakupy - ciężka praca!!!
Zakupy na cały tydzień zrobić trzeba, bo w lodówce tylko światło... No a w normalne dni robocze, gdy Pan Mąż chodzi do pracy to mało możliwe, bo Francuzi pracę szanują,  nie siedzą na kasach w marketach do 22... Czyli shopping weekendowy obowiązkowy! Co ciekawe święto 8 maja, czyli Dzień Zwycięstwa, nie dla wszystkich jest dniem świątecznym... Rzeczone markety pracują w najlepsze! Dla nas tym lepiej, bo na sobotę były poważniejsze plany :P

II 
Odsypianie całego tygodnia - mordęga!!!
Pan Mąż koniecznie musi wypocząć, tzn. spać do południa prawie... A ja ledwo żyję! No bo jak można marnować takie piękne dni?! Zanim pobudka, zanim kawa, śniadanie to już przychodzi czas na obiad i weź tu człowieku coś zaplanuj... I tak na zapas się nie wyśpi, tygodnia nie odeśpi... bez sensu to wszystko, no ale tak już jest i muszę się z tym pogodzić. Żeby było mi jeszcze gorzej to oczywiście prawidłowość jest taka, że ja kiedy tylko głowy do poduszki nie przyłożę - zasypiam... I tak przez cały tydzień. A kiedy przychodzi weekend - od 7 rano jestem zwarta i gotowa, wcale nie śpiąca, a od rana wymyślająca co by tu porobić... Czyli w wypoczywaniu zgrywamy się idealnie!

III
Pranie - no nikt mi nie powie, że to nie praca :P
A my...w końcu i nareszcie mamy pralkę!!! 
Najprawdziwszą pralkę robiącą pranie, która stoi w naszym domu i nie pożera pieniędzy, gdy chcemy włożyć do niej galoty. No, ale żeby pralkę mieć to trzeba niestety jeden dzień z weekendu poświęcić... 
Dlaczego?! 
Ano dlatego, że zdecydowaliśmy się na opcję dowozu wraz z montażem. Mieszkamy na drugim piętrze, ze mnie żaden siłacz, a Pana Męża nie chciałam nadwyrężać. Z resztą... po przeprawach z internetem wolałam żeby to Pan monter włączył pierwsze pranie :) Umówiliśmy się na sobotę... z rozmysłem... Domyślałam się, że przyjdzie dwóch panów i nie chciałam ja, mała, bezbronna kobietka sama ich w domu podejmować. 
Dzień wcześniej telefonicznie ustaliliśmy godzinę przybycia pralki - 11 rano. 
Znakomicie! - pomyślałam. 
Cała sobota jeszcze zostaje :) 
Już zaczęłam układać plan, co zrobimy jak już pralka stanie na swoim miejscu... 
Dobrze, że niezbyt daleko rozpędziłam się z tymi planami. 
"Hola, hola, nie tak prędko, zapomniałaś, że mieszkasz na południu Francji?!" - zdawał się zapytywać mnie głos rozsądku po pierwszej godzinie oczekiwania. W południe jeszcze się łudziłam, że po prostu obsługa ma poślizg...
15 minut później zaczęłam poważnie zastanawiać się nad moją nieznajomością języka a co za tym idzie możliwym wersjom umówionego terminu przybycia pralki. 
Czy coś źle zrozumiałam? 
No chyba 11 wieczorem to raczej nie?! 
Czy ta Pani przez telefon mówiła, że jestem trzecia w kolejce do montażu, a ekipa zaczyna pracę o 11?! 
A może zaczyna o 9? 
No, bo mówiła "la matin" (rano)? 
No tak, ale "la matin" to dla Francuza z południa jest 10, a dla mnie np. 7.30... 
Rano, to rano!
A może nie jestem 3 w kolejności tylko przyjadą o trzeciej, czyli raczej po południu...
O 13 miałam ochotę zadzwonić i pytać, gdzie też oni są?!
Zadzwoniłam... sekretarka oczywiście...
Czekamy dalej!
Parę minut przed godziną 14 pozostały mi już tylko 2 pomysły, a mianowicie: 1. nie przyjadą wcale, a ty się teraz człowieku martw co dalej...kasy nie ma, pralki nie ma i dogadać się z nikim też nie można; 2. przyjadą w "swoim czasie"...
No i okazało się, że opcja druga się sprawdza, wraz z opcją trzecią, której nie mówiłam nawet na głos, bo szlag mnie trafiał na samą myśl, że można, tak, tak!!! umówić się z kimś na montaż o 11 i przyjechać po 14 bo... przecież od 12 do 14 jest przerwa obiadowa! Skoro Panowie nie zdążyli przed przerwą to oczywista oczywistość, że przyjadą dopiero po niej. Sami muszą zjeść, no i nam też przecież nie będą przeszkadzać... Aaaaa!!! 
Do tej ich przerwy to się chyba nigdy nie przyzwyczaję!
Ostatecznie, szczęśliwie, nareszcie... przyjechali!
Wpadli jak po ogień...zdaje się, że nie tylko do nas mieli poślizg znaczny... Przykręcili, odkręcili, wykręcili i już ich nie było.
A nam zostało już tylko wypróbowywać nowy sprzęt na sposobów różnych sto...
I tak minęło mi sobotnie popołudnie - na praniu i gotowaniu obiadu jednocześnie - dobrze, że spiżarnia, w której stoi pralka jest tak blisko kuchni :P
Pan Mąż to niezły miał ze mnie ubaw, że jestem w swoim żywiole. A prawda jest taka, że nie cierpię przesypującego się kosza z brudną bielizną!!! Jak tylko uzbiera się wsad na pranie to sruuu, muszę wyprać i już! Druga prawda jest taka, że od czasu zakupu pralki, czyli wtedy kiedy za nią zapłaciliśmy nie robiłam prania, a trwało to wszystko 2 tygodnie. Nie miałam więc najmniejszego wyboru, bo moje szuflady bieliźniane świeciły już pustkami!
Wraz z nadejściem nowego lokatora domu w postaci rzeczonej pralki przyszedł też czas na pewne reorganizacje i przemeblowania. Pralka do spiżarni, detergenty też... no a jedzonko do szafek. I jeszcze jedna, najważniejsza rzecz: kosz na brudne ubrania. Do tej pory bez sensownego miejsca stał niestety w salonie za kanapą... Pomysł był to marny, ale jedyny możliwy na tamtą chwilę, gdy w spiżarni musiało stać jedzenie, bo nie było wystarczającej ilości mebli w kuchni. Po doposażeniu mieszkanka brudy stanęły całkiem rozsądnie koło pralki, a po koszu za kanapą zostało tylko wspomnienie i...para smętnie rzuconych na podłogę skarpetek... 
Taki odruch - "rzut za 3 punkty za kanapę" :)

No i na tej pracowitej części weekendu dziś poprzestaniemy...
Na "wakacyjne" wspomnienia musicie jeszcze chwilkę poczekać :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz