piątek, 1 maja 2015

Aklimatyzacja...

Jak już pisałam, gdy przyjechaliśmy do Polski na święta nie czuliśmy się wcale "wyemigrowani".
Jednak powrót do Avignon trochę dał się nam we znaki...

Zdecydowanie odczuliśmy, że  nie było nas te kilka dni.

Przede wszystkim dlatego, że z całą pewnością w trakcie pobytu w DOMU ominęła nas tu wiosna!
Podczas gdy Wielkanoc w Ojczyźnie była zimna i mokra...(miałam napisać też wietrzna, ale odkąd mieszkamy w Avignon i żyjemy w towarzystwie Pana Mistrala nie powiem już nigdy o takim wiaterku jakiego zaznałam podczas świąt, że jest "wietrznie")... tu na południu Francji przywitało nas słonko i jakieś 25 stopni...w cieniu :P
Dosyć to szok dla organizmu...

Pierwszego dnia postanowiłam się tak od razu nie rozbierać, coby się łagodnie przestawiać, ale  z drugiej strony nie przegrzać, ani nie spocić, ani żeby mnie nie przewiało...
... aaaa w cholerę z tym wszystkim! Ależ gorąco!!! Dobrze, że udało mi się w trakcie przedświątecznych zakupów nabyć sandały!!! Ufff... stopy uwolnione! 
Warto też było wracać z wypoczynku u rodziców w kapeluszu... Może na początku kwietnia, o 7 rano na zamglonym lotnisku, gdzie temperatura oscylowała wokół 8 stopni nie wyglądałam na do końca normalną... ale odkąd mieszkam w Avignon nie ma dla mnie żadnego obciachu, naprawdę! Może i klika osób na mój widok pomyślało sobie "wariatka", ale co mnie to obchodzi?! Teraz się z kapelutkiem nie rozstaję i móżdżek (ten co to został, choć mam wrażenie, że z dnia na dzień coraz go mniej...) pozostaje nieprzysmażony.

Choć Pan Mąż pełny był obaw co do pozostawienia mieszkania samemu sobie na tak długi czas (no, ale niby co mielibyśmy z nim zrobić, przecież nie zabrać ze sobą!!!), nasze mieszkanko się nie zdematerializowało, ani nie spłonęło, ani nie zalało, a do tego przywitało nas przyjemnym chłodkiem (a więc to po to są rolety :) ). Trochę czasu zajęło nam przywrócenie go do stanu używalności, bo jako pierwszy w świecie fatalista (co ciekawe, zawsze było to moją domeną) mój mąż postanowił na wypadek włamania wszystko dokładnie zabezpieczyć! To dość interesujące, bo przecież nie było nas prawie 2 tygodnie...przez ten czas potencjalny złodziej mógłby zdążyć się nawet wykąpać w naszej wannie i zjeść z naszej miseczki niczym w bajce o 3 misiach... No, ale skoro przyniosło mu to ukojenie... 
Swoją drogą widać to jego szaleństwo udzieliło się i mnie o czym dowiedziałam się przez przypadek całkiem niedawno. Otóż: nie mogłam znaleźć e-booka. Przetrząsnęłam wszystkie logicznie wytłumaczalne miejsca gdzie też mógłby się znajdować. Nie ma! Zadzwoniłam do Pana Męża, czy może nie zabrał go ze sobą - nic z tych rzeczy! No to gdzie on jest do cholery?! Pamiętałam tylko, że chciałam zabrać go ze sobą w podróż, ale się rozmyśliłam... Przecież, gdyby ktoś tu wlazł to nie zabrałby samego tylko e-booka?! Dobrą godzinę spędziłam na plądrowaniu naszego niewielkiego mieszkanka, które praktycznie nie ma mebli! ...Wspięłam się na wyżyny kreatywności, gdzie też mogłam go ukryć. I ciągle nic! Już zaczęłam myśleć, że może jednak go zabrałam i zgubiłam...gdy zauważyłam, że na półce z książkami i zeszytami jeden z nich jest dziwnie szeroki! No mistrz ze mnie po prostu !!! Mistrzostwo świata! Pomysł przedni! Aż boję się pomyśleć co i gdzie mogłam jeszcze tak dobrze ukryć!!!

Ostatnim etapem "powrotu do Francji" było ogarnięcie wszelkich formalności pocztowych, bankowych i nie tylko.... I tu też same niespodzianki. 

Skrzynka pocztowa, którą podpisaliśmy przed wyjazdem zapełniła się prawie po brzegi (a jest to pudło, nie kieszonka, a pudło, jak na papier do xero!!!). Oczywiście "nadzienie" skrzynki w 99% stanowiły reklamy wszelkich możliwych sklepów świata! Żeby nie wyrzucić jakiejś bardzo ważnej koperty trzeba więc było dokładnie przetrząsnąć tą stertę makulatury... Jak szkoda tych drzew wyciętych pod te wszystkie śmieci! Ze 3 kilo papieru!!! Pozytywy tej sytuacji? Owszem: 1. znalazłam pralkę w promocji, którą kupimy niebawem; 2. dowiedziałam się o istnieniu kilku sklepów, o których nie miałam pojęcia (mina męża - bezcenna!). 

Poczta właściwa. Znalazły się ze 3 koperty warte otwarcia :-) ...A jednak nie, jak się później okazało :P Nie wiem jak to się dzieje, nie mam pojęcia jak to jest skonstruowane, ale co 2-3 dni dostajemy listy z ubezpieczenia podstawowego lub dodatkowego lub z opieki społecznej. Ciągle to samo! No prawie, ale praktycznie to samo!!! Tylko data pisma się zmienia. A listy są zwykle o treści: "to twój nowy numer ubezpieczenia", "to twój najnowszy...", "to twój jeszcze nowszy...", "to jest ostatni...", "to jest ostateczny..." itd. itd. Szkoda, że jeszcze nie są to listy za potwierdzeniem odbioru! Wtedy to już byłoby całkiem cudnie! 
W jednej z kopert dostałam zaproszenie na konsultacje z kimś mądrym w opiece społecznej. Obstawiam, że mogłabym się dowiedzieć jak zdobyć dofinansowanie do mieszkania albo jakie dokumenty dostarczać kiedy i komu, żeby nie zabrali tego co przyznali :-) Oczywiście w liście propozycja randez-vous pt. "zadzwoń do nas i umów się na spotkanie" - bardzo śmieszne! Poszłam tam iiiii dowiedziałam się, że nikt nie mówi po angielsku. I to by było na tyle z konsultacji. Od razu poczułam, że wszystko wiem bez ich pomocy :P

Z formalnościami bankowymi radzimy sobie raczej dobrze. A to dlatego, że wszystko tu jest na polecenie zapłaty... i to nie tak, że ja ustanawiam przelewy, tylko sama firma, której mam płacić to robi, a my tylko patrzymy na konto, czy faktycznie pobrali tyle co mieli pobrać. W sumie wierzymy, że właśnie tak zrobili, bo nie znamy się na tym za bardzo. Jeden jedyny przelew ustanowiłam osobiście w banku. Czynsz. Tak chciał właściciel - ok, no problem. Wracamy, zaglądamy na konto, sprawdzamy co "zeszło" iii.... czynszu nie widać. wiadomość kontrolna do właściciela pt. "dostałeś pieniądze?" i już wiemy, że mieszkamy na dziko, bo chałupa od 2 tygodni nie zapłacona!!! jak to możliwe?! Przecież byłam w banku?! Mam dokumenty...Zaraz, zaraz... 
Taaak, wszystko jasne...
Owszem, jest przelew stały, owszem, numery kont są ok, kwota się zgadza, i dzień miesiąca też, z małą różnicą tylko, drobiazg po prostu...pikuś....pierwszy przelew pójdzie 3 dnia miesiąca kwietnia roku 2016!!! Totalnie doskonale! No i spacer do banku... Bank - lubię bardzo za brak angielskiego praktycznie 100%-owy. Nadaję do Pani po frangielsku: "ja potrzebować randez-vous teraz z ta Pani"(pokazuję wizytówkę). Miła Pani z banku odpowiada, że mnie umówi, ale nie wie czy na dziś! No cudownie!!! Pyta mnie uprzejmie czemu muszę mieć spotkanie... No to macham jej przed nosem papierem... i tłumaczę: "pieniądze, czynsz, właściciel zły, nie ma pieniądze, widzisz (pokazuję złą datę)". I....spektakularny sukces. Obyło się bez randez-vous - Pani od ręki naprawiła błąd koleżanki i wysłała pieniądze! Uffff...
Udało się!
Pozostała jeszcze przełożona na nie-wiadomo-kiedy wizyta lekarska, która przepadła mi w związku z wyjazdem. Zgłosiłam to Pani w recepcji, a ona z groźnym wzrokiem i bez słowa po angielsku oczywiście (nic też nie rozumie, żeby było "łatwiej") powiedziała, że nie wie na kiedy mi to przełoży i żebym pamiętała, że mogę to zrobić tylko raz! Dobrze, że nie umiem zapytać co by było gdybym chciała przełożyć jakąś wizytę znowu... :P Zabawne, bo kazała mi zadzwonić po powrocie żeby tą wizytę umówić....Nie możemy się dogadać twarzą w twarz, choć żywo gestykuluję i coraz lepiej idą mi rysunki w notesie "od francuskiego" :P A ona każe mi dzwonić hehehe! Oczywiście popędziłam tam na godzinę, o której miałam wykonać telefon i...się okazało, że wizyta się odbędzie dziś, myślę: dobrze, że przyszłam... A jednak nie... Bo to nie będzie teraz, a za 2 godzinki... Oczywiście! Bo ja to nogi na loterii wygrałam... trasa do przychodni - 20-25 minut w jedną stronę... No, ale nie będę przecież siedziała tam te cholerne dwie godziny... Spacer dobrze mi zrobi, może rozchodzę część zapasów zgromadzonych podczas świąt :P Bardzo dobrze, że wróciłam do domu, bo i tak potem swoje w poczekalni odsiedziałam... ponad godzinę... Najważniejsze jednak, że wszystko wszędzie i ze wszystkim w porządku :)

Z pozytywów powrotowych - w skrzynce na listy zastały nas też karty ubezpieczenia zdrowotnego :D
Koniec z tłumaczeniem się z numeru ubezpieczenia, wypełnianiem rachunków, których sami Francuzi nie umieją wypełnić, więc nawet nie ma kogo się poradzić. Teraz wyjmuję zielony plastik z portfela i wszystko jasne :)

Wygląda na to, że już jesteśmy względnie zaaklimatyzowani, choć wiele rzeczy nie przestaje i pewnie nie przestanie mnie tu zadziwiać nigdy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz