piątek, 28 sierpnia 2015

Służba zdrowia - jak to działa?

Jak obiecałam tak czynię...
Dziś trochę o tym jak się tu leczymy :)

Od czego by tu zacząć?!
Może od strony praktycznej :) 

Jeśli idę tu do lekarza i płacę to podaję do skasowania w czytniku oprócz karty płatniczej także kartę ubezpieczeniową (Carte Vitale zwana przez nas zieloną kartą...bo jest zielona :P ). Ten kawałek plastiku wystarcza bym po kilkunastu dniach mogła na moim koncie znów oglądać naszą kaskę!
Prawda, że proste? :)
Ale nie zawsze tak było...
Yyyy... to znaczy... zawsze było względnie łatwo (pomijając kwestie językowe) z tym, że karty ubezpieczenia zdrowotnego przysłali nam dopiero w marcu. No, ale przecież byliśmy ubezpieczeni tu od samego początku. Od początku korzystałam tu też z opieki lekarskiej (no bo jakże by inaczej zrobić to w ciąży?!).
Ciekawi jesteście jak to rozliczałam bez "zielonej karty" ? :)
Dla mnie to była niemała niespodzianka!
Każda placówka, czy to lekarz czy laboratorium, wystawiała mi rachuneczek. I tenże brunatny, a czasem i zielony papierek nakazywała mi przechowywać do momentu gdy nie zostanie przyznany mi numer ubezpieczenia i rzeczona karta. A gdy ten wspaniały moment już nastąpił wypełniłam najładniej jak umiałam te wszystkie świstki i wysłałam do "kasy chorych" (a o wypełnianiu papierów to już chyba na moim blogu było... każda osoba w danej placówce doradza wedle swego uznania, więc delikwent na 99% może być pewien, że dokument wypełniony zgodnie ze wskazaniami Iksińskiej po sprawdzeniu przez Igrekowską będzie do poprawki!).
No i nie zgadniecie... Oddali mi wszystkie należności z całego okresu ubezpieczenia!
W Polsce raczej by to nie przeszło, nieprawdaż?!

Jako, że korzystałam tu z lekarza prywatnego część kosztów leczenia ponosiłam sama. Tak, dobrze widzicie: CZĘŚĆ KOSZTÓW. Bardzo miłe zaskoczenie i sensowne niezwykle rozwiązanie. Ja to widzę tak, że każdy tu lekarz prywatny jest trochę jakby państwowy.
Jest taryfikator co i ile kosztuje - ceny podstawowe, takie państwowe. I ile by prywatny lekarz sobie nie krzyknął to francuska "kasa chorych" zwróci pacjentowi jakąś część poniesionych kosztów wg ceny państwowej! (Jeśli pacjent ma ubezpieczenie oczywiście!)
Każde laboratorium, gabinet czy doktor może mieć lub nie tzw. dépassement, czyli "przekroczenie" i sam decyduje w jakiej będzie wysokości. Jest to informacja totalnie jawna, nie ma niespodzianek. Przychodzi pacjent i widzi, że przekroczenie jest 20 EUR to wie, że tyle wyłoży z własnej kieszeni, a pozostały koszt podzieli z kasą chorych (w zależności od regionu Francji i tego jak jest on "zamożny" wysokość refundacji jest różna; tu u nas to 60% ceny państwowej). Skomplikowane? 
Dla nas już nie bardzo :-) 
Za to bardzo bardzo przyjemne. 
Ale na tym nie koniec...
Jeśli pacjent sobie życzy, może zainwestować w siebie i dokupić sobie ubezpieczenie dodatkowe. Wówczas, w zależności od pakietu, takie ubezpieczenie dokłada się do "przekroczenia", a czasem i więcej. Wiadomo, że nie zwrócą więcej niż się zapłaciło, ale może się zdarzyć, że wyjdzie do zapłaty dla pacjenta "zero". A raczej, że wszystko mu zwrócą, bo taktyka jest taka, że najpierw się płaci a potem kaskę odsyłają z powrotem na konto :)
Czy już teraz wszystko się Wam zagmatwało?
No to przykład:
Wizyta kosztuje 50 EUR przy czym przekroczenie wynosi 27 EUR, czyli francuska kasa chorych zwróci 60% z 23 EUR, a jeśli człek ma ubezpieczenie dodatkowe to ono odda mu, w zależności od opłacanego pakietu, specjalności lekarza i nie wiem czego jeszcze, bo aż tak się nie znam :) jakąś tam część z takiego oto działania matematycznego:
50 - (23x0,6)
Proste? :)

Jako była już "ciężarówka" nie mogę nie wspomnieć o opiece zdrowotnej nad ciężarnymi...
A wygląda to tak, że od 6 miesiąca ciąży każda ciężarna objęta jest nie 60-cio a 100%-owym zwrotem kosztów leczenia (cen państwowych oczywiście). Obejmuje to wszystko: wizyty lekarskie, badania typu USG, analizy krwi, ale także "szkołę rodzenia" czy wizyty domowe.
Szczególnie spotkania z położnymi mile mnie zaskoczyły! Jako, że mój francuski niezbyt się przez te pół roku rozwinął potrzebowałam położnych mówiących po angielsku. Na szkole rodzenia obsługiwały mnie dwie przemiłe panie, a zajęcia, oczywiście z przyczyn językowych, miałam indywidualne i...nie zapłaciłam za nie ani centa! :D
Na tym jednak nie koniec!
W ostatnim miesiącu ciąży lekarka skierowała do mnie położne na wizyty domowe. Przychodziły raz w tygodniu i to również na koszt kasy chorych :) Gdyby mój lokator dłużej się zasiedział to po terminie przychodziłyby częściej!
"Wyklucie się" naszego Bąbla nie zakończyło jednak spotkań z położnymi :-) "Nachodziły" nas przez cały tydzień po naszym powrocie do domu (co drugi dzień) i to również miałyśmy w ciążowym, stuprocentowym "pakiecie"  :)

Z pewnością nie ogarniam nawet połowy tego co się tu dzieje :) ale pocieszam się tym, że oni, tubylcy :), też nie ogarniają.
Przyznacie jednak, że z tego co zdążyłam tu podpatrzyć, przeżyć i Wam przybliżyć tutejsza służba zdrowia funkcjonuje całkiem przyjemnie!
Szczególnie podoba mi się fakt jakiegośkolwiek zwrotu kosztów za wizytę w gabinecie prywatnym!
W naszym pięknym kraju raczej nie do pomyślenia...
Pozostaje płacić i płakać lub już dziś zaplanować wizyty na 2050 rok...
I tym optymistycznym akcentem wpis ten zakańczam!
Lecę zadzwonić i zapisać moją, dziś 6-tygodniową, córkę na lakowanie zębów!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz