czwartek, 24 listopada 2016

Monte Carlo

Nasz drugi pobyt w Monako miał być w zasadzie wizytą w dzielnicy Monte Carlo, czyli wszędzie tam, gdzie przez wyścig Formuły 1 nie mogliśmy zjawić się podczas mini-wakacji w maju. Jak to jednak bywa plany planami, a wyszło jak wyszło :)

Jak już wiecie, do Monako dotarliśmy tym razem piękną trasą widokową, o której pisałam tutaj. Choć sprytnie pozbyłam się wszystkich drukowanych na wcześniejszą wycieczkę map udało nam się trafić dokładnie tam, gdzie planowaliśmy. Czerwoną strzałę postawiliśmy na parkingu tuż przy Biurze Informacji Turystycznej (oczywiście zamkniętym z powodu przerwy na lunch!) i dalej ruszyliśmy na nogach i mniejszych, wózkowych kołach. Zwiedzanie Monako z wózkiem to trochę wyczyn, szczególnie kiedy bryka jest małym czołgiem... Miasto leży na wzgórzu, a ruch pieszych między ulicami odbywa się głównie schodami.

W prawdzie w mieście działa dobrze rozwinięta sieć wind, które ułatwiają zapewne życie mamom, niepełnosprawnym czy mieszkańcom w ogóle, jednak by poruszać się za ich pomocą trzeba wiedzieć gdzie ich szukać, a jak pisałam wyżej, nasze nadzieje na zdobycie mapy pogrzebało zamknięte 'office de tourisme'. Byliśmy zatem skazani na trasy przeznaczone dla ruchu kołowego, ewentualnie siłę naszych mięśni, no i naszą niezawodną pamięć do map google. Przy tym, z tą siłą naszych mięśni to bez szaleństw, bo Pyzka z wózkiem i całym wyposażeniem (kocyki, pieluszki, woda, chrupki, lodówka z prowiantem i pierdylion innych niezbędnych do życia rzeczy) waży teraz jakieś 30 kg... 

Punktem pierwszym na trasie naszego spaceru było kasyno i opera. Przekonana o tym, że doskonale przejrzałam mapy w sieci przed wyjściem z domu, mianowałam się naszym przewodnikiem i ruszyliśmy w drogę. Spacer był zdecydowanie krajoznawczy... Choć do budynku kasyna mieliśmy trzy kroki szliśmy całkiem na około dobre 10-12 minut, zwiedzając przy tym plac budowy w samym środku miasta. 
Wystarczyło zejść w dół ulicy i obejść obiekt prze kasynem z lewej strony. Poszliśmy jednak w prawo...
Chodniki były pozamykane i obstawione metalowymi płotami, a wokół unosiły się tumany kurzu i rozlegał się potworny hałas. Powiem Wam, że taki spacer to sama radość... Pan Mąż mało nie umarł ze śmiechu na moje 'pożal się Boże' kierowanie wycieczką (na szczęście jeszcze tego samego dnia udało mi się zrehabilitować, ale o tym później). Jest jednak coś, czego nie zobaczylibyśmy nie pakując się w miejsca nieprzeznaczone dla turystów. Otóż, przy placach budowy i różnego rodzaju barierach osłaniających rusztowania czy dziury w ziemi w całym mieście spotkać można atrapy... kwietników, budynków czy żywopłotów! (Tak, tak, u nas też zasłaniają rusztowania, czasem nawet nadrukami budynków, ale żeby listki w parku malować... :) ). To niesamowite, jak dbają o to, by mimo bałaganu ogólny obrazek był miły dla oka... Byłam w szoku, że też chce im się drukować te plakaty i osłaniać nimi miasto. Prawie się nie poznałam, że to sztuczny park!! Szacun!

W końcu udało nam się dotrzeć do imponującego budynku mieszczącego kasyno i operę w Monte Carlo. Gmach jest ogromny i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Choć nie zwiedzaliśmy ani opery, ani kasyna wewnątrz już jego zewnętrzny image daje przedsmak tego, co czeka na turystów w środku. Wszystkie te zdobienia, rzeźby, kolumny, 'cuda-wianki' i sama nie wiem co jeszcze... Na bogato!


Przed frontowymi drzwiami budynku roi się oczywiście od turystów. Co ciekawe, największe zainteresowanie wzbudza jednak nie wspaniała budowla, a zaparkowane przed nią drogie auta... Kilka z nich miało nawet za szybą wypisaną prośbę o niedotykanie! Niektórych to jednak nie zraża i dumnie pozują przy kolejnych furach. Kompletnie tego nie rozumiem... Równie dobrze można wejść do salonu samochodowego i pomacać każdy model, który nam się żywnie podoba. No, ale ja na pewno się nie znam... Na 100% nie znam się na autach. Odróżniam czerwone, jasne i ciemne :P I nie robi na mnie wrażenia, że któreś z nich mogło kosztować tyle co cały blok, w którym mieszkamy. Samochód to samochód...
 

Mi z tego miejsca najbardziej podobała się fontanna stojąca przed kasynem :)


Pokręciliśmy się trochę w okolicy kasyna, pooglądaliśmy wystawy kosmicznie drogich butików i wstąpiliśmy na chwilę do mniejszego kasyna (wychodziłam jeszcze szybciej niż wchodziłam, jak dla mnie nic ciekawego! Raczej smutnego, gdy patrzy się na tych 'uwięzionych' przy jednorękich bandytach biedaków...) i ruszyliśmy na dalszy podbój miasta :)


Tu obyło się już bez niespodzianek na trasie. Zgodnie z planem dotarliśmy do promenady nadmorskiej, a stąd do Ogrodu Japońskiego. Ten miejski park zajmuje powierzchnię 7 ha i skupia w sobie wszystkie tradycyjne elementy rozplanowane zgodnie z rytuałami ogrodów japońskich. Jest tu mały wodospad, uroczy, czerwony mostek, skałki, jeziorka, ogród Zen...Japonia w miniaturze :)

 

Naszej Pyzce najbardziej zaś spodobał się staw z rybkami. Nie mogła oderwać wręcz wzroku i cały czas pokazywała paluszkiem co większe okazy :)
Może trochę nieostre, ale widać, że taaaka ryba :)

Idąc dalej bulwarem nadmorskim dotarliśmy do Promenady Mistrzów. Jest to aleja gwiazd piki nożnej, będąca odpowiednikiem tej z Hollywood, tyle że tutaj sportowe sławy pozostawiły odciski swych stóp.  O tym, kto zostawi tutaj swój ślad decyduje prestiżowy konkurs "Golden Foot". Przyznana nagroda koronuje karierę piłkarza wyłonionego (spośród dziesięciu nominowanych) w głosowaniu internetowym. Zwycięzca pozostawia odcisk swoich stóp na 'Champions Promenade'.  Poza "Golden Foot" w każdym plebiscycie wyłanianych jest także kilku sportowców nagradzanych w kategorii "Legendy". Tym sposobem w alei gwiazd mamy także naszego, polskiego, reprezentanta. W 2009 roku swój odcisk pozostawił tam nasz aktualny prezes PZPN - Zbigniew Boniek!

Ciekawostka: nagrodzeni bramkarze odcisnęli dłonie :-)
Zabawne, że wszystkie te odciski są takie małe. Przymierzałam stopy do wielu i nie znalazłam stóp większych od moich... Jestem "wielkopłetwa", bo noszę skromną 40-tkę, a czasem nawet 41, ale to nadal "damski" rozmiar. Czyżby najlepsi piłkarze mieli małe stopy? Niemożliwe... małą stopą trudniej trafić w piłkę :P

Wracając z Monte Carlo biliśmy się trochę z myślami czy pakować się do portu... Mieliśmy czas i pogoda nam sprzyjała, martwiłam się jednak, że nie starczy nam sił, a Pyzce cierpliwości na jeszcze dłuższą wycieczkę. Na szczęście nasze dylematy rozwiązała sama Pyzka, zasypiając jak anioł tuż przed decydującym skrzyżowaniem. Nadal pozostawały gdzieś z tyłu głowy wątpliwości jak znajdziemy auto bez mapy i czy uda nam się wdrapać na wyższe partie miasta jeśli zejdziemy aż do samego portu, ale czego się mnie robi dla spokojnego snu dziecka...


Poprzednim razem, gdy tu byliśmy, cały port obstawiony był  zabudowaniami i ogrodzeniami towarzyszącymi imprezie F1. Spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej, co sprawdziło się jednak tylko połowicznie. W ogóle, w całym Monako mnóstwo jest śladów po słynnym wyścigu... Od pomników bolidów poczynając na barierach porozstawianych w mieście i części zaplecza ulokowanego w porcie kończąc.

 

Mimo wszystko jednak tym razem było tu o niebo przyjemniej...


Okazało się, że Halloween jest tu powodem do świętowania niemal tak dobrym jak Grand Prix F1... Portowe knajpy prześcigały się w "dekoracjach" tak realnych, że przyprawiały o dreszcze. Z pobliskiego, ustawionego również w porcie, wesołego miasteczka dobiegały zaś wrzaski dodatkowo potęgujące przerażającą atmosferę. I znów, jak blisko pół roku temu, musiałam biec z wózkiem przez port by nie obudzić Pyzki...


Gdy już prawie skończyły mi się nogi pozostało tylko dostać się znów na poziom naszego parkingu... Tylko tyle i aż tyle. Nie chcieliśmy oczywiście wracać tą samą drogą, znów przez port, wesołe miasteczko itd. Choć nie do końca miałam pojęcie jak iść kierowałam się "na czuja" cały czas w górę. Po krótkiej mini-wspinaczce dotarliśmy do miejsca gdzie znajdowały się windy. Pomyślałam: teraz albo nigdy :) Próbujemy! Pierwsza z nich przewiozła nas o jedno piętro. Gdy wysiedliśmy okazało się, że obok jest kolejna... Rozejrzałam się dookoła i szybko stwierdziłam, że nadal jesteśmy za nisko. Wskoczyliśmy do windy i po chwili byliśmy na poziomie dworca kolejowego. Tam jednak już czekała winda by podrzucić nas na poziom ogrodu egzotycznego. Byliśmy tam w maju i wiedziałam, że to wysoko... Przekalkulowałam jednak sprytnie, że łatwiej pchać wózek z górki niż pod górkę i tak 'przewindowaliśmy' się raz jeszcze. Pan Mąż był pełny obaw co do tego, jak wysoko jesteśmy, ale to on był pchaczem wózka, więc szybko docenił mój spryt i tym razem nawet pochwalił mnie jako przewodnika! No i bardzo słusznie, bo zrobiłam to po mistrzowsku!  Spacer obfitował w urocze widoki, aż w końcu dotarliśmy do miejsca, w którym już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy :)


Dzień wypełniony po brzegi...
Trasa widokowa, spacer po La Turbie i zwiedzanie Monako.
Aż trudno uwierzyć, że mieliśmy apetyt na jeszcze więcej...
'Stety', słońce zachodzące wcześniej skierowało nas do domu :)
Planowane zwiedzanie kolejnej, pobliskiej, uroczej miejscowości przełożyliśmy zatem na kolejny dzień...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz