W ubiegłym roku zaszczyciły nas aż 3 piątki 13-tego.
Nie wiem czy pamiętacie, ale ja osobiście w takie "zabobony" nie wierzę...
Pisałam już o tym właśnie rok temu tutaj.
Każdy jednak miewa swoje pechowe czy mniej udane dni...
Dla mnie wyjątkowo ciężki był poprzedni piątek, prawie 13-ego, bo to był 12-ty :P
Ale po kolei:
Według wszelkich prognoz pogody miało padać cały ubiegły tydzień.
Siedziałyśmy więc w domu rozważając wciąż od nowa możliwość wyjścia na spacer.
Co ciekawe, prognozy na piątek były raczej pozytywne, co śledziłam wyjątkowo dokładnie, bo właśnie w piątek miałam wyjście obowiązkowe.
I to na drugi koniec miasta!
Spacer na 45 minut całkiem żwawym tempem.
Choć można ogarnąć to w miarę znośnie autobusem preferuję dla zdrowotności pokonywać ten dystans marszem.
Niestety, tym razem przewidywania pogodowe się nie sprawdziły a w piątek od rana lało jak z cebra!
Spotkanie jednak umówione, więc zafoliowałam pyzkową karetę, przywdziałam kalosze i ruszyłyśmy w świat.
Szczęśliwie, mamy skrót przez cmentarz.
Nie zdążyłam więc mocno zmoknąć nim byłyśmy już w autobusie.
Ciekawostka: trasę autobusem pokonałyśmy jedynie 5 minut szybciej niż pieszo!!!
Gdy byłyśmy już u celu odebrałam telefon od zmartwionego Pana Męża, który dzwonił z dobrą radą, bym wzięła auto....
HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA
Omal się nie rozpłakałam!
Nie jeździłam od ponad roku... Może na "własnym podwórku", w Polsce, nie miałabym takich oporów, ale tu samo patrzenie jak oni jeżdżą napawa mnie strachem! Muszę się w końcu zebrać w sobie i zasiąść znów na miejscu kierowcy, by nie zapomnieć jak to się robi! Pomysł jednak by zrobić to w strugach deszczu, z jedynym pasażerem w postaci Pyzki średnio mi się podobał (choć muszę przyznać, że rano, gdy zobaczyłam co dzieje się za oknem przemknęło mi to przez myśl...baaardzo szybko :P.
W drogę powrotną również wybrałyśmy się autobusem. Korzystając zaś z okazji, że w ramach biletu można zmieniać linie autobusowe w ciągu 60 minut postanowiłam wyskoczyć na chwilkę koło naszego ekskluzywnego bazaru w środku miasta (Les Halles, o którym już pisałam :)), bo tylko tu kupić mogę komplet warzyw i świeżutkie mięsko z każdego stworzenia na zupy dla mojej księżniczki. Niestety, tym razem kompletu warzyw nie było...
Żeby tego było mało gdy wyszłam z budynku przed oczami tylko zamajaczył mi koniec mojego autobusu.
Trudno...daleko nie mam, deszcz chwilowo prawie ustał...dam radę!
A może nie ma tego złego, pomyślałam - zajdę do sklepu po resztę składników do zupy...
Po drodze znów trochę się rozpadało, więc przyspieszyłam kroku, by już po chwili czuć strugi potu pod nieprzemakalną kurtką... Do tego wkładka w kaloszu przesunęła się, boleśnie obierając stopę. Wszystko to nic, pomyślałam. W końcu zbliżałam się już do domu i miałam jeszcze szansę na krótką podwózkę autobusem, ostatnie 3 przystanki. Niestety, według rozkładu szansę tą pogrzebał mój pobyt w sklepie, a raczej kolejka przy kasie, bo w sam raz zrobiła się 12:15 i cały Avignon ruszył na lunch... Starałam się jednak nie tracić ducha. Dziarskim krokiem w strugach niezbyt rzęsistego, aczkolwiek równego deszczu (nie tam kapuśniaczku) ruszyłam w stronę domu...
Zapału starczyło mi niestety na jakieś 8-10 kroków, po których to, na ostatniej prostej, 800 m przed dotarciem do domu jakiś skończony palant ochlapał mnie wodą z pobliskiej kałuży. Hmmm...chyba "ochlapał" nie jest tu najlepszym słowem... On mnie zalał...totalnie!
Przejechał obok mnie z prędkością światła, tak, że woda spod jego kół górą nalała mi się do kaloszy (kalosze wersja podkolanowa, nie zakostkowa!). Byłam przemoczona do suchej nitki... Galoty i spodnie przykleiły mi się do tyłka uniemożliwiając normalne poruszanie się. Dobrze, że miałam na głowie kaptur, a rzeczony pół-mózg nadjeżdżał z tyłu, więc przynajmniej głowę miałam względnie suchą.
Byłam bliska płaczu z wściekłości.
Jak można być takim palantem?!
Dokąd on się tak spieszył?!
Jeden pas, a za 100 metrów światła...
Po prostu regularny matoł!
Między innymi przed takich orłów nie wsiadam za kierownicę - nie chcę być współużytkownikiem ulicy z kimś takim! Skoro nie możemy egzystować obok siebie w układzie ulica-chodnik, to co dopiero ulica-ulica?!
W jednej sekundzie przypomniało mi się też, że taka sama "przygoda" spotkała mnie rok temu pod poprzednim mieszkaniem. Wówczas turlałam przed sobą jedynie skromny brzuszek, a nie jak teraz wózek-czołg :). No i dobrze, że jest taki, a nie inny, bo Pyzka w swojej zafoliowanej karocy na szczęście nie poczuła tego tsunami - spała jak anioł. Rzuciłam jeszcze tylko okiem na zakupy "licząc straty"... zupa w torbie ułożonej w koszyku pod wózkiem była prawie gotowa...
Ehhh...
Ledwo doczłapałam się do domu, przemarznięta, mokra i wściekła wtaszczyłam cieknący wózek na drugie piętro i ze smutkiem stwierdziłam, że muszę porzucić go na klatce, bo nasz domowy garaż nie ma drenażu :P
Mimo zmęczenia po tych deszczowych przygodach starałam się nadal z optymizmem patrzeć na resztę dnia. Pozostało tylko ukręcić szybko zupę i już oczami wyobraźni widziałam chwilę relaksu...
Może zdzwonię się z przyjaciółką, popiszę bloga...
Pyzka w tak zwanym międzyczasie udała się na popołudniową drzemkę, warzywa wesoło podskakiwały we wrzątku - wszystko wyglądało idealnie...
Blisko 2 godziny później, padając na twarz nad ostatnim słoiczkiem pt. "potrawka z fasolki szparagowej z królikiem" usłyszałam wesołe gaworzenie Pyzy oznaczające koniec jej spania. Zawsze wydawało mi się, że lubię gotować. Nadal "trochę" tak jest. Jednak gotowanie dla dziecka, gdy nie chce iść się na łatwiznę jest mega czasochłonne. W życiu się nie spodziewałam, że podziobanie warzyw do potrawki w drobne kawałeczki zajmie mi aż tyle czasu! (Tak, wiem, można to zmiksować...tylko po co sobie życie ułatwiać?! Wymyśliłam, że chcę, by moje posiłki miały zróżnicowaną teksturę...). Coś za coś...
Tymczasem nadszedł czas podwieczorku, wekowania słoików, gier i zabaw rozlicznych, a gdzie obiad dla mnie?! No i Pana Męża oczywiście, który jak się domyślacie, potrawką z fasolki w wersji light się nie zadowoli...
Zaraz, zaraz... A czy ja coś dzisiaj jadłam?!
Ufff...
To był naprawdę ciężki dzień!
Przetrwałam...
Na szczęście dzięki takim gorszym dniom inne są dobre lub jeszcze lepsze :)Nie codziennie pada deszcz...
Zwykle nie korzystam z autobusów, więc mi nie uciekają :P
No i gotowanie dla Pyzki wypada raz na 5-7 dni, czyli całkiem znośnie...
A gdy w jedno popołudnie posłoiczkuję wszystkie kolory tęczy na każdy dzień pozostałe dni tygodnia obfitują jedynie w przyjemności :)
Jedno niestety jest niezmienne - francuscy kierowcy ;/
Straciłam do nich cierpliwość i aktualna moja taktyka odwetowa nosi pseudonim "Święta krowa (z wózkiem)".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz