wtorek, 3 października 2017

Wyprawić się z dziećmi...

Jedna ze znajomych, świeżo upieczonych mam, zapytała mnie ostatnio po jakim czasie od narodzin naszych dzieci "wyszliśmy z nimi do ludzi?". Odpowiedź była prosta: praktycznie od razu :) Nie, nie zabraliśmy żadnego z nich w drodze ze szpitala do supermarketu, ale też nie trzymaliśmy ich "pod kloszem".

Choć we Francji podejście położnych było dość osobliwe w tej kwestii, bo sugerowały mi, bym pozostała z dzieckiem w domu, gdyż "ona nie musi wychodzić, tylko jeść i się przytulać" to miałam na to inne nieco spojrzenie i spacerowałyśmy co dnia od 7 doby jej życia. Gdy Pyzka  miała 15 dni była z nami na pierwszej wycieczce - pojechaliśmy pokazać wtedy Dziadkom akwedukt Pont du Gard <3, a tydzień przed jej drugą 'miesięcznicą' z drugim Dziadkiem zwiedzała Arles.

Kiedy urodził się Adaś również nie zamierzaliśmy trzymać go w domu. Teraz mamy trochę inne warunki mieszkaniowe niż przy Pyzce i z powodzeniem całe dnie możemy spędzać u siebie na podwórku. Chętnie z tego korzystamy, gdy tylko pogoda pozwala, a z resztą, nawet w deszczowe dni możemy zażywać świeżego powietrza na zadaszonej części tarasu. To jednak, że mamy podwórko nie powstrzymało nas przed "ciąganiem dzieciaka" po świecie :P Żeby nie był stratny w stosunku do starszej siostry, kiedy skończył dwa tygodnie wybraliśmy się na weekend do Dziadków, a w 19 dobie życia zafundowaliśmy mu wyjście do ZOO.
Było to nasze pierwsze wyjście z dwójką maluchów i muszę przyznać, że nie do końca ogarnęliśmy temat... Synek, choć nakarmiony, przewinięty i ani zmarznięty, ani też przegrzany marudził cały czas. Teraz już wiem, że to po prostu typowy facet. Nie przepada za spacerami stylem "zakupowym" po prostu :) Może stać w jednym miejscu i dwie godziny, i wtedy smacznie śpi, albo też zażywać świeżego powietrza podczas miarowego marszu. Jednak opcja 'dwa kroki - postój - trzy kroki - postój" jest decydowanie nie dla niego. Niestety, trzy miesiące temu tego nie wiedziałam, więc trochę nerwów kosztowało mnie pchanie po ogrodzie zoologicznym tego kwęczącego wózka. Pan Mąż pełny wiary w swe starsze dziecko nie zdecydował się na wypożyczenie dla Pyzki ciąganego wózka. Kiedy po przejściu ponad połowy parku zmieniliśmy zdanie i zapragnęliśmy przyczepki na Pyzkę, okazało się, że przy drugim wejściu do ZOO nie ma żadnego tego typu pojazdu do dyspozycji ;( Tym sposobem zafundowaliśmy sobie na koniec dnia dwóch "kwękaczy" i ledwo doczołgaliśmy się do auta. Pomyli się jednak ten, kto myśli, że był to koniec naszego chrztu bojowego na wychodnym z dzieciakami. Oboje byli potwornie zmęczeni. My oczywiście też, ale próbowaliśmy nad tym zapanować, w przeciwieństwie do naszych pociech. Zatem, całą drogę powrotną jedno przed drugie płakało, krzyczało i kwękało na zmianę, a my nie mieliśmy pojęcia co z tym począć. Na początku chciało mi się wyć razem z nimi :P W końcu robiliśmy postój, wyjęliśmy małych maruderów z fotelików, napoiliśmy, tych których się dało zakorkowaliśmy smoczkiem, a potem, po zregenerowaniu się z pomocą czarnego, gazowanego napoju zawierającego duuuużo chemii oraz więcej cukru niż cukier (tak, wiem, nie powinnam była...ale matce też się coś w takich ciężkich chwilach należy!), przy niesłabnącym akompaniamencie zawodzenia Pyzki "mammoooo, maaamooo", ruszyliśmy dalej. Po tej "wyprawie" Pan Mąż stwierdził, że następny wspólny wypad to za jakieś sto lat może...
Jak jednak wszyscy doskonale wiedzą, 'czas leczy rany' i takie tam ;P i już po 3-4 tygodniach zdecydowaliśmy się na ponowne mini-wczasy u Dziadków, połączone z wyjściem na wesele oraz na rodzinny obiad w restauracji. Konkluzje z tychże "atrakcji"? Łatwiej zostawić łobuzy z Dziadkami i iść na kilkugodzinną imprezę niż wrócić z nimi 'skądśkolwiek' :P Po raz kolejny dali nam nieźle popalić w aucie w drodze powrotnej... I znów obiecywaliśmy sobie, że "nigdy więcej", ale przecież już wiecie, że nie dotrzymaliśmy słowa, bo m.in. z Meksykanami znów testowaliśmy Pyzkę i Adaśka w plenerze i na dalekie dystanse :) I wygląda na to, że do 3 razy sztuka w tym przypadku się sprawdziło. Chyba nasze pociechy pomiarkowały, że nie damy za wygraną i stwierdziły, że zamiast się buntować czas pogodzić się z losem :P

Drugi weekend września spędziliśmy więc znów w naszym ulubionym Warszawskim Ogrodzie Zoologicznym. Pomni nauk i doświadczeń zaopatrzyliśmy się tym razem w dwa pojazdy i pewnie m.in. dlatego możemy uznać ten wypad za bardzo udany :)







Odczarowaliśmy pierwsze złe wrażenie, jakoby nie dało się opuścić miejsca zamieszkania w składzie 2+2. Owszem, wymaga to trochę pracy, praktyki i wysiłku, ale jest możliwe i może przynieść naprawdę dużo frajdy.
O kolejnych naszych sukcesach (czy ewentualnych porażkach) na polu rodzinnych wypraw na pewno przeczytacie na blogu ;P


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz