wtorek, 29 listopada 2016

Wąskie uliczki na stromym zboczu, czyli spacerujemy po Eze

1 listopada w tym roku spędziliśmy wyjątkowo intensywnie, odkrywając kolejne uroki Lazurowego Wybrzeża. Podobnie jak wyprawę do La Turbie i Monako dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie, co jak na urlop jest tragedią, ale jak na nasze plany okazało się być i tak niewystarczające ;)
Tym razem naszą wycieczkę także zaplanowaliśmy wzdłuż trasy widokowej, oszczędzając tym samym kilka euro na autostradzie przy jednoczesnym dostarczeniu sobie niesamowitych wrażeń. Moyenne Corniche, czyli środkowy gzyms, to szosa zapewniająca nie gorsze widoki aniżeli jej wyżej położona koleżanka :) 
 
W tak pięknych okolicznościach przyrody dotarliśmy do Eze. Ta średniowieczna, warowna wioska, określana mianem "orlego gniazda", leży na stromej skale blisko 430 m n.p.m.! Choć wiele przewodników wskazuje to miejsce jako jedno z najpiękniejszych na Lazurowym Wybrzeżu muszę przyznać, że mnie nie powaliło... 
Nie powiem, było przyjemnie, ale jakoś tak sztucznie... A to o moim ukochanym Les Baux de Provence czytałam gdzieniegdzie, że to 'miasteczko-atrapa' dla turystów. Tymczasem to Eze właśnie zrobiło na mnie takie wrażenie. 

Z zewnątrz, gdy się do niego dojeżdża prezentuje się naprawdę niesamowicie. Z każdej strony wywołuje achy i ochy zachwytu. Byłam naprawdę zauroczona...
 

Kiedy jednak wkroczy się między ciasno poupychane kamieniczki i przespaceruje się jego wąskimi uliczkami łatwo poznać, że to tak naprawdę inscenizacja dla zwiedzających. Owszem, zabudowa ładna, owszem, zielono tu i kwiatowo, ale nie czuć tu "życia". Wśród wąskich uliczek próżno szukać małych knajpek czy sklepików z pamiątkami. Jest za to kilka restauracji (raczej nie na naszą kieszeń) i galerii sztuki. (Na szczycie rozpościera się ponoć piękny ogród egzotyczny, ale zdecydowaliśmy się pominąć tę atrakcję, bo kaktusy już na Lazurowym Wybrzeżu oglądaliśmy, i to nie byle jakie, bo w Monako :) ).
 

 
 

 

Część zamku zajmuje obecnie prywatny hotel, a jego pomieszczenia rozlokowane są w całym miasteczku. Zdarzył nam się więc taki obrazek, że w uliczce, którą dreptaliśmy, wyszedł nam na spotkanie Pan w samym szlafroku i hotelowych klapkach, wracający z sauny czy też jacuzzi, ewentualnie basenu (pisząc w samym szlafroku mam na myśli właśnie tylko i jedynie szlafrok...). Takie kwiatki :) Hotel ma jeszcze jedną, moim zdaniem, wadę, a mianowicie ogród, który widać w całej okazałości z tarasu widokowego od wschodniej strony miasteczka. Ogród ten to swego rodzaju park rzeźby, obfitujący w rozliczne zwierzęta, wazy, posążki, totalny misz-masz. Jak dla mnie - koszmarek.
  
Cieszę się, że odwiedziliśmy to miejsce teraz, a nie, jak pierwotnie zakładaliśmy, w maju, gdy byliśmy w tych stronach pierwszy raz. Oglądanie tego typu miejsc wraz z tłumem turystów, nawet gdy ich uroda zwala z nóg nie należy do najprzyjemniejszych...
W Eze spędziliśmy niespełna 2 godzinki i był to przyjemny spacer, ale jeśli chodzi o klimatyczne miejsca to La Turbie podobało mi się zdecydowanie bardziej. 


A gdzie tego dnia jedliśmy obiad dowiecie się z następnego posta :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz