piątek, 9 grudnia 2016

To już jest koniec...

Niestety, to już koniec naszego francuskiego życia.
Odkładałam ten post w nieskończoność, tak jak i odsuwałam w mojej głowie myśli o powrocie. Od początku wiedzieliśmy doskonale, że kiedyś to nastąpi. Ba! Od początku doskonale wiedzieliśmy kiedy... Nie spodziewałam się jednak, że ten czas minie nam tak szybko, a to rozstanie będzie takie bolesne.

Przyjechaliśmy tu na "wytrzymanie" tych dwóch lat na obczyźnie. W mojej głowie nasze życie tu wyglądać miało jak wegetacja z odliczaniem dni do powrotu, niczym w wojsku lub w więzieniu, koniecznie z odcinaniem kolejnych cyferek z niekończącego się centymetra. I tak sobie myślę, że trzeba było trzymać się tego wyobrażenia, z domu nie wychodzić i ze światem zewnętrznym się nie bratać. Spakowałabym się wtedy bez mrugnięcia okiem i ruszyła przed siebie. Niestety, tak się nie da...

W ciągu tych dwóch lat polubiłam to niewielkie w sumie miasto, jego mieszkańców, piękną okolicę, znalazłam w tej społeczności swoje miejsce i czułam się tu dobrze. Czułam się tu u siebie jakkolwiek głupio to nie zabrzmi :) Choć oczywiście ciągle z tyłu głowy miałam świadomość tymczasowości tego stanu, to żyłam tu i teraz, i cieszyłam się każdą chwilą naszej przejściowej normalności. 

Kiedy ustaliliśmy datę powrotu i kupiliśmy bilety wizja końca naszej przygody w Avignon stała się bardziej realna. Nadal jednak termin był, jak dla mnie, odległy... Miesiąc to może nie dużo, ale z drugiej strony to wystarczająco, by robić jeszcze plany, umawiać spotkania, żyć codziennością i nie myśleć o walizkach...
Teraz, gdy to piszę jest wtorek, dochodzi 14-ta. To ostatni dzień, w którym mogę być pewna, że internet nie skończy mi się w połowie posta, bo mają odłączyć go jutro "w ciągu dnia". Bilet na samolot wykupiłam na dzień publikacji tego wpisu (zatem to dziś :) piątek, 9.12), ale mimo tak bliskiego terminu nadal myśl o powrocie odpycham jak najdalej od siebie. Wokół mnie leżą porozrzucane zabawki, na patelni czeka resztka spaghetti, a w koszu na bieliznę piętrzą się ubrania. Dzień jak co dzień... Tymczasem wszyscy w koło zasypują mnie pytaniami o powrót, bo wiedzą, że to już tuż tuż. Czy jestem gotowa? Czy się spakowałam? Czy, czy, czy....??? Dziś w przedszkolu jedna z mam zapytała czy mam dużo kartonów... Nie mam żadnego! W kącie pokoju stoi jedna mała walizka nieśmiało przypominająca o tym, co nieuniknione. To moje papierowe skarby, z których nie będę już tu korzystać. Póki co jest to jedyna rzecz, którą ogarnęłam w kwestii wyjazdu. Wszystkim odpowiadam zaś to samo: nie mogę się spakować, bo jak mam wtedy żyć? Mam dwa garnki, 4 talerze i dwie szklanki, bo resztę zdążyłam już wytłuc... Prawda jest jednak taka, że nie mogę, ale też nie chcę... Bo jak wtedy żyć? Utonę we łzach...
W końcu jednak będę musiała się za to zabrać, a niestety wiem, jak będzie to wyglądało... Zanim opróżnię szafy muszę zaopatrzyć się w kilka opakowań chustek. Okazuje się bowiem, że nasze własne szpargały niesamowicie mnie wzruszają... W niedzielę pokonał mnie plan miasta, z którym nie rozstawałam się przez cały ten czas, gdy tu mieszkaliśmy. Co jakiś czas wymieniałam egzemplarz, ale zawsze miałam go przy sobie... Jak możecie się domyślać jest to jedna z pamiątek, z którymi nie zamierzam się rozstać.

Tak jak się nie pakuję nadal odkładam też "na potem" pożegnania. 
To będzie najtrudniejsze! (Było, bo skoro to czytasz, to znaczy, że ja jestem już w pół drogi do Polski, no chyba że umarłam z żalu...).
Nigdy w życiu nie uwierzyłabym, że spotkam tu tylu wspaniałych ludzi, z którymi łączyć mnie będzie tyle ciepłych wspomnień i radosnych chwil. Choć nasze grono znajomych to prawdziwa mieszanka narodowości i kultur świetnie się ze sobą czuliśmy i miło spędzaliśmy czas. Nie mogę nawet o tym pisać, a co dopiero spotkać się z nimi "ostatni raz" (wierzę, że to nie ostatni raz w ogóle, stąd cudzysłów)... Mam nadzieję, że mimo łączącej nas odległości uda nam się pozostać w kontakcie, a czasem nawet odwiedzić nawzajem. Na bilet do Meksyku zaczęłam już nawet odkładać...

Te dwa lata pod słońcem Prowansji były dla nas wspaniałą przygodą!
To był wspaniały czas rodzinnie, dla naszej trójki. To tu urodziła się Pyzka i na zawsze już będziemy z tym miejscem połączeni tym arcy ważnym wydarzeniem! Oboje z Panem Mężem dzięki pobytowi tu mogliśmy poświęcić jej mnóstwo czasu. Choć takie wyjazdy są ryzykowne nasza rodzinka ma się świetnie albo jeszcze lepiej ;P
Poznaliśmy kawał świata. Chociaż na mapie ten kawał to  mniej więcej jakieś 250 km w promieniu Avignon to dla nas była to cała masa wrażeń, przepięknych miejsc i krajobrazów.
Te dwa lata pozwoliły mi też lepiej poznać siebie. Dowiedziałam się o sobie niestworzonych rzeczy :P Znalazłam moje mocne (i słabe) strony, granice i możliwości, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Czuję, że mogę wszystko! No, prawie... Wiem już też czego chcę od życia, a może nawet bardziej, czego nie chcę i myślę, że to właśnie, poza nowym gronem przyjaciół i opalenizną, jest moim największym "zyskiem" z tej wyprawy życia! 

Chociaż "wodospady łez" towarzyszą mi ostatnio co dnia staram się z optymizmem i nadzieją patrzeć w przyszłość, która, jak ta z przed dwóch lat, będzie dla nas niespodzianką. W końcu francuska niespodzianka udała się świetnie...
Ze stolicy, przenieśliśmy się do Avignon, które było dla nas "dziurą". Teraz, po dwóch latach wracamy na polską wieś, taką prawdziwą, "zabitą dechami" :P Bez asfaltu i sklepu za rogiem za to z sołtysem i z krowimi plackami na polu. Na szczęście można odnaleźć ją na 'google maps', a więc nie ma dramatu, to nie koniec świata :) Nawet Wikipedia o niej słyszała hehehe :D

Jest mi żal opuszczać to urocze miasto, te mury, które nieodmiennie mnie zachwycały, Pałac, który swoją majestatycznością za każdym razem niemal powalał mnie na kolana... Będzie brakowało mi tego błękitu nieba i pełnego słońca praktycznie przez okrągły rok. Pewnie nawet za mistralem nie raz westchnę ;) I za cholernymi cykadami, katującymi nas brzęczeniem w letnim upale! A mimo to kupiłam sobie pamiątkową atrapę, cykającą tak głośno i złośliwie jak najprawdziwsza cykadowa paskuda i będę włączać ją na tarasie, by powspominać ciągnące się w nieskończoność tygodnie kanikuły w Avignon. Przede wszystkim jednak tęsknić będę za ludźmi! Jestem zdecydowanie stworzeniem stadnym i ciężko mi opuścić to osobliwe "stado", które tu stworzyliśmy...

Jak powiedziała mi dziś przy rozstaniu jedna ze wspaniałych kobiet, którą tu poznałam 'Ce est la vie'. Na tym właśnie polega nasza droga, że ciągle się zmienia, zdobywamy nowe doświadczenia i idziemy wciąż do przodu. Gdyby nie te przeżycia, gdybyśmy niczego nie poznawali, gdyby nie te wszystkie historie, które się nam przydarzają, nasze życie byłoby pozbawione barw, a my sami nie czulibyśmy, że żyjemy. Trwalibyśmy tylko w miejscu, niczym kamienie...
Trochę mnie to pociesza :)
Poznałam tu tyle kolorów!
Czerwień maków, błękit nieba, złoto słoneczników i hipnotyzujący fiolet lawendy <3

 
Wypłakałam przy tym wpisie cale morze, co zdecydowanie świadczy o tym, że nie jestem kamieniem...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz