wtorek, 22 sierpnia 2017

Remontowe kwiatki. Epizod VIII: Schody

Pamiętacie jeszcze remontowy cykl "kwiatkowy"?
Obiecałam, że opowiem Wam w nim również o naszych schodach.
W tym miejscu, jak zawsze z resztą kiedy myślę o schodach i ekipie stolarzy, w uszach szumi mi "never ending stoooooryyyyyyyyyyy....aaaa aaa aaaaa... ", tyle, że u mnie to "aaaa" nie jest śpiewaną ,melodyjną 'wstawką', a raczej krzykiem rozpaczy!!!
Musiałam odczekać, aż emocje opadną, bo każdorazowo, gdy o tym myślałam, ciśnienie skakało mi pod niebo... Jak wiadomo, ciężarnym nerwów się nie zaleca, a i przy karmieniu piersią stres jest niewskazany. Teraz gdy myślę o naszej 'pożal się Boże' ekipie schodowej drga mi czasem w nerwowym tiku jedna powieka, a więc nerwy zostały praktycznie opanowane, a ten tik na wspomnienie o nich pozostanie pewnie ze mną tak jak te nieszczęsne schody...
A jak to było?
Umowę na wykonanie schodów spisaliśmy we wrześniu. Zapłaciliśmy zaliczkę i ustaliliśmy, że nim wrócimy na stałe do Polski robota będzie wykonana. Termin realizacji został określony na koniec listopada. Spore było więc nasze zdziwienie i zaniepokojenie gdy w połowie listopada prace jeszcze nie ruszyły... Wykonawca zapewniał nas jednak, że wszystko będzie zrobione na czas. Ostatecznie "artyści-specjaliści" wkroczyli na nasze betonowe schody 27 listopada (!!!), czyli 13 dni przed moim powrotem do kraju!! Czas, jaki sobie pozostawili był ponoć wystarczający, by zdążyć na czas. Być może to prawda, gdyby prace wykonywała ekipa fachowców... 
Wybraliśmy tralki w kontrastowym do drewnianych schodów, białym kolorze. Może, gdyby to były proste "kołki" czy wałki nasi "stolarze" podołaliby wyzwaniu. Na ich nieszczęście jednak nasz typ padł na tralki o nieco bardziej fikuśnym kształcie, kwadratowym przekroju na dole, owalnym na górze, a na domiar złego z ozdobną kulką gdzieś w połowie. Okazało się, że taka 'ekstrawagancja', choć wybrana z ichniego katalogu przewyższa o stokroć możliwości montażystów. Kiedy nasi tatusiowie zadzwonili do nas na Skype, by pokazać nam dzieło fachowców nie mogłam powstrzymać ze złości łez. Wyobraźcie sobie, że tralki zostały przycięte praktycznie na chybił-trafił, a ich charakterystyczne elementy nie układały się w równoległej do poręczy linii, choć wysokość stopni jest jednakowa... Obraz nędzy i rozpaczy. Jakby tego było mało poręcz, którą poprowadzono tak, jakby "przebijała" słup podtrzymujący sufit na piętrze, nie zbiegała się :( Dodatkowo, w tak zwanym międzyczasie jeden, ze stopni się odkleił i zaczął ruszać (szczerze mówiąc nie wiem czy zdążył się przykleić...). Zgłosiliśmy czym prędzej wszystkie reklamacje z nadzieją, że ekipa zdąży się poprawić nim wrócimy. Tatusiowie pracowicie wytłumaczyli im nasze zastrzeżenia, ale na nic się to zdało. 
Pierwsza poprawa zakończyła się jeszcze przed naszym powrotem do kraju, czyli teoretycznie "zdążyli"...
A potem nastąpiła reklamacja nr 2, którą składaliśmy już osobiście. 
Niestety, ogrom rzeczy do poprawy sprawił, że musiałam koczować u mojej mamy po powrocie do Polski w oczekiwaniu na wykończenie prac remontowych w naszym docelowym domu. Cały czas byłam jednak dobrej myśli... O ja naiwna!!! 
Jako iż poręcz była na tralki niejako 'nadziana' to naprawy dokonano "wyciągając" je tyle, ile to było konieczne. W konsekwencji tego zabiegu w niektórych miejscach biała farba pokrywająca słupki się zdarła.

Nasi specjaliści pokonali tę usterkę szalenie oszczędnie, nakładając w obdarte miejsca połyskującą, w przeciwieństwie do reszty tralek, farbę (coś jak olejną). Dramat! Serio!!! Oczywiście, by dokonać tej "poprawki", musieli zdemontować słupki wieńczące. Przy tej operacji zniszczyli zaślepki śrub, które brzydko popękały. Nie stanowiło to jednak przeszkody by zamontować je ponownie. Kilka stopni miało zupełnie inną strukturę na wierzchu. Byłam skłonna stwierdzić, że nie widziały lakieru, choć montażyści-statyści upierali się, że były lakierowane. Poprawę lakieru robili chyba ze 4 razy. Jest lepiej, ale na więcej nie starczyło nam już cierpliwości...


Druga poprawa schodów zakończyła się w połowie grudnia i wtedy tu zamieszkaliśmy. Nasza radość nie trwała jednak długo, bo od razu po obejrzeniu schodów stwierdziliśmy, że nadal robota nie jest wykonana poprawnie. To nie było zwykłe czepialstwo, o nie! Brak lakieru na dwóch stopniach i wszystkich (tak, wszystkich!) cokolikach czy też powklejane pod lakier włosy i inne paprochy to pikuś! Jeden z cokolików odpadł sam. SAM, bez dotykania, kopania, szturchania czy podważania. Po prostu "łup" i spadł na stopień niżej, a my patrzyliśmy na siebie jak głupki nie wiedząc czy śmiać się czy płakać... Wszystkie miejsca, które zostały posilikonowane wyglądały tak, jakby pistoletem do silikonu bawiła się nasza Pyzka. Coś potwornego.


Oczywiście od razu zadzwoniliśmy do stolarza, z którym podpisaliśmy umowę, by zaprosić go na oględziny tego koszmarku. Nim udało mu się do nas dotrzeć, a miało to miejsce dopiero po Nowym Roku, bo wiadomo urlopy, święta itp. itd., byłam już gotowa udusić go gołymi rękami... Stopień, który przy reklamacji nr 1 był odklejony odkleił się znowu i skrzypiał przy stąpaniu. Ten sam stopień po 2-3 dniach skrzypienia i 1 dzień po samoistnym odpadnięciu cokolika, w noc sylwestrową, gdy szłam zerknąć do pyzkowego łóżeczka, czy też nie budzą jej testowane przez miejscową dzieciarnię fajerwerki, pękł (!!!!!) w miejscu jego połączenia z panelami. Zatem w Nowy Rok weszliśmy w wisielczych wręcz nastrojach, ze świadomością, że umoczyliśmy kasę, a nasze schody, mimo kolejnych poprawek nigdy nie będą tymi, które zamówiliśmy ;(
Aaaaa, byłabym zapomniała. Okazało się również, że choć reklamowane, obdarte z farby tralki zostały wymienione, to spośród 20 zamontowanych słupków 5 czy 6 było popękanych (z powodu zbyt mocnego wkręcenia ich w śruby mocujące).     
Uwierzcie, że każdorazowe wejście na klatkę schodową przyprawiało mnie o mdłości, choć byłam już dawno po zakończeniu pierwszego trymestru ;P Nie ma się jednak co dziwić... Tak to wyglądało:


Po trzeciej reklamacji, która zakończyła się w pierwszym tygodniu lutego, a która po raz kolejny zmusiła mnie do pomieszkiwania u mojej mamy (nie żebym tego nie lubiła, ale w innych okolicznościach... opary lakierów nie są zbyt korzystne), postanowiliśmy zakończyć współpracę z ekipą. Rozliczyliśmy się, przełykając gorzką pigułkę porażki.
Nie znaczy to jednak, że zakończyła się nasza "przygoda" ze schodami... 

Jak jest dziś?
Dziś jestem już oswojona z większością remontowych bubli, z którymi przyszło nam żyć, a schody odbijają mi się czkawką najczęściej przy sprzątaniu, gdy obcuję z nimi bliżej. Podobnie ze ścianami, które ekipa schodowa zostawiła w tragicznym wręcz stanie. Ja rozumiem, że czasem coś się chlapnie czy stuknie się deską na zakręcie, sama nie jestem wybitnie ostrożna, ale nasza klatka schodowa wygląda jak z praskiej, przedwojennej kamienicy. Próbowałam doprowadzić ją do porządku i zmyć choć część odcisków palców i wszechobecnego rudego "kitu", ale na niewiele się to zdało :(   A kiedy pomyślę, że te ściany wcześniej robiła "ekipa ścianowa", by były równe i gładkie to aż chce się wyć!

Ostatnio dowiedziałam się, że windę-podnośnik zamontować można w podobnych pieniądzach... szkoda, że nie wiedziałam o tym wcześniej!! Same zalety: mniej sprzątania, mniej męczenia się, mniej nerwów... Zaletą schodów, ale nie tylko tych, jedną jedyną jest to, że pozwalają odchudzić nieco upasiony tyłek, szczególnie, gdy pokonuje się je pierdylion razy w ciągu dnia tak jak ja :P

Najlepszy widok na nasze schody?
Gdy gonię po nich za moją Pyzką, bo wtedy nie mam czasu patrzeć na fuszerki, a czasem nawet pod nogi :P

Na tym kończę nasz cykl remontowy, choć niewykluczone, że do niego powrócę. Nie życzyłabym tego ani sobie, ani nikomu innemu, nawet najgorszemu wrogowi, ale remonty i specjaliści od nich już tacy są, a przed nami jeszcze kilka spraw do ogarnięcia :( 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz