czwartek, 19 stycznia 2017

Jak my się zabierzemy? Jak my się odnajdziemy?

To pytanie towarzyszyło nam na dłuuugo przed tym, gdy kupiliśmy bilety...
Ba! Na długo przed tym, gdy poznaliśmy orientacyjny czas powrotu!
Powiem nawet więcej: pakowaliśmy się w zasadzie od początku... 

Przy okazji każdej wizyty w Polsce się "wyprowadzaliśmy". Na bieżąco wymienialiśmy ubrania nasze i Pyzki, by mieć tylko sezonowe walizki. Odwoziliśmy niepotrzebne zabawki, przeczytane książki, nieużywane klamoty, jak np. głośniki, genialny pomysł Pana Męża :P - kochanie - musiałam ;) Taaak, wiem, ja wzięłam ze sobą chyba z 6 torebek i oczywiście nie korzystałam praktycznie z żadnej, bo od urodzenia Pyzki torba wózkowa jest "moją".   

Każda grupa gości, która do nas przybywała zabierała jakąś część naszego dobytku, która już nie była nam potrzebna, by jak najbardziej ułatwić nam powrót. Już w maju moi rodzice zostawili nam swoje bagaże (jakże smakowite: kabanosy, twaróg i ciasto drożdżowe), a zastąpili je zimową odzieżą. Potem, kolejne turnusy, w zależności od pojemności walizek czy aut odwoziły do Polski kolejne paczki z brykusiowym życiem. Mieliśmy też pomysł, by wysłać ze dwie walizki paczką, aby zwiększyć szanse naszej czerwonej strzały w drodze powrotnej, jednak cena przesyłki (ok. 300 pln za sztukę!) skutecznie nas zniechęciła. 

Drobiazgi, ozdóbki, zachomikowaną kaszę manną, czy budynie i niezjedzone mamine dżemy oddaliśmy naszym przyjaciołom (budyń zrobił furorę :P). To, co się dało, a czego nie potrzebowaliśmy - sprzedaliśmy. Do końca życia będę się chwalić, że udało mi się upłynnić pyzkowe mebelki i używać ich do samego końca :) Dograłam wszystko tak, że Pani Francuzka zabrała je dosłownie kilka godzin po naszym wylocie! (Pani nie mówiła po angielsku ani słówka!!! ...Sama sobie biję teraz brawo :D).

Resztę trzeba było jakoś pozbierać i upchnąć w auto i dwie walizki, które planowałam zabrać z sobą do samolotu. Najgorszą z rzeczy, która była do zabrania był wózek. Mój ukochany, piękny, aczkolwiek wymiaru czołgowego, klasyk na czternastocalówkach spędzał nam sen z powiek. Była jednak jedna osoba całkowicie spokojna o nasz powrót i pakowanie. Był nią mój Tato ;) Przyjechał do nas 3 dni przed wyjazdem, by nas spakować :) i zmieniać Pana Męża za kółkiem w trasie. 

Chociaż wydawało mi się, że nie mamy już tak wielu rzeczy, kolejne przygotowane paczki, gromadzone na stercie "do wyniesienia" przyprawiały o zawrót głowy. Gdy opuszczałam mieszkanie było ono właściwie puste (poza hałdą pakunków). Tata z Panem Mężem tak gorliwie się do tego zabrali, że już po moim wyjeździe nie mieli w czym zjeść obiadu, bo i naczynia upchnęli w tobołki... Tymczasem musieli przetrwać tam jeszcze ponad 24 h ;) Dali radę, i to jak! Gdy już pakowanie było zakończone zadzwonili do mnie czy moja lista zakupów "w razie gdyby było miejsce" jest zamknięta, bo mogą mi jeszcze coś dokupić :D Kochani :* Zamówiłam zatem jeszcze jedną butlę mydła marsylskiego i czekałam na ich powrót.

Po trasie, która przebiegła bez przeszkód, po 48 godzinach od mojego przyjazdu panowie byli już w domu. Dzielni mężczyźni naszego życia spisali się na medal, a i meganeczce należą się słowa uznania (jak się później okazało, była dzielniejsza niż nam się wydawało, a charakterystyczny dźwięk, który nieco nas niepokoił pochodził od rozwalonego łożyska...). Teraz pozostało się już tylko rozpakować...

Poza opróżnieniem auta i moimi walizkami trzeba było także odnaleźć i zwieźć do domu (od wszystkich naszych gości) resztę naszego dobytku. Podczas gdy ja "urlopowałam się" u mamy, w naszym nowym domu, w rogu salonu, na miejscu choinki (wszak były to już prawie święta) rosła góra naszych rzeczy. Gdy przyjechałyśmy w końcu z Pyzką nie wierzyłam własnym oczom! Nie miałam pojęcia od czego zacząć!! Załamałam ręce, po czym usłyszałam od Pana Męża, że on już część rzeczy powynosił... No to pięknie - pomyślałam - Nie ogarnę tego i do wiosny... Najpierw było więc zrezygnowanie. Potem nastąpiła mobilizacja, bo do Wigilii zostało nam tylko 5 dni! A kiedy już zabrałam się za roznoszenie tych bambetli po domu przyszła fascynacja, zaskoczenie i radość... Wszystko na raz :) Jednak da się rozpakować! Od razu w głowie zaczęły pojawiać mi się wizje jak i co urządzić, gdzie co postawić... Nie mogłam też nacieszyć się tym wszystkim co mam, a o czym z czasem zapomniałam. Teraz tyle rzeczy mam nowych-starych! 
Były też momenty załamania, jak wtedy, gdy nie mogłam odnaleźć wśród zwiezionych dóbr moich pamiątek,w tym, najważniejszej, czyli cykady. Byłam przekonana, że podczas pakowania ta torba została przypadkowo wyniesiona na śmietnik (szary, niczym nie odznaczający się papier) i mimo zapewnień Taty, że "gdzieś to musi być" opłakiwałam rzewnie tą stratę. Oczywiście się znalazła...
Ostatecznie, po tej huśtawce nastrojów, niezliczonej ilości spacerów po schodach (niech żyje piętrowy dom! mogę zjeść teraz jeszcze więcej słodyczy, bo dzięki mojej sklerozie (czy to dlatego, że lubię masło?) ganiam po tych schodach dwa razy więcej niż normalny człowiek ;P ) i przemeblowań, by wszystko pomieścić, wszystkie rzeczy trafiły do odpowiednich pomieszczeń. 
Wszystkie też się odnalazły... 
To doprawdy niesamowite! 
Byłam przekonana, że coś zostawimy :) 
A jednak się udało... I zmieścić, i dowieźć i rozpakować ;)
Cudnie! Dzięki Panie Mężu, dzięki Tato, dzięki wszystkim naszym "mróweczkom" wiozącym nasze dobra do kraju, dzięki, dzięki, dzięki...

A jak się teraz odnajdujemy? 
Póki co staram się utrzymywać ten nowy ład, by nauczyć się wszystkiego po nowemu, "polskiemu", "domowemu"...
A kilka rzeczy udało mi się już nawet w tym nowym porządku zgubić :P 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz