poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Jeszcze jeden i jeszcze raz... - Mont Ventoux

Najwyższy szczyt Prowansji mieliśmy okazję odwiedzić w ubiegłym roku.  
Tutaj znajdziecie pełną relację z tej wizyty :) 

Choć góra nic się raczej nie zmieniła to w moich oczach przy każdej kolejnej wizycie wygląda inaczej... Nie mam pojęcia "czym to się ma?". Czy pogodą i tym co zechce nam ona pokazać w danym dniu? Czy może znajomością trasy, a co za tym idzie lepszemu spojrzeniu na okolicę? A może jednak góra się zmienia... 
Hmmm...
Sama nie wiem!
Wiem, że nieodmiennie mnie zachwyca, a widoki, które się z niej rozpościerają, zapierają dech w piersiach! Poza bajecznymi krajobrazami szczyt ma do zaoferowania coś jeszcze, szalenie cennego w upalny letni dzień... To gwarantowany chłodek :) Jak każdy z Was zapewne pamięta ze szkoły, temperatura spada wraz ze wzrostem wysokości. Szczyt Mont Ventoux to bagatela 1909 m n.p.m. co daje, licząc na okrągło, jakieś 12 stopni Celsjusza różnicy w stosunku do poziomu morza. Czy to dużo? Może i nie, ale gdy w Avignon notowaliśmy 34 st. C perspektywa nawet 5 stopni różnicy była zachęcająca :)

Pierwszy podjazd na wierzchołek był tak emocjonujący, że niezbyt interesowałam się widokami nim dojechaliśmy do celu. Bardziej martwiłam się wówczas o powodzenie wyprawy, bo nasza meganecza dotąd nie pokonywała takich wysokości. Skoro jednak się udało, to w myśl zasady "co cię nie zabije to Cię wzmocni", udaliśmy się tam ponownie. Tym razem zatrzymywaliśmy się na tarasach widokowych i napawaliśmy panoramami Prowansji rozciągającymi się z każdej możliwej strony góry. Także szczyt oglądany z dołu prezentuje się wspaniale! Trzeba tylko wiedzieć skąd na niego patrzeć, a po pierwszym razie już to wiemy :)

Dziś zatem poprawka ubiegłorocznej relacji... 

Tu foto z cyklu "znajdź trzy różnice" :P
2015:

2016:

Jak widać podjazdy wręcz stworzone do jazdy rowerem...
Akurat tegoroczny Tour de France miał swój jeden etap na Mont Ventoux. My pojechaliśmy zaraz za nimi, następnego dnia...



Cudne widoki! Chwilami aż ma się wrażenie jakby siedziało się "na chmurze" :P









W bezchmurny, pogodny dzień może się tak zdarzyć, że widać Alpy :) Tak nam się właśnie szczęśliwie udało... Pewnie dlatego, że do trzech razy sztuka :P



Na szczycie zaś, poza stacją przekaźnikową można zaopatrzyć się w żelki, galaretki, cukierki oraz regionalne wyroby jak kiełbasy czy słodycze. 



Nie mogłam się oprzeć i zakupiłam sobie kilka ciasteczek! Chyba pierwszy raz w życiu zaryzykowałam... Zwykle wybieram bezpiecznie - czekoladę, truskawkę, ogólnie znane smaki... ale co to za zwiedzanie, poznawanie świata, gdy się go nie smakuje - pomyślałam. Wiedziona tą myślą wybrałam, poza ciastkiem migdałowym (chyba przeczuwałam, że będzie potrzebna rozsądna zagryzka), wypieki o smaku kwiatu pomarańczy oraz lawendy, przy czym, z okazji regionu, w którym się znajdujemy, lawendowe ciastka wzięłam aż dwa! Cóż mogę powiedzieć... Dobrze, że wzięłam też ciastko migdałowe! :P bo te pozostałe smakowały jak mydło. Jak gdybym wcinała mazurka wielkanocnego z mydłem zamiast lukru. To Ci dopiero doznanie! Kwiat pomarańczy zdecydowanie wygrał w konkurencji na najgorszy smakołyk, bo ciastko lawendowe się nie pieniło, a to pomarańczowe "prawie jak" :P Bardzo przedziwne, dość paskudne, ale wiem już przynajmniej jak smakuje - nie żałuję! 

Zjeżdżając ze szczytu, poza pięknymi widokami góry podziwialiśmy także okoliczne wioski i lawendowe pola...






Czyż nie pięknie?
Czegóż chcieć więcej?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz