poniedziałek, 5 grudnia 2016

Czy Wielki Kanion Verdon jest naprawdę wielki?

Nie bez drobnych przeszkód, o czy pisałam ostatnio w poście Kolory jesieni, dotarliśmy w końcu do Gordes du Verdon, czyli Wąwozu Verdon.
Co za widok!
Naprawdę duże łał!
Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom...
Słyszeliśmy, że jest to naprawdę duża rzecz, ale czegoś takiego się nie spodziewałam!
Oto miejsce gdzie pierwszy raz naszym oczom ukazał się ten przepiękny twór natury:

No cóż, mistrzem selfie to ja nie jestem :)

Nie bez powodu nazywany jest europejskim Kolorado. Grand Canyon de Verdon to niewątpliwie jedna z najpiękniejszych naturalnych atrakcji turystycznych Europy, a już na pewno we Francji :) 

W liczbach Gordes du Verdon robi wrażenie nie mniejsze niż na żywo. Rzeka Verdon w wąwozie nie prezentuje się nadzwyczajnie, aż trudno wprost uwierzyć, że to jej erozyjne działanie dospołu z wypiętrzeniem się Alp Nadmorskich poskutkowało takimi krajobrazami! Jar, przez który przepływa rzeka jest blisko 30-stokilometrowej długości, zaś w najgłębszym miejscu ma 700 m głębokości! Gigantyczne skalne klify tworzące kanion oddalone są od siebie w zależności od miejsca od 200 do nawet 1500 m, na dole zaś jego szerokość waha się od 6 do 100 m. Wyobrażacie już sobie jak wielka to 'dziura'?! 
Tyle o kanionie w liczbach, wracamy zatem do naszej wycieczki :)

Droga, którą opracowałam, wiodła wzdłuż południowego skraju wąwozu. Mój plan zakładał przeprawę nad kanionem mostem Pont du l'Artuby, a następnie przejażdżkę trasą zwaną najwyższym gzymsem. Tym sposobem mieliśmy objechać kanion (a w zasadzie jego ołowę :) ), poruszając się wysoko ponad wąwozem. Taki koncept pozwalał nam w relatywnie krótkim czasie zobaczyć Gordes du Verdon, nie zamęczyć się w aucie wrócić na czas do domu. Owszem, trasa wiodąca północną krawędzią kanionu była niezwykle kusząca, a szczególnie opisywany w przewodnikach odcinek "Routes des Cretes", przy którym rozlokowane są tarasy widokowe w najbardziej spektakularnych miejscach, jednak ustaliliśmy, że nie można mieć wszystkiego.
Żeby jednak nie było zbyt prosto nie mieliśmy mapy, a jedynie zapisane na kartce kolejne punkty orientacyjne, które planowaliśmy serwować naszej koleżance z GPS stopniowo ;) Mapy to ja sobie obejrzałam w domu, bo kto by tam nosił papierowe mapy ze sobą w dzisiejszych czasach (Pan Mąż cos tam o nich wspominał może, ale pakując tony pieluch i zupek-srupek mogło to umknąć mojej uwadze :) )... Z resztą wujek z google pokazał wyraźnie, że jest jedna droga po prawej, druga po lewej stronie kanionu. Przewodniki zaserwowały mi liczby, z których wynikało jasno, że przeoczyć go raczej trudno, no i przeskoczyć autem też się go raczej nie da, zatem szans na pomyłkę nie było wiele :) Po co więc mapa?!...

Po pierwszej serii zachwytów ruszyliśmy dalej, licząc na kolejne punkty widokowe i jeszcze większą dawkę doznań. Kolejny postój, po dosłownie kilku minutach jazdy od pierwszego tarasu widokowego, urządziliśmy przy wspomnianym wyżej moście, a jakże by inaczej ;) Tu spotkaliśmy ludzi... Tak, odnotowuję to, bo na tej trasie było naprawdę pusto, przez co trochę strasznie, a kiedy ich spotkaliśmy okazało się, że z nimi też jest tak jakoś nieswojo... My "zwiedzaliśmy" ten punkt na raty, gdyż nasze urocze dziecko, ku naszej ogromnej uciesze nadal spało (choć minęła już pora obiadu...). Po szybkiej sesji fotograficznej mostu wskoczyliśmy do naszej czerwonej strzały i 'pomknęliśmy' dalej... jakieś 40 km/h, bo przecież stale podziwialiśmy widoki, a także z powodu krętej i wąskiej drogi biegnącej tuż nad przepaścią. 

 
Na następny punkt widokowy nie trzeba było długo czekać. Ponownie zatrzymaliśmy meganeczkę po 7 minutach (dosłownie). Pamiętam to tak dokładnie, jakby to było przed chwilą, że właśnie w tym miejscu wskazałam Panu Mężowi przeciwległy stromy klif i zapytałam, czy myśli, że te cienkie jaśniejsze paski, które tak zgrabnie go oplatają to trasa zwiedzania po północnej stronie. Po dłuższej chwili obserwacji stwierdziliśmy, że tak właśnie jest, a ja na samą myśl, że miałabym tamtędy jechać omal nie zemdlałam...
Jakże cieszyłam się, że zaplanowałam naszą podróż po niższym klifie :D


Tiaaa... było pięknie, ciekawie i po prostu fantastycznie... do czasu, gdy okazało się, że ta cudowna trasa, którą nam opracowałam się skończyła!
Jedziemy, jedziemy, wszystko cacy, aż trafiamy na barierkę "droga zamknięta"...
Cudnie!
I co teraz?!
Jak to zamknięta?!
Przecież tu nie ma objazdów!!
Co za matołki zamykają jedyną drogę, która nie ma żadnego objazdu nie ustawiając żadnego znaku o tym przedsięwzięciu?!
Aaaaaaaaaaa.....
Wpadłam w panikę...
Musimy zawrócić, ale dokąd?! Nie mamy mapy, bo po co komu mapa?! O, głupia ja!!! Koleżanka z GPS nie chce pomóc, bo jak nie wie dokąd jechać, to mapy nie pokazuje (albo i pokazuje, tylko nie umiemy jej poprosić...). Pyzka chce jeść teraz i natychmiast, bo właśnie przedłużonym postojem pełnym westchnień, jęków i prawie-że płaczu zakończyliśmy jej drzemkę. Po prostu sama radość! Zachciało nam się wycieczki...
Było już po drugiej... Do domu, przy dobrych wiatrach, trasą, którą znałam, mieliśmy jakieś 3,5 godziny. Ten czas nie zakładał oczywiście żadnych postojów, punktów widokowych i ostatniego, zaplanowanego na trasie zwiedzania. Z moich karteluszek z zapiskami 'punktów kontrolnych' został nam jednak tylko jeden "adres", który w akcie desperacji postanowiliśmy wskazać zagubionej Pani z GPS, z nadzieją, że znajdzie inną drogę. Wiedziałam, że wielkiego wyboru w trasach nie mamy, bo nie ma tu objazdów, mostów czy skrzyżowań... Ruszyliśmy. Trochę przeszedł mi pierwszy stres, gdy zobaczyłam, że przewidywany czas dojazdu na miejsce jest jedynie niespełna 30 minut dłuższy niż wcześniej wyświetlany. Jest nadzieja! :D
Nasza radość nie trwała jednak długo... Niestety, przy moście GPS zaproponował nam, by zawrócić :( Teraz byliśmy już raczej zdani tylko na siebie. Choć nie zmieniliśmy destynacji w tym elektronicznym ustrojstwie, stale istniało ryzyko, że za jakiś czas znów usłyszymy "zawróć, jeśli to możliwe", jechaliśmy zatem "na czuja". Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie podejmuje się decyzję, czy kanion objedzie się od południowej czy północnej strony znów musieliśmy wybierać... Jechać północną granią czy może olać kanion i jechać, no właśnie, właściwie dokąd? Nie mieliśmy pojęcia :( Wybraliśmy zatem podziwianie kanionu z drugiej strony, z nadzieją, że uda nam się dotrzeć do domu nim Pyzka zje pasy, którymi jest przypięta.




Trasa była dłuższa i bardziej męcząca niż nasz pierwszy wybór, ale wszyscy dzielnie dawaliśmy radę. Kiedy zaś dojechaliśmy do rozwidlenia dróg prowadzącego do Routes des Cretes (a wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze co tam jest, bo przecież szykowałam wycieczkę z drugiej strony) nie wahaliśmy się ani chwili! A-hoj przygodo!!!



Ryzyko się opłaciło, a na nagrodę nie trzeba było długo czekać :)
Słońce prosto w oczy, wiatr przeszywający do szpiku kości, strome zbocza przyprawiające o zawrót głowy i serpentyny skręcające kiszki aż do mdłości to wszystko nic!
Widoki rekompensowały wszystko i dużo więcej...


Tego nie da się opisać słowami...
Nie da się też tego pokazać na żadnym zdjęciu, to po prostu trzeba przeżyć!
Stanąć nad przepaścią, skąd cienka smuga rzeki jest ledwo widoczna, spojrzeć na ciągnącą się po horyzont rozpadlinę w ziemi z najwyższego klifu, podziwiać szybujące wysoko nad ziemią, a jednak poniżej naszego poziomu szybujące orły...

Tak, dobrze widzicie, na ostatnim zdjęciu jest ten sam most, którym jechaliśmy dwa razy tego dnia. A trasa, z której zrobiliśmy tę fotkę, ta ta sama, na widok której omal nie zemdlałam... Zero zabezpieczeń, żadnych barierek. Po prawej stronie skalna ściana, po lewej przepaść - robi wrażenie!


W końcu, po trzech godzinach od pierwszego naszego spojrzenia na Gordes du Verdon, dotarliśmy do naszego kolejnego celu, a mianowicie do jeziora Lac de Sainte Croix. To właśnie tu zaczyna się przełom Verdon. Niestety, nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by napawać się tym magicznym widokiem...

To była chyba jedna z naszych najtrudniejszych wypraw. Najbardziej wymagająca, najdłuższa pod względem godzin spędzonych w aucie, a przy tym, niestety, najmniej przez nas dopracowana (jeśli w ogóle), a jednak się udało! I to nie w tym sensie, że ledwo uszliśmy z życiem :D Owszem, byliśmy zmęczeni, ale też zadowoleni. Wygląda na to, że Pyzka odziedziczyła po nas i szaleństwo, i wytrwałość ;) Nie wiem po kim, ale ma też w sobie sporo cierpliwości, bo z całej naszej trójki skarżyła się najmniej...

Tak, Kanion Verdon jest naprawdę 'Grand'!
Oczarował nas absolutnie, a jego zobaczenie warte było całego naszego poświęcenia i wysiłku :)

Oczywiście, nasza wycieczka tutaj się nie zakończyła, bo przed nami wciąż pozostawało blisko 2 godziny podróży do domu... Nie bylibyśmy jednak sobą gdybyśmy tak po prostu skierowali się do Avignon. Świat ma dla nas wciąż zbyt wiele pięknych miejsc do zobaczenia... :D Nie możemy zatem zmarnować ani chwili!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz