poniedziałek, 13 lutego 2017

Trudne czy nietrudne dorastanie

Nie było mnie tu pełne dwa tygodnie, choć ferie trwały tylko jeden :P
Spieszę zatem z wyjaśnieniem gdzie też się podziałam...

Wypoczynek u mamy, jak to "wolne", minął bardzo szybko i intensywnie. Ledwie starczyło nam czasu na nadrobienie towarzyskich zaległości! Pyzulka zapoznała się z młodszymi kolegami, których, ku mojej uciesze, nazywała "dzidzi" i próbowała poić czy głaskać, nie zaś, jak się obawiałam, tłuc klockami po głowie i wyrywać smoczek :) 
Cieszę się podwójnie, bo zakupiłam to, co sobie zaplanowałam i wszystko, w paczuszkach, zdążyło dotrzeć na czas nim ewakuowałam się z rejonu ucywilizowanego, który posiada magiczny punkt "Paczka w Ruch" :D
Trzecia moja uciecha to fakt, że te ferie były ostatnimi "przymusowymi" :) Teraz, jeśli zechcę odwiedzić moją mamę i u niej pomieszkać (a z pewnością nie raz mi się to zdarzy), nie będzie to spowodowane totalnym bałaganem w naszym domu, bo udało nam się ostatecznie zakończyć współpracę z ostatnią ekipą :) O tym będzie w innym poście... Tu napiszę tylko:  "UFFFFFFFFFFFFFFFF"

Czemu zatem, skoro do normalności wróciłyśmy już tydzień temu, tak długo milczałam na blogu?
Nie, to nie przez konieczność porządków.
I cale też nie dlatego, że nie mam o czym napisać (nadal jestem "winna" posta o ostatniej wycieczce we Francji... tragedia!).
Powód był zupełnie inny...
Mianowicie: dorastałyśmy :)

Długo, bardzo długo nosiłam się z zamiarem zrobienia tego, na co w końcu zdobyłam się dokładnie 5 lutego o 20. Niestety, wcześniej nic się "nie składało"... 
A to zęby szły, a to goście przyjechali z wizytą, a to my przyjechaliśmy do Polski na wakacje...
Później były loty samolotem, a jeszcze później jakieś podłe choróbsko, no i znów ząbkowanie...
W końcu się przeprowadziliśmy. A razem z przeprowadzką znów nastał "zły czas". Bo to stres, nowe miejsce, nowe łóżko, nowe życie, więc warto by zachować coś starego, co uspokoi, wyciszy, ukoi malutkie, ale wielkie nerwy i strachy... Kiedy już się zadomowiłyśmy okazało się, że czekają nas "przymusowe ferie". Wtedy właśnie stwierdziłam, że dobry czas może nigdy nie nadejść!
I co wtedy?!
Czy SMOCZEK zostanie z nami na zawsze?!
Ze zgrozą patrzyłam we Francji na całkiem już spore dzieciaki wyjmujące "mońka" jedynie na czas picia czy gryzienia posiłku. Pyzce pozwoliłam jedynie na korzystanie z tego sprzętu do snu, a mimo to czułam, że ta więź jest zbyt silna... Przez chwilę żałowałam nawet, że zapoznałam ją z tym "przyjacielem". Nie ma jednak co "płakać nad rozlanym mlekiem", a z resztą, perspektywa bycia żywym smoczkiem wcale nie jawi mi się lepiej :P
18 miesięcy to może nie jest jakoś strasznie dużo jak na 'smoczkujące' do snu dziecko, ale w obliczu nowych wyzwań jakie szykujemy Pyzce i sobie w najbliższym czasie zdecydowaliśmy, że koniec z byciem "dzidzi", od teraz będzie "dużą dziewczynką". Postanowiłam cisnąć w kąt wszelkie porady psychologów o odpowiednim momencie i po prostu spróbować :)

Jak to zrobić?
Jak pozbyć się smoczka.
Jak oduczyć?
Jak przetrwać?
Zapytałam oczywiście mamy i internetu :P
Mama miała świetną radę, ale jak dla mnie za dużo było w niej ryzyka :)
Jak to było u nas, u mnie? Gdy urodziła się moja młodsza siostra, mama powiedziała mi, że jestem duża, a to jest dzidziuś, a smoczki są tylko dla dzidziusiów... No i się udało :D Z dnia na dzień, w zasadzie prosto z buzi, jak go oddałam tak już go nie wzięłam. Brawo ja! Wierzę oczywiście, że moje dziecko jest fantastyczne, inteligentne, najpiękniejsze i wszystkie inne "naj", ale zawsze gdzieś z tyłu głowy miałabym ten nerw "a co, jeśli się nie uda?" Będzie rwała dzidziusiowi z buzi smoka z piskiem? Słaba wizja...
Co zaś radzą 'internety'?
Pomysłów tyle ile rodziców :)
Pocięcie gumy, oddanie obcemu dziecku na mieście, wysmarowanie czymś niedobrym jak cytryna czy musztarda, wyrzucenie do kosza z pełnymi honorami ('pożegnanie'), zgubienie.
Po przeanalizowaniu wszelkich możliwości stwierdziłam, że odcięta końcówka, przy całym spokoju Pyzki, doprowadziłaby moją córkę na skraj furii i histerii, i prędzej zjadłaby jego resztki niż bez niego zasnęła. Choć Pan Mąż optował za opcją "czegoś niesmacznego" odrzuciłam również ten pomysł, bo dobrze znam jej determinację kulinarną :) Myślę, że płakałaby i zlizywała musztardę do skutku, tak jak je zbyt gorące ziemniaki, bo je uwielbia i choć mówi, że gorące i krzywi buzię to sięga po kolejny kęs. Oddanie na mieście nie wchodziło w grę z braku miasta, ludzi i dzieci :P (choć to nie do końca prawda... ale o tym kiedy indziej :) ).
Co zatem wybraliśmy?

Nasz smoczek 'się zapomniał'!
Tak po prostu 'został u babci', na feriach...
Po powrocie od mamy, a celowo nie przyjechaliśmy na sam wieczór, zgromadziłam wszelkie "dydole" (mamy na to też sto innych głupich nazw, żeby nie wymieniać jego imienia :P) w jednym, nieosiągalnym dla Pyzki miejscu. Gdy wieczorne rytuały dobiegły końca, a Pan Mąż tulił nad łóżeczkiem nasze pachnące dziecię spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo po czym wrzuciliśmy ją do łóżka i zwialiśmy...
Nieee...
Oczywiście żartuję ;P
Odśpiewaliśmy kołysankę jak zwykle, kładąc Pyzkę do łóżka. Owszem, oglądała się kiedy podam jej 'kumpla od spania'. Skoro jednak ta chwila nie nastąpiła zaczęła na własną rękę przegrzebywać łóżeczko, kołderkę, misie i inne tekstylia, powtarzając przy tym w kółko "nie ma, nie ma". Patrzyliśmy to na nią, to na siebie z mianami "co dalej". W końcu Pan Mąż się odważył... Gdy kołysanka dobiegła końca powiedział "został u Babci", a Pzyka swoje "nie ma?". Była to klasyczna rozmowa jak z przysłowiową "d**ą w nocy":
- Nie ma?
- Nie ma. Został u Babci.
- Baba nie ma?
- Zapomnieliśmy, został u Babci i Dziadka.
- Elaelaelaelaela?
- Tak, został u cioci Eli.
- Nie ma. Baba. Dziadzia. Elaelalela.
- Tak kochanie, zapomnieliśmy.
Zostałam z nią w pokoju, by czytać bajeczki, a ona oswajała się z nową sytuacją... Ledwo opanowywałam mój chichot, bo dobre 10 minut klepała w kółko "babababababa" "dziadziadziadzia" "niemaniema" :D W końcu wtuliła się w misia i spokojnie zasnęła. Nie trwało to nawet 30 minut, a ja byłam w takim szoku, że aż sprawdzałam czy żyje!
I tak to wprowadziliśmy Pyzkę w dorastanie :P
O dziwo bez tragedii! 
Może nastawiłam się na najgorsze i dzięki temu przetrwałam? Sama nie wiem... Na pewno wieczory były lepsze, choć znów 'wróciliśmy' do jej pokoju, gdy dotychczas zasypiała tam sama. Teraz znów 'wychodzimy' i idzie nam nie najgorzej :)
Co zaś się tyczy drzemek poobiednich to po dwóch dniach miałam ochotę urwać sobie głowę... Uwierzcie, że "czego pragniesz daj mi znać, ja Ci wszytko mogę dać" to nie było czcze gadanie! Byłam gotowa na wszystko :P 
A wszystko było na nic...
Na pierwszą zasypiałyśmy 2,5 godziny! Na kolejną 2... Po takich dniach padałam wieczorem wykończona nie mniej niż ona. I tu docieramy do przyczyny mej absencji na blogu. Przerwy drzemkowej na pisanie zwyczajnie nie było. Kiedy jednak w końcu się pojawiała to ja też musiałam odpocząć. Wieczorami natomiast zasypiałam w fotelu z Baśniami Andersena w ręku, by pan Mąż wyrwał mnie z tego letargu dopiero gdy już cała dobrze zdrętwiałam.
W owym czasie jak najbardziej w mocy było także "obudź ją a urwę Ci twarz" :D
To wszystko jednak już za nami :)

Choć minął dopiero tydzień mogę dziś ogłosić, że się 'odsmoczkowaliśmy'. 
Na słowo "smoczek", chociaż nadal, profilaktycznie, go nie nadużywamy, Pyzka nie reaguje szperaniem po kątach... Byliśmy też u Babci i Dziadka, i to z nocowaniem! Trochę się zastanawiałam nad tym, czy nie będzie urządzać tam poszukiwań, ale wygląda na to, że już zapomniała, bo nic takiego nie miało miejsca, a nawet tam, pod nieswoim sufitem, przyzwoicie zasnęła :) 
Dziś, po 7 dniach, nasza córka zasnęła po obiedzie sama, w swoim łóżku, w swoim pokoju, bez smoczka, bez płaczu, bez nawoływania (klasyka: piciu, sisiu, buzi...) :D 


Nie było tak źle...
"Nie taki diabeł straszny..." :)
Jestem gotowa na kolejne wyzwania :)
Jaki plan na najbliższy czas?
Idziemy za ciosem...
Wiosno - przybywaj! 
Pielucho - żegnaj!

Trzymajcie kciuki :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz