czwartek, 19 listopada 2015

Lecimy, lecimy...

...czyli ciąg dalszy wspominek z wycieczki do Polski...
Jakoś udało nam się spakować, choć był to nie lada wyczyn... (link do info 'jak się nie pakować' tutaj).

Bagaże gotowe, a więc ruszamy!
A nasza podróż do Polski trwała caaały dzień...
Z domu wyruszyliśmy o 7 rano! 
Co za barbarzyńska godzina! 
Już dawno tak wcześnie nie wstawałam! 
(w stanie odmiennym przywykłam do pobudki w godzinach przedpołudniowych :P i choć straszono mnie, że po wykluciu się Aśki wszystko się zmieni, a spanie to już w szczególności nic takiego nie zarejestrowałam :P )
Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy wsiadaliśmy do autobusu. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na dworzec kolejowy. A stąd już tylko godzina w pociągu, kilka minut w autobusie relacji: dworzec-lotnisko, potem jeden, drugi lot i sruuu...wylądowaliśmy w Warszawie.
Taka sobie przejażdżka...bułka z masłem! 
Jeszcze tylko jakiegoś rejsu promem tu zabrakło :P
Biorąc pod uwagę nasz ekwipunek, a także, co istotniejsze i bardziej stresujące, niemowlaka w składzie wycieczkowego teamu byłam, delikatnie mówiąc, zaniepokojona przebiegiem tej podróży. 
Okazało się jednak, że zupełnie niepotrzebnie!

Cała podróż przebiegła nam nad wyraz sprawnie i nawet szybko :)  

Niestety, nasza córka postanowiła zapasy mleka na lot zużyć już zanim dotarliśmy na lotnisko. A to żarłok! A może ma jakiś dodatkowy zmysł?! Może wiedziała o bonusowym mleku w termosie i wyczuła je na odległość, kto wie... :P
Nieco pokrzyżowało to moje plany co do jej żywienia na ten dzień. 
Poinstruowana przez lekarza co do zasad przelotów z takim brzdącem wyposażyłam nas w wodę i nowe mleczko... Oczywiście mogłabym też serwować je na pokładzie, prosto z 'kranu', ale nie jestem fanką obnażania się w miejscach publicznych, nawet z tak czystych, naturalnych pobudek. Ogarnęłam to więc na osobności...
I tu dygresyjka lotniskowa... Na terminalu tanich linii lotniczych w Marsylii jest, jakby to powiedzieć, 'all inclusive' - wyposażenie na miarę XXI wieku. My lecieliśmy jednak z terminalu, hmmm, standardowego?, no bo raczej nie 'drogich linii' :P 
I tu niespodzianka... 
Już kiedyś pisałam, że w hali przylotów tegoż terminalu przywitały mnie zamiast toalet boxy TOY-TOY!!! Okazuje się, że pasażerowie odlatujący z tego miejsca również skazani są na opcję 'brud, smród i ubóstwo'! Przemierzyłam całe lotnisko wzdłuż i w szerz! Próżno szukać pokoju dla matki z dzieckiem, przewijaka etc.! Standardowe toalety, do których schodzi się o jeden poziom w dół, po schodach (opcja baaardzo wygodna dla pasażerów z bagażami, czyli wszystkich!) brudne i cuchnące, że aż strach! Wyobraźcie sobie, że wolałam poczekać do klaustrofobicznej kabiny w samolocie! Wierzę, że po tym wyznaniu każdy z Was ma już obraz stacjonarnego kibelka lotniskowego.... Cud, że namierzyłam toaletę dla niepełnosprawnych! Niestety, nie było w niej blatu, na którym mogłabym zmienić Pyzie pieluchę... Zmuszona byłam zrobić to na fotelach przed wyjściem do samolotu, wśród innych pasażerów oczekujących na swój lot! Pyyysznie!!! Żeby nie było, że może ciemna jestem, nie znam się, za słabo szukałam: Tego dnia pół samolotu zajmowała dzieciarnia (początek jesiennej przerwy w naszym regionie - mam wrażenie, że Francuzi to jak 'królowce' z reklamy - ciągle mają przerwę :P) i inne mamy wszelkie okołodzieciowe czynności wykonywały podobnie jak ja, na tych samych fotelach...
Ciekawi jesteście jak nam się leciało?!
Byłam tak zaaferowana tym naszym pierwszym razem w samolocie we trójkę, że nawet nie pomyślałam o obawie przed lataniem. Niby nie boję się latać, ale przed samym wejściem na pokład a potem przed startem mam zawsze ten dreszczyk niepewności. Tym razem jednak wszystko kręciło się wokół Pyzulki. Gotowi na wszystko przypięliśmy ją do moich pasów i oczekiwaliśmy w napięciu co będzie dalej! Pokrzepiła mnie trochę obecność innych maluchów na pokładzie... Pomyślałam sobie: wszystkie będą ryczeć, nikt się nie będzie dąsał na dzieci zakłócające podróż, bo jest ich zbyt wiele :P I wystartowaliśmy... i wylądowaliśmy.
To najdłuższa historia lotu jaką znacie?
Po prostu nie ma o czym gadać :)
Byliśmy mega przygotowani...
Na wszystko...
No bo miało być tak: przy lądowaniu dziecko zaczyna płakać, bo zatykają mu się uszy. Jeśli nie pomaga smoczek dać mu wody/mleka/cycka. Gdy więc podchodziliśmy do lądowania, choć Mała spała, uzbroiłam się we wszystkie butelki i dodatkowe smoczki... Oczywiście, w razie konieczności, w ostatecznej ostateczności, gdyby wszystko zawiodło, gotowa byłam rozdzierać także koszulę...
Tymczasem, nie wiem czy to przez praktykę jeszcze z brzucha (w sumie 6 lotów w życiu płodowym było już za nią), ale pierwszą wycieczkę samolotem nasze dziecko przespało tooooootalnie!
A może to po matce :P Ja też mój pierwszy w życiu lot przespałam w całości...
a może jest stworzona do latania, będize stewardessą i zwiedzi kawał świata :P
Wszystko przed nią!

Nam po tym wspaniałym pierwszym locie pozostała przesiadka i lot nr 2.
Przesiadka z dzieckiem, to była kolejna opcja spędzająca mi sen z powiek.
Skoro jednak Mała spała gdy wylądowaliśmy, opuściliśmy samolot jako ostatni. W końcu z nami na pokładzie dalej nie polecą...
W Brukseli przywitał nas zupełnie inny, cywilizowany świat! Tzn. piękne, czyste, schludne toalety, pokoje dla rodziców, eleganckie kibelki dla niepełnosprawnych...
Cud, miód i orzeszki normalnie!
(Chyba muszę rozważyć recenzowanie tego typu przybytków :) Są ludzie, którzy za pieniądze chodzą do restauracji, by je potem obsmarować lub, to raczej rzadziej, pochwalić! Może zwrócą nam choć za bilety, gdy napiszę ładną notkę o lotnisku w Brukseli - tym bardziej, że upodobaliśmy sobie latanie brukselskimi liniami :P No, ale mam też jeden minus dla tego portu...napoje można kupować tylko w automatach! Czyli papierowe pieniądze nie działają, czyli nie kupiłam wody i byłam z tego powodu baaardzo niezadowolona!).
Skorzystaliśmy ze wszystkich tych lotniskowych dobrodziejstw i zanim się obejrzeliśmy byliśmy już na pokładzie samolotu do Warszawy! Pyza zapewniła nam pierwszeństwo w wejściu na pokład :) Tym sposobem, z przesiadki, która trwać miała prawie półtorej godziny zrobiło się bardzo szybkie przewijanie i fruuu...lecimy dalej!
Wniosek: przesiadka z brzdącem - bułka z masłem!!!
(w grudniu czeka nas 6h na tym samym lotnisku...muszę przewijać ją wówczas nieco woooolniej :D)

Podczas drugiego lotu byłam już zdecydowanie bardziej wyluzowana, udało mi się nawet zdrzemnąć! Samolot był bardziej pusty niż pełny, więc i Pyzka miała własne siedzenie :) Ona też się wyluzowała... Cały lot umilała nam podróż śpiewami i gaworzeniem, a że zadatki ma na operową diwę zainteresowali się nią współpasażerowie... Zanim się obejrzeliśmy wylądowaliśmy w Warszawie, gdzie na lotnisku czekał już na nas (najbardziej oczywiście na wnusię) mój Tata.

Choć ta wyprawa jawiła nam się, przed jej rozpoczęciem, jako totalny hardcore, okazała się być całkiem znośna...
Tak myślałam, gdy lądowaliśmy!
Po maratonie jaki przyszło nam odbyć w Polsce podczas tej blisko 3-tygodniowej wizyty, myślę sobie, że ten dzień to była 'kaszka z mleczkiem'...
Ale o tym już następnym razem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz