środa, 17 lutego 2016

Brykusiowo w wersji fit, czyli mrówki - reaktywacja

Całkiem niedawno ogłaszałam tu nadejście wiosny...
Pogoda była wręcz bajeczna, co dało się z pewnością odczuć na blogu, bo po nowych wpisach ni widu ni słychu :P

Żeby nie było Wam jednak tak całkiem zazdrośnie napiszę, że moja radość nie trwała zbyt długo. Udało nam się wprawdzie otworzyć wiosenny sezon wycieczkowy (obiecuję, że fotorelacja wkrótce pojawi się na blogu...), ale zaraz po tym nawiedziły nas wiatry, deszcze i chłody.
I tak, prawie cały ubiegły tydzień spędziłyśmy z Pyzką w domu.
Co 10 minut wyglądałam przez okno oszacować warunki pogodowe... 
Co 15 zaś zmieniałam zdanie co do tego czy wyjdziemy na spacer czy też nie...
Niestety "nadmiar" czasu spędzony w domu nie przełożył się wcale na nadrobienie wszelkich zaległości (jak wyżej: po wpisach ni widu ni słychu :P ). 

Rozleniwiłam się, gdy tu przyjechaliśmy, bo prócz noszenia brzucha nie miałam nic do roboty... 
No i weszło mi to w nawyk!
Lenię się więc wszędzie tam, gdzie mogę... 
A może jednak się nie lenię?!
Bo nie mogę lenić się w sprawach domowych (no, może umiarkowanie :) ), gotuję więc, piorę, zmywam naczynia (bo mamy ich zbyt mało by zalegały w zlewie - nie pozmywam po śniadaniu, to obiad na gazecie ;P), odkurzam podłogi, by Pyzka miała nieograniczony zasięg we froterowaniu ich brzuchem... Odkładam jednak na bardzo powoli nadchodzące "potem" prasowanie, którego szczerze nie znoszę! Taktyka ta zwykle prowadzi mnie do kumulacji 2-3 rzutów prania, co doprowadza mnie do rozpaczy, gdy tylko na nie patrzę! 
Jeśli zaś chodzi o hobby to nie może być mowy o lenistwie... W końcu ma mi to sprawiać przyjemność! Jeśli więc mam czas, a jednak nie wyklejam papierów to znaczy, że nie mam na to weny czy ochoty (lub też materiałów :( )...
Podobnie jest z blogiem.
Stety dla mnie i może niestety dla fanów mojego pisania czy wyklejania od blisko 7 miesięcy pasjami spędzam czas na podłodze turlając się, śpiewając, robiąc niestworzone miny i wygibasy... I odnajduję w tym prawdziwą frajdę! Odkryłam jednak przy tym, że święta w Polsce nieźle dały mi się we znaki, a niektóre figury są dla mnie niemożliwe do wykonania z racji pochłoniętych ilości sernika. 
O ile skłony do podłogi do Pyzki podać/zabrać/przełożyć/podnieść/opuścić itd. są gimnastyką konieczną, niemożliwą do uniknięcia, a przy tym mało rzucającą się w oczy jako "ćwiczenia" (bo może i jest to 1000 powtórzeń, ale nie seriami, a co 10-20 sekund :P jest więc chwila czasu na odpoczynek) o tyle aktywność fizyczna pt. 'dla zdrowia, formy i figury', generująca siódme poty, ból i zmęczenie zawsze była dla mnie nieosiągalna z racji chronicznego braku motywacji (lub jej szybkiego - 48 h - zaniku). 

Wraz z nadejściem pierwszych ciepłych dni przewietrzyłam szafę w poszukiwaniu wiosennej odzieży i z przykrością stwierdziłam, że podczas naszej nieobecności jakieś złośliwe kalorie pozwężały mi kiecki!! Tego już było dla mnie za wiele...
Postanowiłam skończyć z ciastkami z czekoladą, od których zdążyłam się już poważnie uzależnić i z dnia na dzień (bo jak wiecie nie używam postanowień noworocznych, adwentowych czy postnych...a więc nie od lutego, poniedziałku, środy popielcowej czy innej magicznej daty, ale już, natychmiast) naprawić to co zdążyłam popsuć od października (tak, tak...dwie wizyty w Polsce i mój tyłek to "wielka klapa" :P)...

Oj, ciężko u mnie z motywacją...naprawdę ciężko, bo jestem mistrzem w szukaniu sobie wymówek...
Założyłam jednak sportowy ciuch, odpaliłam żwawą muzę i ruszyłam do walki z moimi fałdkami.
Pierwszych kilka minut rozpierała mnie duma z samej siebie, że to robię...
Potem nadszedł etap pogawędek z córką pt: "nie martw się, mama nie zwariowała, tak sobie tylko podskakuję"... Nie trwał on jednak długo, bo powoli zaczęło brakować mi tchu...nie było więc mowy o dalszym gadaniu... Skoncentrowałam się tylko na tym by przetrwać... Na szczęście kolejnym etapem były ćwiczenia w parterze. Córka zadowolona, bo mama blisko... Ja chyba też, choć pot zalewał mi oczy, to jednak "teraz sobie poleżę" :D  Rach, ciach, jeden bok, drugi bok, noga, ręka (mózg na ścianie :P - prawie, bo już ledwo żyłam). 
Walczę tak ze sobą, z ćwiczeniami, z drżeniem kończyn, gdy nagle, na podłodze dostrzegam poruszający się ciemny punkt!
Czy to zmęczenie i mam omamy? 
Czy może brudek zdmuchnięty moim sapiącym oddechem (brudek?! przecież odkurzałam!!)... 
Nie, to pewnie jakiś kurz spłynął mi do oka razem z kroplami mojego braku kondycji... 
Przecieram oczy, a tymczasem punkt nadal się przemieszcza! 
W końcu, gdy obraz mi się wyostrzył, a czarna kropka podeszła wystarczająco blisko rozpoznałam dawno nie widzianą "koleżankę"...
Tak, mrówka!
Wróciły...
Śmiać się? Płakać?
Nieee...
Może najpierw zlokalizować "źródło"?
Przez chwilę łudziłam się, że może przyniosłam koleżankę wraz z zakupami z warzywniaka. Niestety, okazało się, że znów wychodzą ze szpary między ścianą a podłogą...
Na szczęście słodycze odstawiłam stosunkowo niedawno, a wcześniej piekłam ciasto. Usypałam więc wzdłuż szpary białą ścieżkę i żyjemy dalej.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić...
I zawsze należy szukać pozytywów.
Zastanawiacie się jaki to plus w tej sytuacji dostrzegamy?!
No to powiem szczerze, że ja żadnego, a w przypływie rozpaczy zaczęłam już nawet szukać nowego mieszkania...
Pan Mąż natomiast z uśmiechem stwierdził: "Czyli definitywny koniec zimy... oficjalnie wiosna".
:D
Także tego...cieszymy się, bo u nas mrówki...
...yyy....znaczy się WIOSNA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz