Czekając na Adasia spędziłam w szpitalu 5 dni.
Długich 5 dni...
Bo cóż tu robić między jednym a drugim KTG?!
Szpital nie zapewnia zbyt wielu atrakcji, poza pikającymi monitorami w każdym pokoju, a zatem o rozrywki trzeba było zadbać samemu...
Dziś kilka słów o tym jak mi tam było :)
Ulokowano mnie w pokoju dwuosobowym z łazienką (!) :D. Choć nie byłam przygotowana ani psychicznie ani fizycznie na takie "wczasy" to muszę przyznać, że warunki nie były najgorsze :P Zdjęć posiłków nie zrobiłam, ale - wierzcie na słowo - dało się je jeść (tak dawno już nie jadłam mielonki z galaretką :P), a obiady wybierałam spośród 3 różnych wariantów menu. W prawdzie porcje były jak dla mnie ze 3 razy za małe, ale chociaż smaczne. Pewien mankament stanowiły pory posiłków. Kto wymyślił, by ostatnie jedzenie podawać o 17?! Toż to skandal (!!!) szczególnie dla "brzuchatek"... Zwykłam w odmiennym stanie (choć nie tylko :P) jadać co najmniej 3 kolacje, poczynając od godziny 19. Kiedy więc zorientowałam się, że przekraczając próg szpitala rozpoczęłam dietę, czym prędzej poprosiłam Pana Męża o dowiezienie kilku paczek ciasteczek, które pozwoliłyby uzupełnić brakujące, wieczorne kalorie :P Trafiłam na bardzo miłą współlokatorkę, która podzieliła się swoimi herbatnikami nim dotarł mój transport żywności ;) Mama mocno wzięła sobie do serca moją prośbę o ciastka. Nauczona doświadczeniem sprzed lat, gdy mój Tato rezydował w tym samym "ośrodku" spakowała Panu Mężowi wałówkę dla połowy oddziału :P Był nawet pulpet z ryby (błehehehehe!!! - mina współlokatorki po otwarciu przeze mnie pojemnika bezcenna :P).
Warunki w szpitalu mogę podsumować stwierdzeniem "miłe zaskoczenie" :)
Personel, o dziwo, również bez zarzutu!
Czy to nadal polska służba zdrowia?!
Przeżyłam mały, pozytywny szok ;P
A cóż ja tam robiłam?!
Syn i personel szpitala zadbali o to, bym nie miała zbyt wiele czasu do zagospodarowania. Myślę, że spokojnie szłam na rekord i zużyłam najwięcej papieru do zapisów KTG z całego oddziału :D (to pewnie z oszczędności tego papieru własnie po dwóch dniach przerwano tę "zabawę"...). Leżałam zatem i drętwiałam... Na szczęście mocno się nie nudziłam!
Mam wspaniałą przyjaciółkę, która chyba czuła te same skurcze co ja, bo dotarła do szpitala w tempie błyskawicy i z książką pod pachą, coby umilić mi oczekiwanie <3 Kiedy więc musiałam pozostawać na łóżku, oddawałam się z przyjemnością lekturze, zdając sobie doskonale sprawę, że to ostatnie chwile na poczytanie książki w spokoju :P
Trafiłam też na bardzo miłą współlokatorkę (której nie zraził nawet zapach ryby), z którą przyjemnie się gawędziło, a jak wiadomo w dobrym towarzystwie czas płynie szybciej :)
Dodatkowo, w związku z panującym w rodzinie baby boomem, tak się złożyło, że "wymieniłyśmy" się miejscami na oddziale z moją szwagierką, która opuszczała go wraz ze swoim nowym, różowym bobaskiem kilka godzin po moim przybyciu. Zdążyłam więc poznać nowego członka rodziny, wypytać się "co, gdzie i jak" i trochę poplotkować ;D
Czasem odpinali mnie od kabelków i wtedy mogłam bardziej aktywnie spędzać czas... (choć nie ukrywam, że Pyzka na pewno lepiej by mnie aktywizowała w domu i ubolewałam mocno, że stagnacja, wynikająca z uziemienia w szpitalu, poskutkuje wydłużeniem ciąży o kolejne tygodnie...).
Oczywiście odwiedzał mnie Pan Mąż, który zabierał mnie nawet na "spacerniak", czyli na przebieżkę wokół dziedzińca szpitala. Niezbyt mu się te spacery podobały, bo przyspieszałam ciągle kroku z nadzieją, że szybsze tempo poruszy nieco dziedzica w stronę świata, ale dzielnie znosił te moje sportowe zachcianki.
Ostatnią "rozrywkę" stanowiły wypady na IV piętro i do piwnicy...
Dlaczego?
Ano z tego samego powodu, dla którego krążyłam po pseudoparku szpitalnym z prędkością światła - by wydostać Adaśka :P
Na szczęście nie byłam sama! Na schodach panował spory tłok. Moje sąsiadki z innych sal - towarzyszki szpitalnej niedoli, oczekujące tak jak ja szczęśliwego rozwiązania - okupowały klatkę schodową razem ze mną. Wspinałyśmy się zatem na samą górę głównego budynku szpitala tylko po to, by "pocałować klamkę" oddziału chorób wewnętrznych. Zdyszane jak konie po westernie pocieszałyśmy się, że to na pewno pomoże, ocierałyśmy pot z czoła i ruszałyśmy w drogę powrotną. Turlanie się na dół było nieco łatwiejsze, choć i tak pot zalewał nam oczy... Z IV piętra podążałyśmy wprost do piwnicy, gdzie mieści się m.in. kaplica, jednak to nie ona była celem naszej wyprawy :) Jest tam też sklepik, ale jego również nie zaszczycałyśmy obecnością. Dreptałyśmy po prostu żwawym tempem przez te wąskie, podziemne korytarze, by pozostać w ruchu, ale jednak trochę ochłonąć, bo było to jedyne znane nam w owym czasie miejsce w szpitalu gdzie było naprawę chłodno :D Chociaż (co zapamiętam pewnie do końca życia) z poziomu "0" na samą górę jest 110 cholernych stopni, a pokonałam je dobrych kilkadziesiąt razy, to wyczyniane przez nas zabiegi niestety nie przyniosły oczekiwanych rezultatów (nie tylko dla mnie)... Dziś, gdybym miała te "wczasy" przeżyć, czy też może powinnam lepiej powiedzieć "przejść" jeszcze raz, pewnie postawiłabym na odwiedziny w sklepiku, kilka czekoladowych batoników, a może nawet wizytę w kaplicy, zaś rozbudowę pęcin zostawiłabym sobie na spacery z wózkiem i bobasem :P
Jak widzicie, mimo perspektywy nudów byłam całkiem zajęta!
A tymczasem w połowie pobytu dołączył do mnie Adaś...
I jak tu znaleźć czas na wszystko z dzieckiem u boku? ;P
Na szczęście książkę zdążyłam przeczytać wcześniej, współlokatorkę po ozdrowieniu wypisali do domu, a kumpele ze schodów też doczekały się w końcu potomstwa...
Do końca tych pseudowczasów pozostało mi więc tylko przewijanie i karmienie :)
No i nareszcie sobie odpoczęłam!
Długich 5 dni...
Bo cóż tu robić między jednym a drugim KTG?!
Szpital nie zapewnia zbyt wielu atrakcji, poza pikającymi monitorami w każdym pokoju, a zatem o rozrywki trzeba było zadbać samemu...
Dziś kilka słów o tym jak mi tam było :)
Ulokowano mnie w pokoju dwuosobowym z łazienką (!) :D. Choć nie byłam przygotowana ani psychicznie ani fizycznie na takie "wczasy" to muszę przyznać, że warunki nie były najgorsze :P Zdjęć posiłków nie zrobiłam, ale - wierzcie na słowo - dało się je jeść (tak dawno już nie jadłam mielonki z galaretką :P), a obiady wybierałam spośród 3 różnych wariantów menu. W prawdzie porcje były jak dla mnie ze 3 razy za małe, ale chociaż smaczne. Pewien mankament stanowiły pory posiłków. Kto wymyślił, by ostatnie jedzenie podawać o 17?! Toż to skandal (!!!) szczególnie dla "brzuchatek"... Zwykłam w odmiennym stanie (choć nie tylko :P) jadać co najmniej 3 kolacje, poczynając od godziny 19. Kiedy więc zorientowałam się, że przekraczając próg szpitala rozpoczęłam dietę, czym prędzej poprosiłam Pana Męża o dowiezienie kilku paczek ciasteczek, które pozwoliłyby uzupełnić brakujące, wieczorne kalorie :P Trafiłam na bardzo miłą współlokatorkę, która podzieliła się swoimi herbatnikami nim dotarł mój transport żywności ;) Mama mocno wzięła sobie do serca moją prośbę o ciastka. Nauczona doświadczeniem sprzed lat, gdy mój Tato rezydował w tym samym "ośrodku" spakowała Panu Mężowi wałówkę dla połowy oddziału :P Był nawet pulpet z ryby (błehehehehe!!! - mina współlokatorki po otwarciu przeze mnie pojemnika bezcenna :P).
Warunki w szpitalu mogę podsumować stwierdzeniem "miłe zaskoczenie" :)
Personel, o dziwo, również bez zarzutu!
Czy to nadal polska służba zdrowia?!
Przeżyłam mały, pozytywny szok ;P
A cóż ja tam robiłam?!
Syn i personel szpitala zadbali o to, bym nie miała zbyt wiele czasu do zagospodarowania. Myślę, że spokojnie szłam na rekord i zużyłam najwięcej papieru do zapisów KTG z całego oddziału :D (to pewnie z oszczędności tego papieru własnie po dwóch dniach przerwano tę "zabawę"...). Leżałam zatem i drętwiałam... Na szczęście mocno się nie nudziłam!
Mam wspaniałą przyjaciółkę, która chyba czuła te same skurcze co ja, bo dotarła do szpitala w tempie błyskawicy i z książką pod pachą, coby umilić mi oczekiwanie <3 Kiedy więc musiałam pozostawać na łóżku, oddawałam się z przyjemnością lekturze, zdając sobie doskonale sprawę, że to ostatnie chwile na poczytanie książki w spokoju :P
Trafiłam też na bardzo miłą współlokatorkę (której nie zraził nawet zapach ryby), z którą przyjemnie się gawędziło, a jak wiadomo w dobrym towarzystwie czas płynie szybciej :)
Dodatkowo, w związku z panującym w rodzinie baby boomem, tak się złożyło, że "wymieniłyśmy" się miejscami na oddziale z moją szwagierką, która opuszczała go wraz ze swoim nowym, różowym bobaskiem kilka godzin po moim przybyciu. Zdążyłam więc poznać nowego członka rodziny, wypytać się "co, gdzie i jak" i trochę poplotkować ;D
Czasem odpinali mnie od kabelków i wtedy mogłam bardziej aktywnie spędzać czas... (choć nie ukrywam, że Pyzka na pewno lepiej by mnie aktywizowała w domu i ubolewałam mocno, że stagnacja, wynikająca z uziemienia w szpitalu, poskutkuje wydłużeniem ciąży o kolejne tygodnie...).
Oczywiście odwiedzał mnie Pan Mąż, który zabierał mnie nawet na "spacerniak", czyli na przebieżkę wokół dziedzińca szpitala. Niezbyt mu się te spacery podobały, bo przyspieszałam ciągle kroku z nadzieją, że szybsze tempo poruszy nieco dziedzica w stronę świata, ale dzielnie znosił te moje sportowe zachcianki.
Ostatnią "rozrywkę" stanowiły wypady na IV piętro i do piwnicy...
Dlaczego?
Ano z tego samego powodu, dla którego krążyłam po pseudoparku szpitalnym z prędkością światła - by wydostać Adaśka :P
Na szczęście nie byłam sama! Na schodach panował spory tłok. Moje sąsiadki z innych sal - towarzyszki szpitalnej niedoli, oczekujące tak jak ja szczęśliwego rozwiązania - okupowały klatkę schodową razem ze mną. Wspinałyśmy się zatem na samą górę głównego budynku szpitala tylko po to, by "pocałować klamkę" oddziału chorób wewnętrznych. Zdyszane jak konie po westernie pocieszałyśmy się, że to na pewno pomoże, ocierałyśmy pot z czoła i ruszałyśmy w drogę powrotną. Turlanie się na dół było nieco łatwiejsze, choć i tak pot zalewał nam oczy... Z IV piętra podążałyśmy wprost do piwnicy, gdzie mieści się m.in. kaplica, jednak to nie ona była celem naszej wyprawy :) Jest tam też sklepik, ale jego również nie zaszczycałyśmy obecnością. Dreptałyśmy po prostu żwawym tempem przez te wąskie, podziemne korytarze, by pozostać w ruchu, ale jednak trochę ochłonąć, bo było to jedyne znane nam w owym czasie miejsce w szpitalu gdzie było naprawę chłodno :D Chociaż (co zapamiętam pewnie do końca życia) z poziomu "0" na samą górę jest 110 cholernych stopni, a pokonałam je dobrych kilkadziesiąt razy, to wyczyniane przez nas zabiegi niestety nie przyniosły oczekiwanych rezultatów (nie tylko dla mnie)... Dziś, gdybym miała te "wczasy" przeżyć, czy też może powinnam lepiej powiedzieć "przejść" jeszcze raz, pewnie postawiłabym na odwiedziny w sklepiku, kilka czekoladowych batoników, a może nawet wizytę w kaplicy, zaś rozbudowę pęcin zostawiłabym sobie na spacery z wózkiem i bobasem :P
Jak widzicie, mimo perspektywy nudów byłam całkiem zajęta!
A tymczasem w połowie pobytu dołączył do mnie Adaś...
I jak tu znaleźć czas na wszystko z dzieckiem u boku? ;P
Na szczęście książkę zdążyłam przeczytać wcześniej, współlokatorkę po ozdrowieniu wypisali do domu, a kumpele ze schodów też doczekały się w końcu potomstwa...
Do końca tych pseudowczasów pozostało mi więc tylko przewijanie i karmienie :)
No i nareszcie sobie odpoczęłam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz