Powrót do Polski, do DOMU, do rodziny, przyjaciół znajomych...
Do wszystkiego co znamy i kochamy!
Powinien być zatem szczęśliwy, wspaniały, wyczekiwany z utęsknieniem...
Mi tymczasem towarzyszyły strach i niepewność.
Nie, nawet nie przed tym jak to będzie TU znowu żyć, ale przed tym jak to będzie się TU dostać.
Zastanawiacie się, jak nam się wracało?
Spieszę z opowieścią mrożącą krew w żyłach!
Choć minął już miesiąc i tydzień nadal mam dreszcze na samo wspomnienie!
To był koszmar.
KOSZMAR!
Pierwszy raz musiałam pokonać trasę przelotu z Marsylii do Warszawy sama z Pyzką. Podobno to ja miałam lepiej, bo Pan Mąż musiał spędzić 2 dni w naszej czerwonej strzale, by cały nasz dobytek zwieźć do Polski. Podobno... A jak było naprawdę każdy z Was będzie mógł ocenić sam po przeczytaniu tego wpisu.
Dwa loty...
Dwa starty...
Dwa lądowania...
Ponad 6 godzin na przesiadkę w Brukseli...
Dwie mega walizki (na szczęście nadane na bagaż, więc obchodziły mnie dopiero na Okęciu), które szczęśliwie Pan Mąż pomógł mi odprawić :) I tu niestety jego rola w mojej podróży się kończyła. Nie mógł pójść ze mną dalej i musiałam radzić sobie sama :(
Dwuczęściowy wózek, w którym Pyza ledwo się mieściła, torba z bagażem podręcznym dla dziecka (czyt. wielkości małego czołgu), plecak, kocyk, kurteczka, podróżny koń (przytulanka, którą gubiłam i po którą wracałam się jakieś srylion razy w ciągu całego dnia), pielucha (czyt. przytulanka), smoczek. Cały ten majdan na mojej głowie :(
Ale nie ma "zmiłuj" - komu w drogę temu buty...
Kontrola bagażu podręcznego, rozłożenie wózka na części pierwsze, sprawdzenie całej naszej podróżnej wałówki i... już byłam wykończona, a była dopiero 5 rano! Oszczędzili mi zdejmowania butów - dzięki! :D Niestety, przy okazji kontroli "kosza piknikowego" uwadze Pyzki nie umknęła butla z mlekiem... Pierwszy ZONK - śniadanie o 5 rano... Pierwszy strach: co ja z nią zrobię w samolocie?! Miała zjeść i zasnąć... Cóż, zjadła jeszcze na lotnisku, a do startu o 6:30 zdążyłam już 2 razy ją przewijać (szkoda, że nie wzięłam nocnika...). Wejście do samolotu miałam dobrze przemyślane :) Niestety, wózek postanowił się nie składać, a Pyzka jak na złość nie chciała tym razem trzymać się maminej nogi. Z pomocą przyszedł mi jakiś pasażer, który przytrzymał ją za rękawek, gdy siłowałam się z tym plastikowym truchłem. Bóg zapłać dobry człowieku! Wsiadłyśmy. Udało nam się nawet zamienić miejsca, by mieć dla siebie więcej przestrzeni. Zapowiadało się nieźle... Było jeszcze ciemno, gdy samolot oderwał się od ziemi. Pyzka zachęcona do obserwacji lotniskowych światełek zasnęła nim stewardesy zakończyły swoje wymachy ramionami. To będzie dobry dzień - pomyślałam. Tiaaa... i to by było na tyle z pozytywów, bo zanim ja zdążyłam przymknąć oko moje dziecię już się obudziło. Rozpoczęłam więc walkę o utrzymanie ją na siedzeniach do końca lotu, co przy tak ciekawskim człowieczku graniczyło z cudem. Z plusów mogę wymienić, że przynajmniej była cicho :) Zapobiegliwie spakowałam w podręczny (cholera! co za nazwa?! w życiu bym tego pod rękę nie zmieściła!! Ledwo to targałam...) bagaż zapas książeczek, które zawsze najlepiej zajmują Pyzkę. Miałam też na tę okazję coś specjalnego, a mianowicie trzy nowe pozycje w naszej domowej biblioteczce, które Dziadek dostarczył nam na podróż. Dziadkowi dzięki! :D Zagłębiłyśmy się więc w lekturze "Franklina" i w końcu, ok. 8.40 czasu polskiego, wylądowałyśmy w Brukseli.
Wiedziałam, że nie mam do czego się spieszyć... No, może poza autobusem, który wywiózł nas z płyty lotniska. Wolę wychodzić do rękawa, ale tym razem nawet się ucieszyłam, całkiem jak głupia :P Łatwiej wyjść wprost na lotnisko niż tarabanić się ze wszystkim po schodach, a potem z wózkiem do autokaru, ale każda wypełniona czymkolwiek minuta była dla mnie na wagę złota! Tak czy siak, nie miałam pojęcia co zrobić z pozostałymi 6-cioma godzinami.
Oczywiście, miałam w planie niespieszne spacery do toalety, regularną zmianę pieluch, a nawet posiłek, co jednak nadal nie dawało mi nadziei na przeminięcie tego czasu niepostrzeżenie :( Jedyną deską ratunku wydawał mi się plac zabaw dla dzieci, odkryty przez nas na tymże lotnisku przy okazji wakacyjnych lotów. Tam musiałabym się martwić jedynie o to, by nie zasnąć :) Jakaż "radość" ogarnęła mnie, gdy okazało się, że zmartwienie to samo się rozwiązało. Mianowicie, plac zabaw znajduje się na terenie skąd wylatują pasażerowie do Afryki i Ameryki. A skoro tak, to wymagają oni specjalnych kontroli, a co za tym idzie wydzielonej strefy. I tym sposobem na mojej drodze do szczęśliwości napotkałam niepokonywalne dla mnie, z moimi biletami, bramki i strażników, którzy zawrócili mnie wprost do otchłani rozpaczy... Gdzież mogłam się podziać?! Gdy tylko znalazłam jakieś spokojniejsze miejsce, w którym mogłam uwolnić Pyzkę z siedzenia w zbyt ciasnym foteliku samochodowym (nasz "wózek" na tę podróż) za chwilę okazywało się, że jest to bramka na jakiś tam lot i wokół mnie zaczynali się gromadzić ludzie. Takie warunki nie sprzyjały rozbijaniu obozowiska, zatem zbierałam nasz kramik i dreptałam biwakować gdzieś indziej. Każda taka przeprowadzka przyprawiała mnie o palpitację serca z powodu naszej "super-bryki", bo drżałam o to, czy przetrwa do końca podróży. Parasolkowe kółka musiały wytrzymać pełny koszyk zakupowy (kurtki, kocyki, misie, picie....sto rzeczy "na już"), zamontowany na ścisk pod fotelikiem samochodowym tobół zwany bagażem podręcznym, tenże fotelik, a w nim Pyzkę (blisko 12 kg słodkiego ciężaru). Po jakichś dwóch godzinach naszego koczowniczego życia, 5-ciu wizytach w kibelku, obejrzeniu wszystkich reklam na bramkowych telewizorkach, 4-ech batonikach muesli (słodkości na stres! ...ale chociaż "zdrowotne" :P) miałam serdecznie dość. Pyzka lała się przez ręce. Obudzona w środku nocy, nie spała całą drogę na lotnisko, a i podczas pierwszego lotu jedynie kilkanaście minut marudziła jak szalona... Musiałam ją uśpić! Tylko jak?! Owszem, zasypia w wózku, ale fotelik to nie wózek! Ruszyłam na spacer mrucząc wszystkie znane światu kołysanki i modląc się w duchu o choć pół godzinki snu (najlepiej dla nas obu :P). Krążyłam po piętrze wokół wind i ruchomych schodów, a krok w krok za mną podążał gość myjący podłogi samochodzikiem. Widziałam w jego oczach jak bierze go cholera na te moje spacery i małe, wózkowe kółeczka, aż w końcu nasze spojrzenia się spotkały... Chyba też ma dzieci! Nawet się uśmiechnął i pojechał myć inny korytarz a ja telepałam się dalej. Kiedy już kończyły mi się nogi Pyzka w końcu zasnęła :D I co teraz?! Gdzie się schować by kolejne wezwania spóźnionych pasażerów nie wyrwały jej ze snu?! Usiadłam w lotniskowej kawiarni, zamówiłam herbatę, osłoniłam łupinkę z moim skarbem i postanowiłam ukoić swe nerwy kolejnym batonikiem. Nim upiłam trzeci łyk herbaty z wózka rozległ się przeraźliwy krzyk... Pozamiatane!
Wiedziałam, że nie mam do czego się spieszyć... No, może poza autobusem, który wywiózł nas z płyty lotniska. Wolę wychodzić do rękawa, ale tym razem nawet się ucieszyłam, całkiem jak głupia :P Łatwiej wyjść wprost na lotnisko niż tarabanić się ze wszystkim po schodach, a potem z wózkiem do autokaru, ale każda wypełniona czymkolwiek minuta była dla mnie na wagę złota! Tak czy siak, nie miałam pojęcia co zrobić z pozostałymi 6-cioma godzinami.
Oczywiście, miałam w planie niespieszne spacery do toalety, regularną zmianę pieluch, a nawet posiłek, co jednak nadal nie dawało mi nadziei na przeminięcie tego czasu niepostrzeżenie :( Jedyną deską ratunku wydawał mi się plac zabaw dla dzieci, odkryty przez nas na tymże lotnisku przy okazji wakacyjnych lotów. Tam musiałabym się martwić jedynie o to, by nie zasnąć :) Jakaż "radość" ogarnęła mnie, gdy okazało się, że zmartwienie to samo się rozwiązało. Mianowicie, plac zabaw znajduje się na terenie skąd wylatują pasażerowie do Afryki i Ameryki. A skoro tak, to wymagają oni specjalnych kontroli, a co za tym idzie wydzielonej strefy. I tym sposobem na mojej drodze do szczęśliwości napotkałam niepokonywalne dla mnie, z moimi biletami, bramki i strażników, którzy zawrócili mnie wprost do otchłani rozpaczy... Gdzież mogłam się podziać?! Gdy tylko znalazłam jakieś spokojniejsze miejsce, w którym mogłam uwolnić Pyzkę z siedzenia w zbyt ciasnym foteliku samochodowym (nasz "wózek" na tę podróż) za chwilę okazywało się, że jest to bramka na jakiś tam lot i wokół mnie zaczynali się gromadzić ludzie. Takie warunki nie sprzyjały rozbijaniu obozowiska, zatem zbierałam nasz kramik i dreptałam biwakować gdzieś indziej. Każda taka przeprowadzka przyprawiała mnie o palpitację serca z powodu naszej "super-bryki", bo drżałam o to, czy przetrwa do końca podróży. Parasolkowe kółka musiały wytrzymać pełny koszyk zakupowy (kurtki, kocyki, misie, picie....sto rzeczy "na już"), zamontowany na ścisk pod fotelikiem samochodowym tobół zwany bagażem podręcznym, tenże fotelik, a w nim Pyzkę (blisko 12 kg słodkiego ciężaru). Po jakichś dwóch godzinach naszego koczowniczego życia, 5-ciu wizytach w kibelku, obejrzeniu wszystkich reklam na bramkowych telewizorkach, 4-ech batonikach muesli (słodkości na stres! ...ale chociaż "zdrowotne" :P) miałam serdecznie dość. Pyzka lała się przez ręce. Obudzona w środku nocy, nie spała całą drogę na lotnisko, a i podczas pierwszego lotu jedynie kilkanaście minut marudziła jak szalona... Musiałam ją uśpić! Tylko jak?! Owszem, zasypia w wózku, ale fotelik to nie wózek! Ruszyłam na spacer mrucząc wszystkie znane światu kołysanki i modląc się w duchu o choć pół godzinki snu (najlepiej dla nas obu :P). Krążyłam po piętrze wokół wind i ruchomych schodów, a krok w krok za mną podążał gość myjący podłogi samochodzikiem. Widziałam w jego oczach jak bierze go cholera na te moje spacery i małe, wózkowe kółeczka, aż w końcu nasze spojrzenia się spotkały... Chyba też ma dzieci! Nawet się uśmiechnął i pojechał myć inny korytarz a ja telepałam się dalej. Kiedy już kończyły mi się nogi Pyzka w końcu zasnęła :D I co teraz?! Gdzie się schować by kolejne wezwania spóźnionych pasażerów nie wyrwały jej ze snu?! Usiadłam w lotniskowej kawiarni, zamówiłam herbatę, osłoniłam łupinkę z moim skarbem i postanowiłam ukoić swe nerwy kolejnym batonikiem. Nim upiłam trzeci łyk herbaty z wózka rozległ się przeraźliwy krzyk... Pozamiatane!
Dokończyłam herbatę i ruszyłam na kolejny "spacer". Po 20 minutach skapitulowałam, usiadłam przed telewizorami z reklamami iiii... zauważyłam, że zainteresowały one moją latorośl. Nie ma się w sumie co dziwić! Jest stworzeniem totalnie nietelewizyjnym i chronimy ją przed wszelkimi ekranami, by oszczędzić jej małemu móżdżkowi niepotrzebnych wrażeń. Tym razem jednak byłam już na skraju wytrzymałości... Pomyślałam: A niech ogląda! Nie ma strzelanek i dziwnych stworów tylko startujący w kółko samolot i uśmiechnięta stewardessa, zatem nie powinno jej to zaszkodzić :P To był strzał w dziesiątkę. Obraz wyprodukowany przez Brussels Airlines był tak "wciągający", że nim się obejrzałam dobiegło mnie słodkie chrapanie :) Uffff... W nagrodę kolejny batonik! :D
Trochę rozrywki w tym oczekiwaniu zapewnili nam też inni pasażerowie. Już po drzemce rozbiłyśmy obóz nieopodal miejsca dla dzieci i młodzieży, gdzie można było grać trochę jak na PlayStation z kamerką. Dzieciaki szalały z pingwinami na ekranie, a moja Pyzka próbowała je naśladować - komiczny widok.
Dalej poszło już jakoś szybciej... Poszłyśmy na obiad, na jeszcze jeden spacer po całym lotnisku i rozpoczęłyśmy poszukiwania naszej bramki. Sielanka, można by rzec. I wtedy zobaczyłam, że bramki odgradzające mnie rano od strefy z placem zabaw zostały usunięte. Omal nie trafił mnie szlag! Myślę, że strażników, którzy odprawili mnie stamtąd i nie poinformowali o późniejszej możliwości skorzystania z tej krainy uciech (a wiedzieli, że trochę w Brukseli pomieszkamy) do tej pory pieką i uszy i tyłki! Było - minęło... Przed nami zaś pozostawała już tylko "ostatnia prosta" jak mogłoby się wydawać :)
"Mamy z dziećmi przodem", "Witamy na pokładzie", "Czy wie Pani jak zapiąć pasy?"...
Wystartowaliśmy, przeczytałam ledwie kilka stron Franklina, odmruczałam dwie zwrotki "Był sobie król" (dzięki Aniu za przypomnienie tej jakże smutnej i tragicznej, a przy tym tak dobrze działającej usypianki) i Pyzka zasnęła :) Pogawędziłam z miłą współpasażerką o niczym i już byliśmy w Polsce. Jak jednak powszechnie wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy... Moje dziecię zerwało się z krzykiem tuż przed lądowaniem. Tak, wiem, zatkane uszy. Tak, wiem, że musi pić, łykać ślinę, że pomaga smoczek... Jednak co z tego, jeśli ona tego nie wie albo nie chce współpracować?! Tym razem wybrała "drzeć się" i nic nie mogłam na to poradzić :( Starałam się jak mogłam, sąsiadka również, ale wszystko na nic! Po wyjściu z samolotu, tylko z małymi przerwami, nie było wcale lepiej... Obie byłyśmy wykończone, ale tylko jej wypadało dać temu upust w ten sposób. Darła się więc za nas obydwie.
Nie, nie zawsze ktoś jest winny gdy dziecko leży na podłodze i wali pięściami... Właśnie na Okęciu doświadczyłam tego pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz. Serce mi pękało, bo nic nie mogłam zrobić, a nawet gorzej, musiałam w tym czasie ogarnąć nasze wyskakujące walizki i kogoś, kto pomoże mi je zdjąć z taśmy (23 kg każda)... Zorganizowałam Pana do pomocy i bagażowy wózek, a potem, z rozdartym dzieckiem na ramieniu próbowałam wymyślić, który tobół jest mój. Ostatecznie, na bagażowym wózku znajdował się już nasz cały majdan, w foteliku Pyzka krzyczała i zawodziła na zmianę i tak właśnie zostawił mnie Pan pomocnik. No to teraz "tylko" wyjechać za bramkę gdzie czekają już mama i siostra. Pierwsza próba: pcham oba wózki zakończyła się klapą. Czemu? Bo wózek z Pyzką ma dwie rączki, a ten bagażowy trzeba "nacisnąć na pałąk" żeby jechał (kto to wymyślił?!Próba nr 2: jeden pcham, a drugi ciągnę... Także "dupa w kwiatach". Zrezygnowana zaparkowałam pyzkowy pojazd przed bagażówką i pchałam go walizkami. Dobrze mi szło, ale tylko po prostej. Na zakrętach wymiękłam. Musiałam wyglądać mega żałośnie... W końcu jakiś uprzejmy pasażer ulitował się nade mną i wziął moją bagażówkę. Po 20-30 metrach, gdy drzwi otworzyły się i cała hala przylotów mogła usłyszeć moją żywą syrenę obwieszczającą nasz radosny powrót do Ojczyzny ja usłyszałam już tylko głos mojej siostry stojącej tuż przy barierce "one są nasze" :) Miło, że się do nas przyznały. Ja miałabym pewne wątpliwości :P
Kiedy zapakowałyśmy się do auta chciało mi się płakać ze szczęścia, że "to już". Córka trochę się uspokoiła, a do domu mojej Mamy miałyśmy śmignąć ekspresówką "raz - dwa". Niestety, zajęło nam to ponad godzinę i wcale nie to jest najgorsze...
Przepraszam za to co teraz nastąpi, ale nie ma tu krzty "photoshopa", koloryzacji i upiększania, zatem i ten fragment będzie dokładnie taki, jaki zgotował mi los.
Uwieńczeniem tego koszmarnego dnia był wielobarwny paw, składający się z zawartości żołądka mojej latorośli, wykonany techniką lawinowo-wodospadową podczas naszego przejazdu wyżej wymienioną ekspresówką. Dziecko w foteliku, pozapinane po zęby... Ani się zatrzymać, ani zjechać na pobocze (lewy pas)...koszmar!
Dotarłyśmy do mojego rodzinnego domu ok. godziny 19, zatem cała nasza powrotna "przygoda" od wyjścia z domu w Avignon trwała jakieś 15 godzin.
W porównaniu więc z podróżą samochodem przez pół Europy, która zajmuje dwa dni można powiedzieć, że miałam lepiej...
Taaaak, lepiej...
Wiem, powtarzam się, wiem, już to pisałam, ale:
To był KOSZMAR!
Ten dzień, 9 grudnia, na zawsze zapisze się w mojej pamięci jako jeden z najgorszych dni w moim życiu i mówię to absolutnie bez cienia przesady!
Trochę rozrywki w tym oczekiwaniu zapewnili nam też inni pasażerowie. Już po drzemce rozbiłyśmy obóz nieopodal miejsca dla dzieci i młodzieży, gdzie można było grać trochę jak na PlayStation z kamerką. Dzieciaki szalały z pingwinami na ekranie, a moja Pyzka próbowała je naśladować - komiczny widok.
Dalej poszło już jakoś szybciej... Poszłyśmy na obiad, na jeszcze jeden spacer po całym lotnisku i rozpoczęłyśmy poszukiwania naszej bramki. Sielanka, można by rzec. I wtedy zobaczyłam, że bramki odgradzające mnie rano od strefy z placem zabaw zostały usunięte. Omal nie trafił mnie szlag! Myślę, że strażników, którzy odprawili mnie stamtąd i nie poinformowali o późniejszej możliwości skorzystania z tej krainy uciech (a wiedzieli, że trochę w Brukseli pomieszkamy) do tej pory pieką i uszy i tyłki! Było - minęło... Przed nami zaś pozostawała już tylko "ostatnia prosta" jak mogłoby się wydawać :)
"Mamy z dziećmi przodem", "Witamy na pokładzie", "Czy wie Pani jak zapiąć pasy?"...
Wystartowaliśmy, przeczytałam ledwie kilka stron Franklina, odmruczałam dwie zwrotki "Był sobie król" (dzięki Aniu za przypomnienie tej jakże smutnej i tragicznej, a przy tym tak dobrze działającej usypianki) i Pyzka zasnęła :) Pogawędziłam z miłą współpasażerką o niczym i już byliśmy w Polsce. Jak jednak powszechnie wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy... Moje dziecię zerwało się z krzykiem tuż przed lądowaniem. Tak, wiem, zatkane uszy. Tak, wiem, że musi pić, łykać ślinę, że pomaga smoczek... Jednak co z tego, jeśli ona tego nie wie albo nie chce współpracować?! Tym razem wybrała "drzeć się" i nic nie mogłam na to poradzić :( Starałam się jak mogłam, sąsiadka również, ale wszystko na nic! Po wyjściu z samolotu, tylko z małymi przerwami, nie było wcale lepiej... Obie byłyśmy wykończone, ale tylko jej wypadało dać temu upust w ten sposób. Darła się więc za nas obydwie.
Nie, nie zawsze ktoś jest winny gdy dziecko leży na podłodze i wali pięściami... Właśnie na Okęciu doświadczyłam tego pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz. Serce mi pękało, bo nic nie mogłam zrobić, a nawet gorzej, musiałam w tym czasie ogarnąć nasze wyskakujące walizki i kogoś, kto pomoże mi je zdjąć z taśmy (23 kg każda)... Zorganizowałam Pana do pomocy i bagażowy wózek, a potem, z rozdartym dzieckiem na ramieniu próbowałam wymyślić, który tobół jest mój. Ostatecznie, na bagażowym wózku znajdował się już nasz cały majdan, w foteliku Pyzka krzyczała i zawodziła na zmianę i tak właśnie zostawił mnie Pan pomocnik. No to teraz "tylko" wyjechać za bramkę gdzie czekają już mama i siostra. Pierwsza próba: pcham oba wózki zakończyła się klapą. Czemu? Bo wózek z Pyzką ma dwie rączki, a ten bagażowy trzeba "nacisnąć na pałąk" żeby jechał (kto to wymyślił?!Próba nr 2: jeden pcham, a drugi ciągnę... Także "dupa w kwiatach". Zrezygnowana zaparkowałam pyzkowy pojazd przed bagażówką i pchałam go walizkami. Dobrze mi szło, ale tylko po prostej. Na zakrętach wymiękłam. Musiałam wyglądać mega żałośnie... W końcu jakiś uprzejmy pasażer ulitował się nade mną i wziął moją bagażówkę. Po 20-30 metrach, gdy drzwi otworzyły się i cała hala przylotów mogła usłyszeć moją żywą syrenę obwieszczającą nasz radosny powrót do Ojczyzny ja usłyszałam już tylko głos mojej siostry stojącej tuż przy barierce "one są nasze" :) Miło, że się do nas przyznały. Ja miałabym pewne wątpliwości :P
Kiedy zapakowałyśmy się do auta chciało mi się płakać ze szczęścia, że "to już". Córka trochę się uspokoiła, a do domu mojej Mamy miałyśmy śmignąć ekspresówką "raz - dwa". Niestety, zajęło nam to ponad godzinę i wcale nie to jest najgorsze...
Przepraszam za to co teraz nastąpi, ale nie ma tu krzty "photoshopa", koloryzacji i upiększania, zatem i ten fragment będzie dokładnie taki, jaki zgotował mi los.
Uwieńczeniem tego koszmarnego dnia był wielobarwny paw, składający się z zawartości żołądka mojej latorośli, wykonany techniką lawinowo-wodospadową podczas naszego przejazdu wyżej wymienioną ekspresówką. Dziecko w foteliku, pozapinane po zęby... Ani się zatrzymać, ani zjechać na pobocze (lewy pas)...koszmar!
Dotarłyśmy do mojego rodzinnego domu ok. godziny 19, zatem cała nasza powrotna "przygoda" od wyjścia z domu w Avignon trwała jakieś 15 godzin.
W porównaniu więc z podróżą samochodem przez pół Europy, która zajmuje dwa dni można powiedzieć, że miałam lepiej...
Taaaak, lepiej...
Wiem, powtarzam się, wiem, już to pisałam, ale:
To był KOSZMAR!
Ten dzień, 9 grudnia, na zawsze zapisze się w mojej pamięci jako jeden z najgorszych dni w moim życiu i mówię to absolutnie bez cienia przesady!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz