wtorek, 6 grudnia 2016

Zakończenie mini-wakacji w Moustiers Sainte Marie

Jak już wiecie ostatni dzień naszego wakacyjnego wypadu był wyjątkowo długi i ciężki. 
Kiedy już dotarliśmy do miejsca, w którym rzeka Verdon rozpoczyna swój najpiękniejszy przełom, czyli do jeziora Świętego Krzyża (Lac de Sainte Croix) byliśmy przeszczęśliwi, ale naprawdę zmęczeni. Potrzebowaliśmy normalnego postoju, spaceru, rozprostowania kości, a także choć niewielkiej dawki kalorii. A gdyby tak przy okazji móc jeszcze pozwiedzać?
Czemu nie!
Choć zakładałam, że może się to nie udać, od początku właśnie tu planowałam nasz podwieczorkowy odpoczynek. Spóźniliśmy się jedynie 1,5 godziny, ale plan udało się zrealizować w 200 % :D

Moustiers Sainte Marie to kolejna z odwiedzonych przez nas miejscowości, wpisanych na listę najpiękniejszych miasteczek Francji. Do tego zacnego grona należą także, m.in.: Rousillon (1) (2), Gordes i moje ukochane Les Baux de Provence (1) (2) ( 3 ! ! ! ). 


Szczerze mówiąc, pierwszy rzut oka na miasteczko z drogi dojazdowej nie wywołał we mnie westchnień zachwytu. Mając w pamięci wymienione wyżej miejsca i ich pocztówkowy wręcz obraz widziany już z daleka liczyłam na więcej... Na szczęście dostałam to, po co przyjechałam :D

Moustiers Sainte Marie jest przede wszystkim malowniczo położone. Zabudowania są jak gdyby przyklejone do zbocza stromej grani, miasto zaś przedziela rzeka wypływająca z jaru, przecinającego skałę. Lokalizacja ta wymusiła jakoby powstanie licznych mostów, które prezentują się niezwykle efektownie w połączeniu z całą zabudową miasta, a także pięknymi okolicznościami przyrody, takimi jak mniejsze i większe wodospady. 
Rodzinka w komplecie :)

Miasteczko jest niewielkie, liczy około 700 mieszkańców, a utrzymuje się głównie z turystyki (i ceramiki). Z pewnością nie bez znaczenia jest tu fakt, że leży ono niespełna 15 minut drogi od jeziora świętego Krzyża i Kanionu Verdon, przyciągającego niezliczone rzesze turystów. Na pewno nie tylko my wpadliśmy na pomysł, by "podwieczorkować" w Moustiers Sainte Marie... Jednak nie tylko bliskość tych atrakcji turystycznych zapewnia mu powodzenie u zwiedzających. 
Kościół z XII w., średniowieczne kaplice, w tym przepięknie położona, na stromym wzniesieniu kaplica Notre Dame de Beauvoir, z której rozpościera się wspaniały widok na całe miasto, czy pozostałości akweduktu i murów miejskich sprawiają, że jest to miejsce warte uwagi. A jeśli dodać do tego tradycyjną, prowansalską zabudowę, liczne fontanny oraz sklepiki z tradycyjnymi wyrobami,  mamy już pełny obraz tego, za co miasteczko zostało tak prestiżowo odznaczone :)

 
 
Czarujące miejsce!
Chociaż po całym dniu nie mieliśmy już siły, by wdrapać się do kaplicy, będącej najlepszym punktem widokowym (do pokonania było bagatela 262 kamienne stopnie... z Pyzką na rękach rzecz jasna!), to i tak byliśmy zadowoleni, że udało nam się tu dotrzeć :) i zobaczyć tyle, na ile starczyło nam zapasów energetycznych.
Posililiśmy się podwieczorkiem i wskoczyliśmy do naszej czerwonej strzały, instruując Panią GPS-kę, by zaprowadziła nas w końcu do domu.

Po drodze czekała na nas jeszcze jedna mała niespodzianka...
Nigdy wcześniej żadnego z nas to nie spotkało...
Po prawej i lewej stronie mijaliśmy jedynie łąki i pola, pagórki i wzniesienia, za nami i przed nami nie było widać żadnych aut, słońce zachodziło, a wszystko zaczynała pokrywać szarość, gdy nagle jak fatamorgana, wyrosło przed nami stado owiec, podążających centralnie na nas środkiem drogi.


Cała operacja była oczywiście kontrolowana przez właścicieli tych beczących zwierzaków, ale nasze zaskoczenie nie było przez to ani trochę mniejsze :) Trzeba było to przeczekać...


Meganeczka po tym starciu z lewej strony jakby nieco pojaśniała :)
Szkoda, że nie ustawiliśmy się na środku, bo tak auto wyglądało, jakby było na myjni jedynie jednostronnie.
Pyzka ożywiła się przez ten chwilowy, nieplanowany postój, szczególnie, że towarzyszyły mu odpowiednie dla tego gatunku zwierząt dźwięki. Na szczęście jednak po całym dniu była tak wymęczona, że już chwilę później chrapała smacznie i tak aż do samego domu...
Ja trzymałam się dzielnie jeszcze kilkanaście minut, podziwiając ciągnące się po horyzont pola lawendy porastające płaskowyż, który przemierzaliśmy i wzdychając raz po raz, że nie było nam dane zobaczyć ich w rozkwicie... Cóż, jak już wiele razy pisałam: "nie można mieć wszystkiego", bo przyjazd tutaj w lipcu, autem bez klimatyzacji byłby skazaniem się na pewną śmierć! W końcu jednak i mi moc wrażeń rozładowała do końca nadwyrężone już akumulatory. Chociaż bardzo chciałam towarzyszyć Panu Mężowi w trasie i zabawiać go rozmową, podobnie jak Pyzkę, zmorzył mnie sen... Na szczęście Pan Mąż zawsze ma jakiś zachomikowany zapas sił i dotransportował swój cenny ładunek do domu :D

I tak oto kończy się nasza relacja z ostatnich mini-wakacji w tym roku...
To był intensywny, aktywny wypoczynek. 4 dni, kilka widokowych tras, odwiedzonych w sumie 7 miast, wypstrykanych jakieś 1000 zdjęć (więc jeśli ktoś myśli, że strasznie dużo wstawiam ich na bloga, to znaczy, że nie wie co to znaczy 'strasznie dużo' ;P), wypowiedzianych grubo ponad 5 srylionów 'ochów' i drugie tyle 'achów', jedne lody, jedne gofry, jedna pizza :D i niezliczona ilość wspaniałych, radosnych, rodzinnych chwil, które zostaną z nami jako cudowne wspomnienia na całe życie <3
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz