środa, 27 września 2017

Dzień próby

Niektórym, a z pewnością tym bezdzietnym, wydawać się może, szczególnie przeglądając kolorowe strony 'dzieciowych' blogów, że bycie rodzicem to tylko pachnące bączki, motyle w brzuchu od każdego wyseplenionego "gugugu", niekończące się "śmiechy i chichy" przy, jakże rozwijających, zabawach edukacyjnych, które każde dziecko wprost U W I E L B I A no i ogólnie sama radość :D
I generalnie się z tym zgadzam :P
I zdecydowanie popieram takie spojrzenie na rodzicielstwo, bo w przeciwnym razie gatunek nasz byłby zagrożony... I sama patrzę na te różowsze strony, spychając gdzieś w otchłań niepamięci te chwile, w których czuję, że już dłużej nie wytrzymam. 
Tak, moje dzieci, jak zapewne każde, też potrafią doprowadzić mnie do skraju wytrzymałości!
Oczywiście, z racji wieku Pyzka jest tu zdecydowaną faworytką, choć i Adaśkowi na początku naszej znajomości zdarzało się mnie pokonać. 
Nie znasz dnia i godziny, kiedy dopadnie Cię "dzień próby"...
"Dzień próby", to dzień, kiedy moje pociechy po raz kolejny testują granice mojej cierpliwości, a w zasadzie granice tak w ogóle...
Klasycznie, jak z burzą prawie, nie przewidzisz, kiedy to nastąpi.
Dziś np. nic nie zapowiadało kłopotów! 
Wręcz przeciwnie. 
Wstałam 6:20 rześka jak skowronek, bo tylko raz w nocy podkarmiałam naszego księciunia. Nie, żebym wysypiała się do 6:20, nic z tych rzeczy! (Choć przed dziećmi nie spałam nigdy dłużej, bo szkoda dnia :P No, ale "co było, a nie jest..." ). Sama świadomość, że nasz syn wraca na rozsądną ścieżkę 'spanio-karmienia' dodała mi skrzydeł i w kategorii "wyśpiłam się" (jak mawia Pyzka) zaowocowała bonusowymi punktami. Tak podbudowana, zachęcona nieśmiałymi promieniami słońca, rozwiesiłam nocne pranie i ochoczo zabrałam się za zmiany pościeli (dobrą pogodę trzeba wykorzystać...). Tu nastąpiły pierwsze zgrzyty na linii mama-Pyzka. Przetrwałam wszystko z uśmiechem, wszak była dopiero 7, czyli  nadal pora na optymistyczne podśpiewywanie "to będzie dobry dzień". Mina nieco mi zrzedła przy bitwie nr 2 pt. "ubierz się". Pyzka umie ubrać się sama, ale jak na dwulatkę przystało, robi to tylko wówczas, gdy sama uważa to za stosowne... Ostatecznie postanowiła zejść na śniadanie z portkami w kolanach, no bo przecież "nie umie". Myślałam, że trudy schodów uświadomią jej, że spodnie na tyłku to lepszy pomysł, ale o dziwo, z kompletem ząbków dotarła do ostatniego, 15-ego stopnia i powitała Dziadka majtami na wierzchu. Dziadek ku jej zdziwieniu, nie okazał niestety entuzjazmu na ten widok i to przyczyniło się szczęśliwie do skompletowania reszty garderoby. 
Po śniadaniu zjedzonym w miłej, rodzinnej atmosferze, bez krzyków, jęków i prawie bez bałaganu, bo czymże jest pół kubka mleka wylanego na stolik... wróciłyśmy na górę, by oddawać się radosnej, beztroskiej zabawie...
No i się zaczęło!

(przepraszam! dalsza treść może zawierać wulgaryzmy)


O-rzesz-k***a-ja-pie**le...
"Another day in paradise"! 
Adaś nie mógł zasnąć, bawić się nie chciał, na brzuchu nie chciał, na plecach nie chciał, na rękach nie chciał, w łóżeczku nie chciał, pod karuzelką nie chciał....Aaaaaa... Dostał kontrastową książeczkę, która "wzbudzała go najmniej" i kwęczył sobie pod nosem, zerkając raz po raz w stronę mojego małego Picasso. Ja tymczasem pilnowałam Pyzki, by nie ozdobiła ścian czy podłóg farbami czy kredkami. Malowaniu farbkami towarzyszyło wprawdzie rozlanie wody na podłogę, ale zachowałam zimną krew, z uśmiechem na ustach wytarłam kałużę z podłogi i nawet dolałam wody żebyśmy dalej mogły się bawić. W tym czasie Adaś coraz głośniej zawodził, więc w końcu zdecydowałam, że idziemy na spacer. No niestety Asia miała inny plan. Po wyczerpaniu wszystkich książeczkowych naklejek i mini-awanturze oraz tańcach w tak zwanym międzyczasie, udało mi się przekonać ją do wyjścia. Całe szczęście, przecież pościel musiałam rozwiesić!  Miałam też nadzieję, że Adaś przytnie komarka w wózku i przez chwilę posłuchamy śpiewu ptaków... 

Na podwórku, nim zabrałam się za wieszanie prania, włączyłam Pyzie jej ulubioną piosenkę na telefonie, z nadzieją, że posiedzi grzecznie na fotelu...
(ostrzegam, zaraźliwe):
Uwielbiamy niedźwiedzie z książki Przemysława Wechterowicza "Proszę mnie przytulić" <3 Kiedy Pan Mąż odnalazł na kanale Puls 2 animowany serial wyprodukowany na podstawie książki nie mogliśmy powstrzymać się przed oglądaniem! Cudne :D Polecam!!! 

Po tym krótkim teledysku rozpętało się piekło pt. "chcę warzywaaaaaaa".
Czy jestem najgorszą z matek, która nie podaje dziecku warzyw?
Chciałabym... ;P
Historia z warzywami jest niestety straszniejsza! 
Otóż, kiedyś Pyzka widziała teledysk z miśkami na komputerze i, jak to uprzejmy YouTube ma w zwyczaju, po zakończeniu w/w filmiku samoistnie wyświetliło jej się.... co?! 
Cholerny "Hymn świeżaków"...
(tak, jest coś takiego! uprzedzam każdego kto to wyszuka, że ogląda na własną odpowiedzialność...)
Kiedy więc obejrzała misie w jej małej główce otworzyła się szufladka ze świeżakiem i jak nie zacznie się drzeć "chcę warzywa". No więc krzyczała się na całą wieś, jeśli nie gminę, że ona "chce warzywa". Myślę sobie "ludzie słyszą". Eeee...zaraz, zaraz... jacy ludzie ? :P Ufff, całe szczęście, że sąsiedzi są tu tylko sezonowi! A z drugiej strony: co mnie to obchodzi co pomyślą?! Tu się dzieje życie!... Stoimy zatem na ogródku, ja kręcę przecząco głową, a Pyzka krzyczy "kcem warzywa"... Nawet przez chwilę było to trochę zabawne i zaproponowałam byśmy poszły na grządki do Dziadka po warzywa, ale chyba nie załapała żarciku. Także tego... Darła się i ryczała, w końcu rzucała na ziemię (tak, tak, jak normalny (?) dwulatek :P) i szarpała wózek ze śpiącym (szok, że przy tych dźwiękach, ale jednak...) Adasiem. Na koniec zerwała z siebie płaszcz krzycząc "mamusia, choć do domku, kcem warzywa", ale nie dałam za wygraną... Omal nie wykipiałam, a żeby się opanować i nie krzyczeć "a ja owoceeee" czy coś równie głupiego, biegałam wokół ogródkowej naszej choinki, a ona za mną. Zdecydowałam: żadnych warzyw!! :P Przetrwałyśmy! Wybiegałyśmy tę złość, rozmówiłyśmy się, mokre od potu i łez ruszyłyśmy na spacer
Nie zaszłyśmy jednak daleko. Pyzka postanowiła odwiedzić Ciocię i nie szło jej wytłumaczyć, że nikogo nie ma! Uparła się, że otworzymy bramę i pójdziemy do Cioci. W końcu zawisła na bramie, bo ona chce wejść. Mało! Wzięła nasze klucze i próbowała otworzyć kłódkę. Motała się i kombinowała zawodząc i jęcząc, nie przyjmując do wiadomości, że nikogo nie ma i klucza też nie ma :( 
No to spaceru miałam aż za wiele!
Wróciłyśmy do domu na zupę. 
Adaś dostał marchewkę, a Pyzka zupę. 
Głupia ja! Sobie też zupę zagrzałam... 
Niestety, skoro karmiłam Adasia to córkę też musiałam, bo "mała jestem". Po 15 minutach sztafety obiadowej na 3 łyżki, upieprzona dokładnie na zielono kremem z porów, spocona jak mysz i wkurzona pod niebo, a także głodna, zaprosiłam kochane moje dzieci by położyć je na poobiedni spoczynek. Adaś zaczął się już upominać o swoją porcję mleka, więc Pyzkę wysłałam samą przodem, do łazienki. Wpadła na górę i schowała się w namiocie. W końcu, po kilku minutach, gdy już karmiłam młodego, poszła do toalety i wróciła z gaciami w kolanach (czyli po sikaniu (?)). Sama wyjęła sobie strój do spania, przebrała się i położyła na drzemkę ze wszystkimi misiami. Ja w tym czasie żyłam pełnią mojego macierzyństwa, tj. karmiłam, ciesząc się w duchu, że córka sama się przebrała, i że już za kilka minut dostąpię błogiej ciszy. Gdy rozanielone moje dziecię odpadło od piersi ukazując mi przesłodką, zalaną mlekiem buzię zabrałam się za posprzątanie porozrzucanych galotów i spodni. Okazało się, że odzież jest porządnie mokra. Pomyślałam, że nasze dziecko rezolutne pewnie znów chciało samo wylać zawartość nocnika do sedesu i zalało się dokumentnie. Na samą myśl omal nie rozerwałam ze wściekłości mokrych gaci. Powstrzymałam się! Przecież chciała dobrze... Jednak w łazience nie było śladów po takowej operacji (zwykle cała podłoga do mycia, dywaniki do prania, a sedes suchy). Nic a nic. Wyszłam więc i pytam najspokojniej jak potrafię, czemu gacie i portki są mokre? W myślach karmię się wciąż nadzieją, że może nie zdążyła się rozebrać nad nocnikiem (bywa...). No, ale nie! To nie ta bajka! Bo nasza latorośl, pękając wprost z dumy oświadczyła, że zerżnęła się w gacie w samym środku pieprzonego namiotu. Pytam czy żartuje, macając w tej samej chwili namiot, bo na pierwszy rzut oka śladu nie ma. Ale już na drugi... 
No-rzesz-k*!#$%^*&!$#@%$@  
Jednak to prawda! Poszło... na matę namiotową (z wypełnieniem, a jakże!), miśka, lalkę z wełny wypchaną runem owczym (!!!), rogala-kojec do spania i dwie poduszki! Wszystko oczywiście przeleciało również na podłogę oraz nową (2 tyg.) wykładzinę. Nie, żebym rozwiesiła przed spacerem, w jakże dramatycznych okolicznościach, drugie pranie...
No i tak dobrnęliśmy do godziny 13.
Teraz, gdy to piszę jest 13.20, a oni nadal nie śpią. 
Adasiek co chwilę gubi smoczek i jęczy, bo nie mogąc go znaleźć zagryza paluchem, a siostra oczywiście mu nie pomaga, bo śpiewa w łóżku pod nosem 'Papużkę', choć w akcie desperacji już dwa razy groziłam, że zalepię jej buzię plastrem (po minie i głośności śpiewu wnoszę, że wie że żartuję... Do tego robi to tak słodko, że chociaż jestem na krawędzi, gdzieś między krzykiem rozpaczy, a śmiechem przez łzy, mam ochotę poprosić, by zrobiła to jeszcze raz ;P

* * *

13:30
Śpią!!!
Padam na twarz, a zamiast upragnionej ciszy za głową buczy mi pralka z cholernymi, zaszczanymi poduchami! I jak to później rozwiesić, by znów nie paść ofiarą 'warzyw'? na samą myśl mam gęsią skórę...

* * *

Zjadłam 3 ptasie mleczka, 4 wafle ryżowe (dietetycznie?), 2 (albo 3...) kawałki szarlotki, garść rodzynek i parę (no dobra, paręnaście) wafli a'la andruty i trochę mi lepiej, ale też gorzej, bo nie ma chipsów, a to one pomagają mi najbardziej! 
Tak, wiem, to dużo cukru! 
Ale...
Jeśli nie przeżyłaś/-łeś nigdy takiego "dnia próby" - nie oceniaj! A jeśli masz to już za sobą to wiesz, że zbieram siły na to, co spotka mnie po drzemce... i pocieszam za to, co było przed...  :P 

* * *

Nie może być ciągle "różowo", bo któż doceniałby wówczas te dobre chwile? :D
Czasem musi boleć... "ponoć jak boli to czujesz, że żyjesz"...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz