środa, 11 października 2017

Toniemy w pieluchach!

* wybaczcie temat dzisiejszego wpisu, ale "takie życie". Może komuś cośkolwiek to pomoże, albo choć pocieszy, że i u nas w pieluchach żadne tam fiołki...

Taka właśnie była moja pierwsza myśl, gdy zjechaliśmy do domu po kolejnych weekendowych zakupach na początku życia Adaśka, czyli jakieś 4 miesiące temu. Młody na "dzień dobry" dostał paskudnej wysypki od jednego rodzaju pieluch, więc po ich wyeliminowaniu używałam kilku marek na zmianę. Do tego dochodziły "pampki" dla Pyzki oraz pieluchomajty na noc... Nasz dom wyglądał trochę jak sklep albo jakiś magazyn! Jakbym obrabowała zaplecze Rossmanna... Zbiorcze opakowania wilgotnych chusteczek poprzeplatane hałdami toreb z pieluchami.   
Nie tak to sobie wyobrażałam...

PS. Żadna z marek nie płaci mi za reklamę :P
Dada i Babydream też jest na tapecie, tyle że akurat nie w kadrze...
W czasach tetry ten 'problem' rozwiązywał się trochę samoistnie, bo mokry kawał szmaty przy tyłku to raczej nic miłego. Dzieci nie chciały mokrej pupy, a mamy tony prania i odpieluchowanie gotowe!
A teraz?
Chociaż pranie i prasowanie pieluch nie jest już koniecznością jak kiedyś, to obowiązki 'pampersowe' również do przyjemnych nie należą (i trzepią dość po kieszeni :P). Za to kawał nasiąkniętej pieluchy dyndającej przy małej dupinie aż tak maluchom nie doskwiera. Zatem rozstanie z punktu widzenia małoletniego bywa trudniejsze i nie wydaje mu się być konieczne...

Miałam nadzieję, że nim powitamy na świecie Adaśka Pyzka pożegna się z pieluchami, przynajmniej w ciągu dnia. Niestety, samo się nie zrobi!
Owszem, słyszałam o przypadkach, że dziecko samo pewnego dnia zdecydowało, że kończy z pieluchami, nie wiem jednak czy chodziło tam o dzieci niespełna dwuletnie... W każdym razie Pyzka, choć dobrze wiedziała do czego służy nocnik, to nie widziała zupełnie potrzeby rozstania z pieluchą :(

Odpieluchowanie spędzało mi sen z powiek...  zapewne nie tylko mnie :P
Podobnie jak pożegnanie z butelką (u nas przeszło niezauważone) czy ze smoczkiem (tu już ciut gorzej, możecie przeczytać naszą historię tutaj) jest to moment bardzo stresujący nie tylko dla dzieci, ale, a może przede wszystkim (?), dla rodziców!
Ja zabierałam się do tego jak przysłowiowy "pies do jeża".
Kilka razy, gdy Pyzka odmówiła założenia pieluchy zostawiłam ją bez niej z nadzieją, że to TEN moment, że SAMA rezygnuje. Nakładałam najładniejsze majteczki z misiem i cierpliwie tłumaczyłam, że jest mądrą i dużą dziewczynką i całe to siuśkowe BLABLABLABLA...
Niestety, za każdym razem kończyło się to marnie, a ja odpuszczałam czekając lata i bardziej sprzyjających warunków... 
A później urodził się Adaś.
Nie miałam zupełnie głowy do odpieluchowania, no i chyba trudno mi się dziwić! Z drugiej strony jednak wiedziałam prawdę starą jak świat, że lato to najlepszy moment na takie przedsięwzięcie. Internety i ciocie "dobra rada" odradzały rozstanie z pieluchą w czasie powitania z nowym członkiem rodziny. I bądź tu człowieku mądry!
Byłam zupełnie skołowana, ale też dość miałam potykania się o worki z pieluchami tak nowymi, jak zużytymi! A tak przy okazji: wiecie ile waży worek zużytych pieluch? Myślałam, że nabawię się przepukliny targając z góry tę ekologiczną bombę średnio co drugi dzień!
  
Z pomocą przyszła mi mama, która towarzyszyła nam w pierwszych tygodniach życia Adasia. Miesiąc przed drugimi urodzinami Pyzy zdecydowaliśmy: zrzucamy dzienną pieluchę! I nie będę zgrywać tu bohaterki ani żadnej "Zosi Samosi" :) To właśnie moja mama początkowo wzięła na siebie ciężar "pilnowania" regularnych spotkań Pyzki z nocnikiem (Dzięki!). 
Ciepło i ładna pogoda sprzyjały nauce...
Pyzka ochoczo wystawiała tyłek pod krzaczek. Zaczęła nawet sprawnie komunikować potrzeby, wołając że zrobi "siku na mrówki" ;) Ubaw był z tego po pachy, bo tak jej się spodobało, że niektóre wyjścia na podwórko zmieniały się w stanie pod krzakiem. Rozochocona małymi sukcesami poszła nawet o krok dalej i życzyła sobie pozostałe potrzeby również załatwiać w "ogródkowy" sposób :P Istne szaleństwo!
Owszem, zdarzały nam się wpadki albo zbyt późne wołanie, ale generalnie byłam dobrej myśli. I nagle, po jakichś 6-ciu tygodniach coś się "skopsało". Mrówki już jej nie zachęcały, a mokre majty nie przeszkadzały :( Zaczęło się nagabywanie do wizyt w toalecie co jakieś 20 minut, by ograniczyć ilość prania. Bywało, że "nie miała czasu" żeby przysiąść na tronie, więc od niechcenia wpadała przelotem do WC, by po kilku minutach zmoczyć kolejne gatki. Nie bło łatwo, ale wiedziałam, że nie ma już odwrotu!
Nie daliśmy za wygraną.
W akcie desperacji kupiłam nawet mobilizujące "groszki", czyli lentilki. Pomysł mój własny, autorski. Tak, tej matki niedobrej, okrutnej, co to batoniki po kryjomu wyjada z "szafki grzechu", a dziecku czekolady nawet powąchać nie daje :P
Tak, wiem, że to cukier, ale "cel uświęca środki"...
Premiowaliśmy każde siusiu. Przez chwilę obawiałam się nawet czy odpieluchowywanie nie skończy się aby na fotelu dentystycznym, ale nieszczęśliwie i przy tej "mobilizacji" nastąpił regres, ratujący ząbki Pyzki.
W tej sytuacji wszyscy domownicy, "jak jeden mąż", zaczęli wołać "siusiu" i jeść czekoladowe groszki na potęgę licząc na zazdrość ze strony Pyzuli i tym samym jej powrót na "suchą ścieżkę" :P
Na spacerach robiłam swego rodzaju "wymianę". Dla wyrównania poziomu płynów, gdy Pyzka chciała pić, prosiłam, by najpierw zrobiła siusiu pod krzaczek, unikając tym sposobem spacerowych awarii.
Podziałało!
Aż za dobrze!
Na początku zamiast "siku" wołała "groszka"(w domu) :P lub "pić" (na dworze) :)
Tak czy siak wołała, przestała moczyć galoty i zrobiliśmy krok do przodu.
Kluczowe jednak w pomyślnym zakończeniu całego procesu okazało się...
...olanie (nie dosłowne, rzecz jasna) tematu z mojej strony.
Kiedy już Pyza wołała, że chce rzeczonego groszka mówiłam, że dostanie go jeśli zrobi siku. Kierowała więc swe kroki do toalety w wiadomym celu i prosiła, by jej pomóc. A ja wtedy... nie robiłam kompletnie nic! To znaczy robiłam milion innych szalenie "ważnych" rzeczy, jak np. ustawianie magnesów na lodówce... Cokolwiek, by móc powiedzieć "idź, idź, mamusia jest zajęta, zaraz do Ciebie dołączę...". Wiedziałam, że potrafi się rozebrać i zasiąść na tronie :) Po kliku dniach bez maminej pomocy przestała wołać "groszka". I tak musi ogarnąć temat sama, po co więc będzie strzępić język po próżnicy? Mówi więc pod nosem "siusiu" i leci do kibelka.
Czasem jeszcze przypomni sobie, że dostawała groszki i po wyjściu z toalety życzy sobie tej specyficznej "nagrody". I ją dostaje. Taka była umowa! Aż któregoś dnia całkiem zapomnimy, że jedliśmy kiedyś groszki "za siusiu" albo, aż groszki się skończą, bo mama poza batonikami i innymi słodkościami podjada kolorowe pastylki, gdy z elektronicznej niani dobiegają jedynie spokojne oddechy moich śpiących skrzatów.

I to nasza "historia" :)
Odpieluchowanie zajęło nam 3 miesiące.
Nie obyło się bez niespodzianek i mokrych podkładów w aucie - od początku całego przedsięwzięcia byliśmy na 100% bez pieluchy, bez wyjątków na lekarza, na drogę, czy na zakupy. Nie zabrakło także złośliwości z plamą pośrodku pokoju, która powstała podczas głębokiego spojrzenia mi w oczy "patrz mamusiu co teraz zrobię", na czele!
Zaliczyliśmy wszystko, ale najważniejsze, że mamy to już za sobą :D
...a kiedy już ogarnę Adasia w nocy, tj. nauczę go spać "od deski do deski", zacznę zarywać nocki wysadzając Pyzkę, by rozstać się z wyrobami pieluchopodobnymi definitywnie :D

1 komentarz:

  1. Też do tego tematu zabieralam się jak pies do jeża. Nie miałam pojęcia jak się do tego zabrać. Dla mnie to był jakiś kosmos. Kilka razy próbowałam "oswoić z nocnikiem", ale próby przyniosły efekt odwrotny od zamierzonego tzn.zamiast usmiechnietego dziecka siedzacego na nośniku i siusiajacego, miałam wrzeszczaca marude:/ pasowalam po 5 minutach. w końcu ustaliłam sobie datę, od której zacznę na serio odpieluchowywac.ponieważ 2 urodziny Krzysia wypadają w lutym, wydało mi się słabe zaczynać w zimie. Ostatecznie wybrałam majówkę. Krzyś miał 2 latka i 3 miesiące. Być może nie uwierzysz ale pożegnanie z pielucha zajelo mi...tydzień. Bez nerwów, stresu, ale na pewno z drobnymi "wpadkami". Nie było to takie 100%, bo zalane gacie jeszcze się zdarzały. Niemniej fakt nauczenia wołania i wytrzymania ze swoimi dwoma potrzebami trwał 7 dni:) a jak tego dokonałam? Zaczęłam jak Ty, nagrodami, ciągłym przypominaniem i biciem brawa. Ale zauważyłam, że temat siusiu na tapecie męczy Krzysia i denerwuje go. A więc opatulilam sofe, fotele i co tylko podkladami nieprzemakalnymi i totalnie olalam sprawę. To podzialalo. Zero presji, jedynie pochwała jeżeli się udało złapać siusiu. To naprawdę działa, bo mam porównanie co działo się u dziadków. Ciągle pytali go czy chce siusiu, czy na pewno nie i tam Krzyś zalewal gatki jeszcze długo po tym jak wyrzucilam wszystkie pampersy z domu;) pozdrawiam Agata

    OdpowiedzUsuń