poniedziałek, 30 stycznia 2017

Ferie

Jeszcze dobrze nie dotarło do mnie, że jesteśmy już "w domu" i "na stałe", a już znów się wyprowadziłam :P  Tym razem tylko na chwilę, jak to sobie żartuję, "na zimowisko", ale jednak, kolejny tydzień poza domem... 
Nie, nie znaczy to wcale, że śmigamy na sankach i nartach w jakimś zimowym kurorcie.
Nie, nie wdychamy także jodu, co zwykliśmy mieć w zwyczaju przed wyjazdem do Francji o tej porze roku (wszystkie wspólne z Panem Mężem sylwestry spędzaliśmy na polskim wybrzeżu)...
Nie, nie jesteśmy także w Ciechocinku, Włocławku ani nawet w Nałęczowie czy innym pięknym uzdrowisku.
Z grubsza przecież wszystkie te atrakcje (mikro górka do sanek, względnie świeże powietrze i łono natury, cisze i spokój) mamy u siebie na co dzień! 
Z naszej samotni, z naszego środku lasu, z naszego "końca świata" przyjechałyśmy z Pyzką do moich rodziców :) Zatem, można rzec, że są to ferie w metropolii. I mimo, że tu śnieg się już rozpuścił i nie ma szans na sanki nawet na podwórku (bo u nas, na wsi, to pewnie jeszcze do marca będzie można pośmigać :P) wcale się nie nudzimy :) Grafik mamy napięty, że ho ho!
Mamy tylko tydzień na skorzystanie ze wszystkich uciech jakie niesie za sobą mieszkanie w mieście, więc już od rana biegałyśmy dziś z Pyzką między placami zabaw, a sklepami, bo ani jednych ani drugich u nas nie uświadczysz! Teraz nawet wyjście do Lidla po pieluchy to rozrywka i nie wiem kto ubawił się lepiej :P 
Jak to jednak na feriach, jest też czas na błogi odpoczynek i mam go właśnie teraz :D
I w zasadzie nie powinien on różnić się niczym od tego, jak relaksuję się w domu, gdy Pyzka wychrapuje swoją poobiednią drzemkę, a jednak właśnie teraz czuję, że są ferie...
Czemu?
A temu, że nic nie muszę...
W domu oczywiście też nie, nic mnie nie goni, nikt nade mną nie stoi, a jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy jest jakieś pranie do poskładania, jakieś naczynia do umycia, zupa do ugotowania albo wredny (jak to kot) kot kurzu, który podstępnie wychyla się na mnie zza szafy własnie wtedy, gdy niosę sobie do mojej oazy spokoju świeżo zaparzoną herbatkę (i tajemnicą na zawsze już pozostanie skąd się one lęgną!). Wówczas spokój tej cudownej chwili zostaje zaburzony bezpowrotnie... Czasem też olewam głosy z tyłu głowy, ale wtedy muszę liczyć się z wyrzutami sumienia, że po raz kolejny przebimbałam tyle cennych minut ;/ Ciągle "coś"!
A tutaj?
Nic podobnego!
Prania nie robię, obiad już ugotowany (jak w porządnym ośrodku wczasowym... Kocham Cię MAMO! <3), koty nie moje, a ja cudzych zwierząt nie tykam :P
Błogie lenistwo!
No może prawie...
Zagrzałam mleko na ciepłe kakao, świeżą bułkę przesmarowałam najprawdziwszym, tak wytęsknionym, masłem, ułożyłam na niej biały jak śnieg, najtłustszy z tłustych, twaróg i pokryłam go cienką warstwą malinowego dżemu... Perfekcyjne drugie śniadanie jedzone nieśpiesznie pośród błogiej ciszy :) Czy można chcieć czegoś więcej ? 
Tak!
Chciałabym, żeby ta idealna kanapka nie wypadła mi z dłoni w momencie, w którym pierwszy raz podniosłam ją do ust, i żeby nie upadła dżemem w dół wprost na stół...
Także tego...zdjęcia idealnego drugiego śniadania nie będzie :P
Zanim jednak kakao zdążyło wystygnąć pozbierałam zwłoki mojego posiłku i zjadłam to co z niego zostało... A kiedy już skończę z blogiem na dziś zapiorę obrus, który siedzi mi teraz z tyłu łowy i nie daje spokoju na feriach!
Z małych radości: szczęście w nieszczęściu, że dżem upadł tylko na obrus, a nie ozdobił czytanej akurat książki :D
Wracam zatem do lektury...
Miłego dnia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz