poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Czy trzeba mieć zdrowie żeby się leczyć?

Pytanie tytułowe dobrze znane w polskich realiach i w tychże odpowiedź zdecydowanie brzmi: TAK!
Ciekawi jesteście jak jest tutaj?
Otóż zdarza się usłyszeć, że lekarz nie ma terminu, jednak i tak człowieka przyjmą. Nie ma po prostu innej opcji... w przeciwieństwie do rodzimego podwórka!
Na pewno znacie na to 10000 przykładów :-(

Mój osobisty jest następujący:
Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży naturalną koleją rzeczy było oczywiście zgłoszenie się do lekarza w celu chociażby potwierdzenia tej radosnej nowiny. Oczywiście przesłanek po temu spotkaniu było więcej, no bo wiadomo, jakieś badania, oglądanie tej "fasolki", analizy krwi, witaminki itp. itd.  Zadzwoniłam więc do przychodni gdzie przyjmowała moja pani doktor. Poprosiłam o wizytę z okazji ciąży i usłyszałam co następuje: 
"Nie mamy terminów. Bardzo mi przykro. Mogę Panią zapisać na czerwiec"!!! 
Nie, to nie kiepski żart. Choć przez chwilę naprawdę tak myślałam! 
Był listopad... 
A wizytę zaproponowano mi na 8 miesiąc ciąży!!!
Szkoda, że nie od razu na poród... kto by tam wcześniej coś sprawdzał, oglądał...

A jak jest we Francji? 

Kiedy tu przybyliśmy musiałam zgłosić się do lekarza w ciągu 2 tygodni. Znaczy się mogłabym i później, ale dla nas korzystnie było zmieścić się w tymże terminie, bo wówczas możliwe było zarejestrowanie ciąży, a co za tym idzie nabycie praw do francuskiego "becikowego". 
Jak się domyślacie ogarnięcie wizyty w tak krótkim terminie nie było łatwe... No bo niby jak miałam znaleźć w 2 tygodnie doktora bez znajomości przeze mnie francuskiego ani żadnych ludzi tutaj, bez możliwości zadzwonienia gdziekolwiek nawet po wygooglowaniu jakiegoś medyka. Nie miałam też ubezpieczenia, więc trzeba było załatwić czym prędzej także tą kwestię, żeby te wizyty lekarskie móc realizować! No i oczywiście, jakby tego było mało, miałam dodatkowe wymagania, by ten lekarz mówił po angielsku... 
Jednym słowem : masakra!
A jednak udało się!
Choć lekarz, którego mi znaleziono (duża tu zasługa koleżanki Pana Męża zza biurka, która również była w ciąży i posłała mnie swoim śladem :) ) również, jak i ten w Ojczyźnie, nie miał terminu na randez-vous - przyjął mnie. Mało tego, ten sam lekarz, nie mający terminów i baaardzo zajęty, wręczył mi na wyjściu rozpiskę z kolejnymi wizytami. 
Cały kalendarz, włącznie z zaplanowanymi już USG! 
Daty i godziny aż do końca ciąży! 
W bonusie otrzymałam też całą wypasioną teczkę makulatury z cyklu: jak odżywiać się zdrowo, wyprawka do szpitala itp. itd. 
Jak powiedziała pani doktor: kurs językowy :P 
Z szoku wbiło mnie w podłogę!
Powiecie: lekarz prywatny...
Owszem, moja pani doktor ma prywatną praktykę.
Ale, ale... doktor, do którego ostatecznie trafiłam w PL również przyjmował prywatnie.
Fakt: miał terminy, jednak o zaplanowaniu wizyt na całą ciążę nie było mowy... Także wszelkie badania : "proszę sobie zrobić", bo przecież skierowania nie wystawia - jest prywatny!
USG - a i owszem, wykonywał, jednak na takie poważne badanie, gdzie "coś widać" to musiałam udać się prywatnie i zapłacić jak za zboże!  
Wiadomo, jak mus to mus, każdy zapłaci tyle ile każą, bo taki lokatorek to sprawa priorytetowa, się wie!
Tym bardziej, po przeprawach z naszym systemem, byłam w ciężkim szoku jak to wszystko tu funkcjonuje!

Trochę to zagmatwane, ale postaram się Wam w następnym poście przybliżyć to najlepiej jak potrafię :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz