O tym, o czym dziś Wam opowiem, marzyłam od dawna, a dokładniej od roku :P
Bo jakże to tak, mieszkać w Prowansji, a pól lawendowych w pełnym rozkwicie nie oglądać?!
W teorii byłam całkiem niezła - wiedziałam gdzie można ją znaleźć i kiedy wygląda najpiękniej, jednak z praktyką musiałam dłuuugo poczekać. Nie licząc jednego, przypadkowego spotkania z małym lawendowym poletkiem, które miało miejsce pod koniec maja ubiegłego roku, lawendę oglądałam jedynie na miejskich klombach, kwietnikach i w przydomowych ogródkach sąsiadów. Choć śniłam o wyprawach w poszukiwaniu fioletowych pól, sterczący brzuchal w parze z koszmarnym upałem skutecznie powstrzymywały mnie od wycieczek szlakiem lawendy.
Tak! Są takie szlaki! Tak! Liczba mnoga :) Dłuższe i krótsze, z samą lawendą, ale i z innymi atrakcjami. Aż grzech nie skorzystać! Więcej info m.in. tutaj.
Pomyślicie: przecież można te krzaki spotkać i gdzieś indziej...
O co tyle hałasu? Powiecie. Ot, fioletowe kwiatki.
Może i tak, ale to prawdziwy symbol Prowansji i nigdzie indziej nie pachną one tak jak tu! Nigdzie indziej nie są tak fioletowe, tak piękne, tak... lawendowe!
A poza tym trzeba przekonać się na własnej skórze, że pocztówkowe i folderowe obrazki nie są wcale "pokolorowane" :P !
W tym roku wszystkie okoliczności przyrody były jak najbardziej sprzyjające, by w końcu nacieszyć oczy bezkresnym fioletem :D Pyzka podrośnięta, brzuch troszkę mniejszy :), a upały całkiem do zniesienia (wygląda na to, że trochę się już przyzwyczailiśmy :P).
W prawdzie nie skorzystaliśmy z żadnego ze szlaków, a co lepsze dokładnie je pomieszaliśmy, ale w ostatecznym rozrachunku widzieliśmy wszystko to, co chcieliśmy! Mamy swoje własne lawendowe pocztówki i całą masę "fioletowych" wspomnień! Pochodzą one częściowo z wycieczki do Roussillon, czyli na wschód od Avignon, a po części z wyprawy na Mont Ventoux, a więc z naszego północnego "sąsiedztwa".
Wszędzie było pięknie!Wszędzie fioletowo!
Wszędzie królował ten zniewalający zapach!
Wszędzie też zadziwiał nieprawdopodobnie głośny "bzyk" pszczół!
Wszędzie oczy mi się radowały, a buzia śmiała jak głupiemu do sera :P
O tym właśnie marzyłam i to od Prowansji dostałam :)
A co konkretnie?
No właśnie!
Czy to była lawenda? Czy też może lawendyna?!
Prawda jest taka, że sama do końca nie wiem :P
Lawenda, a raczej olejek z niej otrzymywany, ma właściwości lecznicze oraz pielęgnacyjne, natomiast jej krewniaczka poza bardzo intensywnym kolorem w czasie kwitnienia i większą ilością olejków pozbawiona jest tych zalet, gdyż skład olejku jest inny. Jednak to lawendyna jest dziś znacznie szerzej uprawianą odmianą. Wynika to wprost z ekonomii - nie jest tak wymagająca jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, a jej wydajność w stosunku do lawendy jest od 3 do nawet 10 razy większa! W związku z tym olejki otrzymywane z jej roślin są szeroko wykorzystywane w produkcji mydeł i detergentów, podczas gdy z lawendy produkuje się kosmetyki, perfumy czy leki. Lawendynę, poza intensywniejszym kolorem i zapachem, zdradza także budowa, a mianowicie z jednej gałązki rozkwitają aż trzy kwiaty, podczas gdy "prawdziwa" lawenda wypuszcza z jednej gałązki jeden kwiat. I już wiadomo, czemu jest wydajniejsza :P
Tyle w teorii.
W praktyce: w Brykusiowym domu w Avignon króluje lawendowy (lawendynowy) płyn do podłóg i sprawdza się znakomicie :P Jeśli zaś chodzi o lawendowe produkty, z tej najprawdziwszej lawendy, to zdaje się, że nie miałam przyjemności... Może to i lepiej, bo o ile w warunkach naturalnych zapach zachwyca, to już zamknięty we flakonie, mnie osobiście, przyprawia o mdłości...
A w przyrodzie?
W przyrodzie i jedna i druga jest piękna!
Absolutnie zniewalająca i czarująca!
Fioletowa, pachnąca, lawendowa :P
Tylko spójrzcie:
Czyż nie jest piękna?
A jeśli ktoś z Was zechciałby wybrać się kiedyś na poszukiwania lawendy (naprawdę warto!) poniżej mapka ze szlakami i okresami kwitnienia :) Może się przydać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz